30 listopada 2010 | Zbigniew Kaszlej
Wojna i Syberia – Pamiętnik Wiktorii Malinowskiej
 

Wybuch wojny

Tragiczny wrzesień 1939 w mojej pamięci. Tyle lat upłynęło od tej daty, a wspomnienia są wciąż tak żywe. Wojna. Straszne słowo, takie krótkie, a mieszczące w sobie ogrom nieszczęść, tragedii, wylanej krwi i łez. Co znaczyło ono dla nas, dzieci? Jego tragizm poznawaliśmy na własnej skórze.

Pamiętam doskonale dzień 1-go września. My, dzieci, przejęte rozpoczęciem roku szkolnego, od jakiegoś czasu żyliśmy już szkołą, nauką. Tymczasem zamiast uroczystości szkolnych rozpoczęły się bombardowania. Pierwszy, chyba rozpoznawczy nalot o 540. Powyskakiwaliśmy z łóżek. Samoloty, zda się tuż nad dachami, okropny huk, przerażenie. Groza padła na wszystkich – jedni krzyczeli „wojna, wojna”, inni woleli wmawiać sobie, że to tylko manewry, choć na skrzydłach samolotów widoczne były czarne krzyże, tzw. „krojce”. Następny nalot, w pół godziny po pierwszym, nie był już paradą. Posypały się bomby, i to gęsto. Ludzie, przerażeni i zdezorientowani, nie wiedzieli, co czynić. Na mojej ulicy Krakowskiej nikt nie miał radia i dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Niemiec napadł na naszą Ojczyzną.

Augustów był szczególnie narażony na działania wojenne, gdyż leżał tuż przy granicy z Prusami Wschodnimi (13 km). Nasi rodzice, ciotki, wujowie, sąsiedzi mieli jeszcze w świeżej pamięci pierwszą wojnę światową i jej okropności i w związku z tym dookoła była jedyna rozpacz. Pierwszy odruch to skryć się gdzieś, zapaść głęboko w puszczę, by przeczekać najgorsze. To przecież nie może trwać długo, to tylko takie zaskoczenie. Z Niemcem sobie poradzimy – mamy przecież takie bitne wojsko. Na naradzie rodzinnej ciotka Stefka, siostra mojej Mamy, namawiała namiętnie na wyjazd do malutkiej wioseczki Ewy, położonej w lesie niedaleko Sztabina. Tam, w szałasach lub w stodole u dobrych ludzi przeczekamy najgorsze. To miał być nasz azyl, najlepszy z możliwych. Czy wówczas ktokolwiek przewidywał, jak okrutnie los zakpi z nas i naszych naiwnych planów?

Ewakuacja

Po kilku dniach takiego piekła zarządzona została ewakuacja rodzin urzędników, wojskowych i policjantów oraz archiwum powiatowego na Wołyń, właściwie pod granicą sowiecką. Później okazało się, że to była ucieczka „z deszczu pod rynnę”. Na dworzec kolejowy zawiózł nas furmanką wujek Józef Prawdzik, nasz najbliższy sąsiad. Musieliśmy jechać leśnymi ścieżkami, gdyż ciągle nadlatujące samoloty niemieckie bombardowały stację kolejową i strzelały do wszystkiego, co się rusza, na szczęście niezbyt celnie. W trakcie jazdy pociąg również był bombardowany aż do Baranowicz, lecz Bóg nas chronił i szczęśliwie dojechaliśmy do Lubieszowa nad rzeczką Stochód, już na Wołyniu.

Miasteczko było niewielkie, ślicznie położone wśród sadów owocowych. Były tam dwa klasztory: Ojców Pijarów, u których swego czasu pobierał nauki Tadeusz Kościuszko (pamiątki po Bohaterze przechowywano w klasztornej izbie pamięci) oraz unicki klasztor Ojców Bazylianów. Obydwa otoczone pięknymi sadami i ogrodami, gdzie rosło sporo włoskich orzechów. Był również staromodny dwór, a wokół potężny park i sad. W samym miasteczku kilka murowanych domów, kościół, cerkiew i synagoga.

Okoliczne wioski zamieszkiwała ludność uboga, głównie prawosławna. Ziemia, przeważnie piaszczysta, uprawiana metodami króla Ćwieczka, dawała raczej marne plony. Rzeczka Stochód, bardzo kręta, typowo nizinna, w niektórych miejscach zdradliwa. Mostu nie było, tylko płytki bród, gdzie pojono konie i można było przechodzić przez rzekę w dowolnym kierunku. W miarę oddalania się od brodu trafiało się na głębokie doły i to zaraz przy brzegu. Rzeczka obfitowała w ryby, przeważnie liny, lecz o kąpieli nie można było nawet marzyć. Wrzesień owego tragicznego roku był wręcz cudowny, upalny jak rzadko kiedy, a prawdę mówiąc, cała ówczesna jesień była bardzo piękna, słoneczna i upalna.

W Lubieszowie, zaraz po przyjeździe, dostaliśmy śniadanie u ojców Pijarów, którzy zaopiekowali się nami bardzo serdecznie. My, dzieci, poszliśmy zwiedzać klasztor, Izbę Pamięci Tadeusza Kościuszki, gdzie było sporo autentycznych pamiątek po tym Bohaterze, pięknie utrzymany kościół z niezaleczonymi jeszcze ranami po wojnie i nawale bolszewickiej. Ojciec Pijar, przewodnik, pokazywał nam ogromne pociski – niewypały tkwiące w murach przy wielkim ołtarzu. W tym czasie dorośli ze starszymi dziećmi rozlokowywali się w wyznaczonych przez władze miasteczka lokalach. Moja rodzina i jeszcze 6 innych dostaliśmy po jednym pokoiku w piętrowej kamienicy, gdzie na parterze znajdował się posterunek policji a obok żydowski sklepik spożywczy. Tylko 2 rodziny były nam znane, mianowicie: kolejarska czteroosobowa rodzina Boczkowskich z Augustowa (matka, dwie córki i syn) oraz ośmioosobowa rodzina policyjna Borkowskich z Raczek (matka i siedmioro dzieci). Ojcowie nasi pozostali na swoich posterunkach, urzędach i właściwie przez cały czas nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Urządzeń żadnych w tym domu nie było, wodę braliśmy ze studni, obrośnięty krzakami bzu i jaśminu „wychodek” znajdował się na zewnątrz, do dyspozycji mieliśmy jedną kuchnię z dużą płytą na cztery fajerki. Mebli żadnych. Spaliśmy pokotem na podłodze. W czasie posiłków korzystaliśmy z jedynego stołu i kilku taboretów w kuchni wedle ustalonego harmonogramu. Nam dzieciom, bardzo podobał się taki żywot, bo to i dyscyplina rozluźniona i czasu wolnego bardzo dużo. Buszowaliśmy więc po klasztornych sadach, racząc się orzechami włoskimi i wspaniałymi owocami. Sad ziemiański raczej omijaliśmy, gdyż w majątku było kilka wielkich psów. Biegaliśmy również nad rzekę, gdzie chłopcom udało się „upolować” kilka dużych ryb. Wieczorami chodziliśmy na nabożeństwa błagalne o pokój do Ojców Pijarów lub do unickiej świątyni Ojców Bazylianów. Wchodziliśmy również czasami do cerkwi prawosławnej, gdzie się raczej nie modliliśmy a przyglądaliśmy nabożeństwu prawosławnych.

Ta sielanka trwała stosunkowo niedługo, bo tylko 2 tygodnie. Już po kilku dniach naszego pobytu zaczęły napływać tłumy uciekinierów – cywilów z poznańskiego, Łodzi, Sieradza, Piotrkowa Trybunalskiego i innych miejscowości. Po niespełna 12 dniach zaczęło się bombardowanie miasteczka i okolic. Napłynęło sporo policji z poznańskiego, którą postanowiono zakwaterować przy posterunku miejscowej policji. W takiej sytuacji wymówiono nam lokale i musieliśmy wynosić się, gdzie kto mógł. My spakowaliśmy tłumoki, załadowaliśmy je na plecy i udaliśmy się za rzekę do wioski oddalonej od miasteczka o 5 km. Przyjął nas do stodoły dosyć miły gospodarz, który chętnie sprzedał nam trochę ziemniaków, mleka i kilka kurczaków. Gotowaliśmy na ognisku nieopodal, na takim ugorze. Spaliśmy wszyscy, łącznie z maleństwem siostry, w sąsieku na sianie. Nam dzieciom zdarzyła się wspaniała okazja wyszukiwania na piaszczystych nieużytkach wszelkiej amunicji z czasów I-szej wojny światowej poczynając od kulek karabinowych do pocisków armatnich. Mieszkańcy wioski znali te miejsca i raczej je omijali, a nam było w to graj. Nie wiem, jak długo trwałoby to, gdyby nie bardzo przykre zdarzenie. Otóż pewnego razu przyszedł do naszego gospodarza sąsiad, chyba Ukrainiec. Nas, dzieci, nie było na ten czas w obejściu. Siostra z dzieckiem i mężem poszli do miasteczka po zakupy, mama czuła się niezbyt dobrze i leżała w sąsieku na sianie. Mimo woli podsłuchała rozmowę tego Ukraińca z gospodarzem. Rozmowa była prowadzona w języku białorusko-ukraińskim. Sąsiad zapytał najpierw gospodarza, czy u niego rzeczywiście przebywają „pany”. Ten powiedział, że „chiba nie”. Następne pytanie było bardziej dociekliwe: „a piaryny ani majut?” (pierzyny oni mają?) „Majut” (mają) padła odpowiedź. „Tak oni pany i nado ich rezati” (Tak oni pany i trzeba ich rżnąć). Gospodarz mitygował narwańca, a nawet go wstydził, a ten upierał się przy swoim i nie przekonany poszedł do domu, klnąc, na czym świat stoi, „polskiech panow” i swego sąsiada. Kiedy w południe zebraliśmy się wszyscy na skromny posiłek, tłumoki były już pozwiązywane, a przerażona mama ponaglała nas do pośpiechu. Nam, maluchom, nie wyjawiła przyczyny tak nagłej decyzji. Wtajemniczyła jedynie siostrę Irenę, jej męża i najstarszego brata Gienka. Powtórzyła się „pielgrzymka” sprzed kilku dni, tylko w odwrotnym kierunku.

Sytuacja stała się niebezpieczna, a nawet groźna, kiedy Żydzi ostrzelali policję poznańską z karabinów maszynowych umieszczonych na synagodze. Od ostrzału zginęło kilka osób, kilkanaście było rannych. Tej prowokacji policjanci nie puścili płazem. Szturmem wdarli się do synagogi, stamtąd na strych i zaczęło się mordowanie. Dopiero delegacja starszyzny żydowskiej, która potępiła wybryk grupy „chasydów”, odżegnując się od nich, zdołała jakoś załagodzić konflikt.

Mama moja, już raz przerażona, postanowiła za wszelką cenę opuścić Lubieszów. Nie było to takie łatwe, gdyż ze światem łączyła to miasteczko tylko wąskotorówka zapchana do granic możliwości, gdyż zaczęła się prawdziwa „wędrówka ludów”. Jednak udało się mamie przekupić konduktora ładną sumką, ulokował on naszą dziewięcioosobową rodzinę i ośmioosobową Borawskich z Raczek w wagoniku konduktorskim, poinstruował, jak mamy siedzieć, aby nie wykoleić wagoniku i wyruszyliśmy ciuchcią do niezbyt odległego Kamienia Koszyrskiego, a potem dalej w nieznane.

Zanim to nastąpiło, musieliśmy jeszcze najeść się strachu z powodu tubylców i nie tylko. Kamień Koszyrski z Brześciem n/Bugiem łączyła już prawdziwa kolej, ale o dostaniu się na nią nie można było nawet marzyć. Kamień Koszyrski był w tym czasie prawie „Mekką” dla żołnierzy wszelkiej formacji, dla niedobitków i rozbitków wojennych. Na błoniach wokół stacji kolejowej biwakowało bardzo wiele wojska, jak również ewakuowane magazyny wojskowe żywnościowe, odzieżowe, arsenały broni, amunicji, worki banknotów. Wszystko oprócz amunicji palono dzień i noc na stosach. Tabory wojskowe, konie, furmanki, taczanki umieszczone były w rzadkim, brzozowym zagajniku. Kawę żołnierską (bardzo smaczną), suchary, konserwy mięsne magazynierzy dawali nam, dzieciom, ile tylko kto mógł unieść. Kręciliśmy się po całym błoniu wypatrując, gdzie by tu wpaść na jakieś smakołyki. Matki nasze w tym czasie udały się do majora dowodzącego taborami i za niezbyt wygórowaną cenę kupiły po jednej furmance drabiniastej zaprzężonej w jednego konia. Natychmiast mój brat Gienek i jego rówieśnik Mietek Borawski podjechali pod płot, gdzie były nasze toboły oraz siostra Irena z Marysią i szwagier Witek, szybko załadowali ten skromny „dobytek” na wozy, ale nie od razu mogli odjechać. Najpierw trzeba było zegnać do gromady nas, dziewięcioro „wrednych bachorów”. Nie było to łatwe zadanie, bośmy rozproszyli się po okolicy fasując, co się dało, nawet krótką broń. Dostało nam się za nią, oj dostało. Wreszcie udało nam się wyruszyć po południu w stronę Kowla. Drogi ówczesne na Wołyniu i Polesiu były okropne. Bitych prawie nie było, a istniejące zapchane były wszelkim sprzętem i uciekinierami do granicy rumuńskiej. Piaszczyste gościńce na wskutek długotrwałej suszy i upałów tak rozjeżdżone, że koła po osie grzęzły w piasku. Do Kowla nie dojechaliśmy, zawrócono nas wpół drogi i kazano wracać do Kamienia Koszyrskiego. My jednak wybraliśmy kierunek na Ratno. Niedaleko ujechaliśmy, kiedy ziemia zatrzęsła się od detonacji, a w kierunku Kamienia Koszyrskiego pojawiły się kłęby dymu i łuny pożarów. To już nie Niemcy, a sowieci pacyfikowali miasteczko za to, że marynarze białej floty Pińskiej ostrzelali w przeddzień z karabinów samoloty sowieckie krążące nad błoniami. Od uciekinierów, ocalałych z masakry, dowiedzieliśmy się, jakie piekło rozpętali sowieci w miasteczku i na błoniach, gdzie znajdowała się masa polskich żołnierzy. My uniknęliśmy tego, gdyż wyjechaliśmy kilka godzin przed nalotami. Tak to rozpoczęło się „wyswobadzanie” polskiego narodu spod „jarzma burżujów, krwiopijców i wyzyskiwaczy” dzięki „ojczulkowi Stalinowi”. A prawdę mówiąc, był to koniec mojego, naszego i tysięcy naszych rówieśników, dzieciństwa. Jeszcze wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy, ale późniejsze tragiczne przeżycia, nie na miarę dziecięcych sił, psychiki, możliwości, uzmysłowiły nam to definitywnie.

Podróż z Kamienia Koszyrskiego do Augustowa trwała całe dwa tygodnie i była jednym koszmarem. Dojechaliśmy wieczorem do Ratna (to już Polesie), a tam masa cywilów, wojska, taborów. Właścicielki majątków na bryczkach ze swoimi woźnicami i różnego kalibru psami i pieskami-pupilkami. Żołnierze polscy, w mundurach, bez dystynkcji, z bronią, zrozpaczeni beznadziejną sytuacją, często załamani psychicznie strzelali sobie w łeb, lub rozpaczliwie szukali jakiegoś zgrupowania wojsk i szli nie bacząc, jaka to jednostka ani jaka formacja. Takie zgrupowania tworzyły się pod Kowlem (dzisiaj po stronie sowieckiej) i pod Włodawą. Tam to Wojsko Polskie stawiało czoło sowietom. Zdarzało się również przywoływać do porządku miejscowych ,,watażków” mordujących, jak się tylko dało, wojskowych i rabujących cywilów. Karani byli za to przez wojsko z całą surowością. Byliśmy świadkami takiego ,,piekła” po wyjeździe z Ratna w stronę Brześcia. Już z dala dostrzegliśmy kłęby dymu, a w chwilę potem łunę pożaru. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że płonie długa, może na 1,5 kilometra wieś-ulicówka zwana Postuple. To był odwet za zamordowanie kilkunastu bezbronnych lekko rannych żołnierzy polskich. Oddział, który wpadł do wioski, nie zdążył zapobiec zbrodni, więc rozproszył się po wsi podpalając wszystkie domy po kolei. Chryste-to było piekło, przez które musieliśmy przejechać, chcąc unieść cało głowy. Wiatr wiał nam z lewej strony płonącej wioski. Żar, dym nie do wytrzymania. Rozdzierający płacz matek, które przybiegły zbyt późno z pola i nie zdążyły uratować zamkniętych w chałupach małych dzieci. (Trwały akurat wykopki ziemniaków.) Starsze kobiety i mężczyźni próbowali uratować, chociaż cokolwiek z dobytku. Bydło było w tym czasie na polu, kury rozleciały się po ogrodach, zamknięte w chlewkach prosiaki kwiczały przeraźliwie jakimś nie świńskim jazgotem. Psy wyły niczym potępieńcy i w tym wszystkim my, kilka wozów cywili z małymi dziećmi, otoczonych dla bezpieczeństwa kordonem polskich żołnierzy. Od dymu i żaru córeczka siostry Marysia zaczęła dusić się, zsiniała na buzi i dopiero energiczne wachlowanie trochę pomogło. Nie daj Bóg przeżyć jeszcze raz coś takiego. Być może, dlatego, kiedy patrzę dzisiaj na masakrę ludności czeczeńskiej, włos mi się na głowie jeży. Bardzo współczuję tym biednym ludziom-cywilom, bo tylko oni ponoszą konsekwencje wszelkich odwetów.

Od wsi Postuple do oddalonej o 7 km. Od Brześcia wioski Husoki jechaliśmy ciągle pod strachem. Władzy polskiej już nie było, sowieci jeszcze nie zagarnęli terenów, tubylcy: Poleszucy, Ukraińcy i inne elementy organizowali różne bandy. Pozakładali czerwone opaski na rękawy jakoby wytypowani przez sowietów i grabili, kradli, mordowali, kogo tylko chcieli. Nam, kilka razy kazano złazić z woza i zabierano zaprząg z tłumokami do lasu. Wówczas nasza mama, która brzydziła się kłamstwa, wymyślała nieprawdopodobne historie, a znając dobrze język rosyjski udawało się jej wybawić wszystkich razem z ,,dobytkiem”. Wielkim atutem było 6-cio miesięczne maleństwo Marysia. Mama opowiadała, że dziecko jest ciężko chore, że chcemy dowieźć ją żywą do domu, z którego nas siłą wypędzono itd. itd. . Noclegi wyszukiwaliśmy zawsze gdzieś w obejściu, gdzie przyjęto nas względnie życzliwie. W Husokach przyjęły nas na noc córki gajowego, które doglądały dobytku w gajówce. Ojciec ich, gajowy, przedtem Legionista, ukrywał się przed tubylcami. Bracia moi przynieśli siana ze stodoły, rozścieliliśmy go na podłodze i pokotem legliśmy spać. Najstarszy brat Gienek i mąż siostry spali na furmance, gdyż strach było zostawić konia i furmankę na pastwę losu. Obok, na furmance spał Mietek Borowski z młodszym bratem. Dwaj polscy żołnierze, którzy trzymali się nas i razem z nami wędrowali do swojej wsi, gdzieś pod Grodnem, spali w stodole. Mama zazwyczaj spała bardzo czujnie i kiedy usłyszała, że się coś dzieje na gościńcu, wyszła zobaczyć czy aby nie zagraża coś naszym mężczyznom. Zanim doszła do furmanki usłyszała ,,Stoj! Ruki w wierch!” i została otoczona przez kilka postaci z wycelowanymi w nią karabinami. Odgadła natychmiast, kto to jest i co się dzieje. Zatrzymała się, ale rąk nie podniosła. Jeden z bojców zaświecił mamie latarką w oczy i kazał opuścić towarzyszom wycelowaną w mamę broń, a sam rozpoczął ,,dochodzenie”. Dokąd szła? Po co? Co tutaj robi itd. Opowiedziała potem mama, że byli trochę zaskoczeni, kiedy zaczęła im tłumaczyć swobodnie po rosyjsku, że jest uciekinierką, wraca z rodziną do domu, a wyszła sprawdzić czy synowi i zięciowi, którzy śpią przy koniu na furmance nic się nie stało. W chaosie, jaki zapanował, zdarzają się napady, rabunki, zabójstwa, więc jest niespokojna o bliskich. Bojcy kazali prowadzić się do furmanki, sprawdzili wszystko, brata i szwagra poderwali na nogi. Kazali dołączyć do mamy i prowadzić do mieszkania, gdzie spała nasza reszta i siostra z dzieckiem. Zrobili nam wszystkim brutalną pobudkę, trącając nas, śpiących na podłodze, kolbami, a następnie wprowadzili do mieszkania Mietka Borowskiego z bratem i podnieśli na nogi jego rodzinę oraz wszystkie osoby, jakie spały w gajówce.

Dorosłe dwie córki gajowego natychmiast aresztowali i przeszukali cały dom, podwórko, zabudowania i mały sad szukając gajowego. Na pytania ,,gdzie ojciec?’’ córki odpowiadały, że nie wiedzą,, gdyż przed kilku dniami został uprowadzony przez nieznanych mężczyzn. Wyjaśnień słuchali, nie powiem, ale robili swoje. Kazali nam powiązać tłumoki, załadować na furmankę i ustawić się na gościńcu. Żołnierzy doprowadzali na łączkę z drugiej strony gościńca. Zanim rozwidniło się, na gościńcu uformował się spory tabor, wciąż uzupełniany przez sowietów o nowe furmanki z uciekinierami. My staliśmy naprzeciw gajówki i kiedy niedojone krowy zaczęły żałośnie ryczeć, a dziecko siostry płakać, mama moja podeszła do starszego rangą sowieta i zaczęła prosić, aby pozwolił jednej z córek gajowego wydoić krowy, bo obiecały dać mleka dziecku, które jest głodne i płacze. (Marysia była przy piersi.) Ten przychylił się łaskawie do prośby mamy i kazał przyprowadzić obydwie siostry, aby nakarmiły bydło, trzodę, drób i wydoiły krowy. Po skończeniu obrządku miały stawić się przed oblicze ,,naczelnika”. Dziewczyny były bardzo wdzięczne mamie za ten wybieg i cały ranny udój oddały nam. Co się później z nimi stało, nie wiemy.

Tutaj muszę cofnąć się trochę wstecz. Otóż, w czasie naszej podróży, gdzieś za Ratnem, przyłączyła się do nas czteroosobowa rodzina z Sieradza. Starsze małżeństwo z dorosłymi już synem Wackiem i córką (imienia już nie pamiętam). Szli pieszo z zawiniątkami w ręku, a tłumok z pościelą niósł syn. Mąż szedł w mundurze strażnika więziennego (był klawiszem). Żona, bardzo schorowana, zszokowana, nie dawała zupełnie rady iść, więc na prośbę zrozpaczonego męża mama przygarnęła ją na wóz. Kobieta, widocznie znerwicowana, miała okropne tiki całej twarzy, z którymi sobie nie radziła. Mąż jej tłumaczył mamie, że nasiliły się one po dotkliwym pobiciu ich syna Wacka przez tubylców i zabraniu roweru. Okazało się, że syn był chory na gruźlicę, a po tym napadzie wyglądał rzeczywiście bardzo marnie. Zanim spotkaliśmy w Husokach (7 km od Brześcia) Czerwoną Armię, mama moja kilkakrotnie napominała tego pana, aby pozbył się służbowego umundurowania, ale bez skutku. No i stało się. Kiedy tylko bojcy zobaczyli go przy furmance, natychmiast pod konwojem odprowadzili na łączkę, gdzie zganiali wszystkich mundurowych. A na naszej furmance rozpętało się piekło. Kobiecie rozszalały się wszystkie nerwy twarzy, dostała napadu histerii, chwilami przypominała nam jakąś maszkarę. Schowaliśmy się ze strachu pod furmankę. Mama w tej sytuacji wzięła ją za ręką, za drugą Wacka całego posiniaczonego i poszła do siedzącego za stolikiem na łączce wojskowego sowieckiego. Nie wiem, jaką miał rangę, kto to był, ale chyba pracownik NKWD. I natychmiast ,,spreparowała” taką opowieść, że serce się krajało. Ta moja uczciwa Mama, która brzydziła się kłamstwem, a nam zawsze przykazywała mówić tylko prawdę (z różnym skutkiem), kłamała jak z nut. Opowieść wymyślona na poczekaniu wyglądała mniej więcej tak: ten człowiek w szarym mundurze jest zwykłym robotnikiem, to jego bardzo chora żona, a to chory na gruźlicę, pobity przez bandytów, syn. Są uciekinierami z Białegostoku czy Łomży, wracają do domu. Nędzny swój dobytek wieźli na rowerze. Zostali napadnięci w lesie przez bandytów i obrabowani ze wszystkiego, synowi zabrano rower i jeszcze go dotkliwie pobito, a ojca, który bronił rodziny, rozebrano dla żartu do naga i wszystkich ich zostawiono w lesie. Aby nie być zgorszeniem i pośmiewiskiem dla innych, człowiek ten złapał leżący w rowie mundur i nie przyglądając się, czyj on, szybko naciągnął na siebie. Wyboru nie miał żadnego. Kiedy w to miejsce nadjechała nasza furmanka, mężczyzna dopiero zaczął się ubierać. Cała rodzina płakała przerażona błagając, aby chociaż tę chorą kobietę zabrać na furmankę, bo nie mogła iść. Mama użaliła się nad ich nieszczęściem i przygarnęła i cały czas jechali z nami. Aresztowanie głowy rodziny jest pomyłką i wszyscy wierzą święcie, że po szczegółowym wyjaśnieniu całej sprawy człowiek zupełnie niewinny, do tego robotnik, zostanie zwolniony. Muszę stwierdzić, że ,,naczelnik” uważnie wysłuchał całej powiastki, kazał przywołać aresztowanego, sprawdził od góry i dołu, na szczęście, bardzo spracowane ręce, zapytał, gdzie pracuje, a że tłumaczem była mama, odpowiedź brzmiała prawidłowo i człowiek został… zwolniony. Mama ,,odegrała” się później na tym człowieku za jego głupotę, ale cieszyliśmy się wszyscy niezmiernie z takiego obrotu sprawy. Dopiero po tym incydencie rozstał się ten pan z mundurem i do Brześcia, a potem pewnie dalej, wędrował już po cywilnemu. Do dzisiaj nie wiem, jak się ci państwo nazywali i co się z nimi dalej działo, gdyż z Brześcia mieli jechać pociągiem i tam właśnie rozeszły się później nasze drogi.

To było potem, a na razie jesteśmy jeszcze na gościńcu w Husokach. Stoimy już od kilku godzin ciasno fura przy furze, jest coraz upalniej (rzadko kiedy bywa dzisiaj tak w lipcu). Dzieci głodne, spragnione, konie również. Przy każdym poruszeniu się z gościńca kurzy się, a my stoimy. Wreszcie zbliża się, do wydłużonego taboru, spora grupa wojskowych w granatowych czapkach, z czerwonymi otokami, w zielonych bluzach drelichowych do kolan, bez pagonów, granatowych spodniach tzw. ,,galafe” do dziś nie wiem w/g jakiej mody, w krótkich niby to ,,saperkach” z brezentowymi cholewkami. (U boku kabura z pistoletem, z drugiej strony mapnik, na kołnierzu jakieś kubiki albo trójkąciki.) Do pomocy im kilkunastu młodych, niedożywionych rekrutów, z daleka cuchnących dziegciem i zaczyna się ,,zabawa”. Ci od ,,czarnej roboty” przewracają do góry nogami furmanki, grzebią w tobołach, ,,góra” przeprowadza swoiste dochodzenie. ,,Kto takije” ,,otkuda” ,,kuda” ,,za- czem” ,,gdzie broń” itd. itd. wszystko jest skrupulatnie zapisywane, niektóre furmanki na ,,pniu” oddzielone. Wszyscy są namiętnie namawiani do zmiany kierunku podróży z zachodu na wschód. Kiedy przychodzi kolej na nas, pada pierwsze pytanie: ,,rużjo jest?” (broń jest?) Mama wskazując na malutką wnuczkę, na nas umorusanych jak nieboskie stworzenia, odpowiada swobodnie: tak ,,oto mojo rużjo”. Nam o prawdziwą broń chodzi i tej będziemy szukać na furmance. Szukajcie, odpowiada mama. A jeśli ,,najdiom?” To strzelicie mnie w łeb z tejże broni. ,,Wyzwoliciele” pogrzebali trochę w furmance, jeden z nich wsadził rękę do torby, gdzie były upchane ,,zafajdane” pieluchy Marysi. Natychmiast cofnął ją z ,,fachowym” przekleństwem. Drugi zajrzał nawet niedbale pod wóz i ruszyli do następnej furmanki. Przy okazji ,,śmierdzącej” wpadki, na prośbę mamy, zezwolono siostrze Irenie na oddalenie się od furmanki w celu uprania pieluch.

W trakcie przeszukiwania ja i moi dwaj bracia ,Antek i Walek, staliśmy jak zahipnotyzowani. My doskonale wiedzieliśmy, co znajduje się pod tzw. dylnicą – tam właśnie ukryli swoje karabiny ci dwaj żołnierze, którzy przez pewien czas nam towarzyszyli. Spostrzegliśmy je dopiero wówczas, gdy schowaliśmy się pod wóz ze strachu przed histerią kobiety z Sieradza. W nadmiarze przeżyć emocjonalnych nie zdołaliśmy powiedzieć o tym mamie. W trakcie rewizji przeżywaliśmy swoistą tragedię, widząc oczyma wyobraźni egzekucję naszej Mamy. Boże! Cośmy wtedy przeżyli. Kiedy wreszcie wieczorem odważyliśmy się zakomunikować Jej o naszym odkryciu, Mama zniosła to chyba bez szczególnej emocji. Zakazała nam surowo wspominać o tym komukolwiek, nawet najbliższym i podziękować Miłosierdziu Bożemu i Bogu Jedynemu za to, że jeszcze wszyscy żyjemy.

My, dzieciaki, przeżyliśmy w czasie postoju przymusowego jeszcze jedną tragedię i potworny strach. Znudzeni bezczynnością, wysmażeni przez słońce, zaczęliśmy się bawić w wyliczanki i w chowanego. Miejsc do ukrycia się było wiele, ale nas nęcił zagajnik brzozowy opodal łączki, gdzie stali zatrzymani wojskowi. Przez cały czas rozlegały się w tym kierunku pojedyncze strzały, lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Otępieliśmy na to zjawisko, które towarzyszyło nam w trakcie podróży. Trójka nas pobiegła tam szukać zachowanki idealnej. Na malutkiej polance zobaczyliśmy stertę płaszczy wojskowych, mundurów. O! Tutaj nikt nas nie znajdzie, kiedy się zamelinujemy. Podbiegliśmy i zamarliśmy z przerażenia. Z pod płaszczy wystawała biała, niczym kreda, wypielęgnowana dłoń. Jeden z nas zdobył się na odwagę, podniósł połę płaszcza i wówczas zdaliśmy sobie sprawę, że to nie sterta wojskowych mundurów, a pomordowanych żołnierzy. Przerażeni obejrzeliśmy się dookoła, czy aby nikt nas nie widzi. Na nasze szczęście, wartownik sowiecki, który stał po przeciwnej stronie, był odwrócony do nas tyłem. Czuł się zapewne bezpieczny, że żaden oficer nie ucieknie ani mu nie zagrozi.

Do dziś nie pamiętam dokładnie, w jakim tempie, a właściwie, jakim cudem, udało nam się uciec. Odechciało nam się natychmiast zabawy, reszcie towarzystwa powiedzieliśmy, że tam jest niebezpiecznie, bo stoją bojcy z bronią gotową do strzału, a o zabitych ani słówkiem. Dopiero, kiedy „mocodawcy” pozwolili nam ruszyć w stronę Brześcia, opowiedzieliśmy mamie o naszym makabrycznym odkryciu. Wówczas dopiero zapłakała gorzko, a my z Nią. Wszystkim nam puściły nerwy. Zakazała nam nawet wspominać komukolwiek o tym, co widzieliśmy.

Mimo tych okropności życie toczyło się dalej, nasza podróż również. Zanim dojechaliśmy do Brześcia zapadła noc, a na dodatek spotkała nas przykra niespodzianka. Most na Kanale Muchawskim został zniszczony i kanał trzeba pokonywać jak kto potrafi, a przeważnie wpław. Nie było mowy o dokonaniu tego w egipskich wręcz ciemnościach, więc postanowiliśmy przetrwać noc przy ogniskach. Podobnych nam ,,biwakowiczów” była masa. Mimo chłodu, gwaru, niewygód, my, dzieci spałyśmy jak zabite. O świcie pobudka, każde z nas swój tobół na plecy i po specjalnie ustawionych tratwach na drugi brzeg. Brat mój Gienek oraz szwagier przeprawili szczęśliwie konia z zaprzęgiem na drugą stronę. Tam załadowaliśmy toboły na wóz, pożegnaliśmy naszych współtowarzyszy z Sieradza i dalej przed siebie. Bug był dla nas o wiele łaskawszy, gdyż drewniany most utrzymał się, chociaż mocno pokiereszowany. Większe szkody były już uzupełnione, tak że pokonanie go nie nastręczało nam trudności. Mieliśmy nadzieję, że najgorsze mamy za sobą i szybko dojedziemy do Augustowa. Długo potem dowiedzieliśmy się, że i wóz był lżejszy, gdyż wykorzystując ciemności nocne, nasza mama opróżniła mizerną kryjówkę na furmance i utopiła karabiny w kanale, aby nie dostały się w ręce wroga.

Jeszcze przed przekroczeniem Bugu mieliśmy ustaloną trasę na Włodawę. Niestety musieliśmy ją zmienić, gdyż tam grupowało się Wojsko Polskie i długo dochodziły do nas odgłosy bitwy.

W takiej sytuacji została nam jedynie droga przez Puszczę Białowieską. Nie była to najprzyjemniejsza podróż. Ciągle spotykaliśmy zniszczoną celowo broń, rozdęte trupy końskie, unoszący się w powietrzu fetor i roje ogromnych much. Nie mieliśmy jednak żadnego wyboru, a tutaj przynajmniej nie gwizdały nam nad uszami kule. Z wielką ulgą powitaliśmy pierwszą wioskę, którą okazała się być Białowieża. Rwaliśmy naprzód niczym wariaci, zatrzymując się jedynie w południe, gdzie nas ono dopadło w celu ugotowania tzw. obiadu z jednego dania, a były to niezmiennie przez całe dwa tygodnie kluski z kartoflami, omaszczone słonymi niemiłosiernie skwarkami. W ten sposób udało się nam utrzymać i zachować od zepsucia trochę kupionej w Lubieszowie słoniny. Mąkę mieliśmy swoją, jeszcze z domu. Ziemniaki kupowaliśmy po drodze u gospodarzy, którzy niezbyt chętni byli sprzedać nam je. Mogliśmy zdobywać je bez tzw. Łaski, ale mama nam kategorycznie zabroniła. ,,Za karę” musiała sama prosić i targować się o każdy ,,kartofel”. W takich sytuacjach rozmawiała zawsze po polsku, ale z pięknym śpiewnym akcentem. Kluski były gotowane w dużym garze, na ognisku, więc zamiast przypraw pływały w nim źdźbła trawy, węgielki z patyków, ale były wspaniałe, wierzcie mi na słowo. Czasami był to jedyny posiłek w ciągu dnia, nie licząc kromki chleba i kubka zimnej wody. W takich sytuacjach polowaliśmy na jakieś dziczki, których masa rosła przy drogach. Bywało, że nam od tych ,,przysmaków” wykręcało buzie do tyłu, ale trafiało się czasami i coś godnego uwagi.

Na noclegi wpraszaliśmy się zawsze na czyjeś podwórko, że będziemy spać na wozie, pod wozem, ale udobruchany gospodarz otwierał stodołę i zezwalał spać na sianie. Dla nas była to największa rozkosz i zawsze zbyt krótka noc.

W miarę zbliżania się do Białegostoku, zaczęła nas dręczyć niepewność, co z sąsiadami i licznymi krewnymi. Od dnia wyjazdu nie mieliśmy ani jednego listu z domu, a wieści podawane z ust do ust były tak wyolbrzymione, że trudno było w nie uwierzyć. W Białymstoku nie zatrzymaliśmy się więcej jak pół godziny i popędziliśmy na Sokółkę. Tam przenocowaliśmy, a życzliwy nam bardzo gospodarz ostrzegł nas, aby ominąć z daleka Grodno, bo tam jest tragedia. Nam nawet nie po drodze było do Grodna i pojechaliśmy na Dąbrowę Białostocką. Długo, długo potem wspominaliśmy tę trasę i wioski-ulicówki ciągnące się kilometrami, oddzielone od siebie tablicami z nazwą wioski. Nawet nie patrząc na tablicę zgadywaliśmy nazwę i już na wyrost wiedzieliśmy, że będą to ,,Siakierki” albo ,,Taporki” lub ,,Świderki” i na pewno wszystkie domy będą stały szczytem do drogi. Z Dąbrowy Białostockiej piaszczystym niesamowicie gościńcem ruszyliśmy w stronę Sztabina.

I tu wyczerpała się nasza cierpliwość. Brat Eugeniusz, który powoził prawie całą drogę, wcisnął lejce w ręce mężowi Ireny i orzekł, że skoro ma na wozie żonę i dziecko, jego miejsce przy rodzinie, a on sam leci pierwszy zamówić nam obiad. Za nim popędził Antek, a tuż za nimi ja. Gienek wcale nie był zachwycony moją obecnością, ale musiał skapitulować. Właśnie my dwoje mieliśmy podobne charakterki, więc ciągle darliśmy ze sobą koty. Kochaliśmy się, na swój sposób, gorzej było z ustąpieniem jedno drugiemu, żadne z nas nie chciało ustąpić ani na centymetr. Dużo, dużo później doceniliśmy siebie nawzajem.

Mój kochany Braciszek już nie żyje. Nie miał lekkiej doli. Bardzo wiele przeniósł i wycierpiał. Zbyt wiele, jak na jedno życie, ale o tym dowiedzieliśmy się znacznie później, a może zbyt późno? Na tym etapie, który opisuję jesteśmy rodzeństwem wojującym, od czasu do czasu nawet wszyscy ze wszystkimi. Muszę stwierdzić, że nas najlepiej jednoczyła większa lub mniejsza krzywda wyrządzona któremuś z nas, a szczególnie przez kogoś z poza ,,klanu”. Biada takiemu śmiałkowi.

Do domu wpadaliśmy jedno po drugim zziajani, zmęczeni, zakurzeni, brudni, ale szczęśliwi. W mieszkaniu ,,urzędowała” nasza kochana cioteczka Jula, zwijając się koło obiadu. Od Niej dowiedzieliśmy się, że Tato zmobilizował kilka dziewcząt sąsiedzkich i kopią kartofle na wydzierżawionej działce za ,,Gięsiarnikiem” obok sadu Topolskich. Cioteczka nie zdążyła się nami nacieszyć, wyściskać, a już pędziliśmy na złamanie karku, przez cegielnię Autera prosto na działkę. Z daleka zobaczyliśmy kopaczki ubrane prawie plażowo, bose, z gołymi głowami (był już początek października). Były to dziewczyny z sąsiedztwa: Janka Mroziewskich, Wanda Mioduszewska, Janka Osewskich Tofilów, Melcia Malinowskich (późniejsza moja szwagierka), Jadzia i Walentyna Kotarskie i Tato nasz jako ten od bardziej ciężkich zadań. Wpadliśmy między nich niczym burza i zrobiło się niezłe zamieszanie. Tato nie mógł wydobyć z siebie głosu, tylko łzy ciekły Jemu po policzkach. Przytulał nas do siebie i w końcu wykrztusił: a gdzie reszta? Opowiedzieliśmy szybko, co i jak.

Tato ogłosił koniec roboty na dziś i poszliśmy całą ferajną do domu. Tam już zbiegli się sąsiedzi, nasza cioteczka Stefka, bez przerwy ktoś o coś pytał i na ten galimatias nadjechała reszta rodziny. Nie pamiętam dokładnie, co się wówczas działo, gdyż byłam zbyt zmęczona i wyczerpana. Kiedy wreszcie wymyci i przebrani w czystą bieliznę, nakarmieni padliśmy na swoje posłania, myśleliśmy, że jesteśmy w niebie. Odpadły z nas wszelkie troski, zmartwienia, niepewność, strach. Nie wiedzieliśmy wówczas, że nie na długo, że twarda rzeczywistość szybko sprowadzi nas na ziemię, a nawet wtłoczy na samo dno piekła, sowieckiego piekła.

Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że Augustów mało ucierpiał od nalotów, że na ogół było cicho i spokojnie, że Niemcy pokazali się w dość nietypowy sposób. Jakaś szpica na motocyklach przeleciała przez miasto i to wszystko. Bieda zaczęła się dopiero teraz, po wkroczeniu sowietów, bo głowy podnoszą pijacy, analfabeci i Żydzi, że już są denuncjacje przez tychże i pierwsze aresztowania. Tato był już również wzywany i przesłuchiwany w sprawie policyjnej broni, ale odpowiedział, że została ponoć wywieziona do Grodna, Tato natomiast cały czas był w Augustowie i pilnował ,,dobytku” policyjnego na posterunku, a w danej chwili pilnuje własnego mieszkania i czeka na rodzinę, która przepadła gdzieś bez wieści w wojennej zawierusze. Na razie dano mu spokój, ale na wszelki wypadek nasza cioteczka Jula wynalazła na strychu pamiątkową szablę Taty, nadaną Mu za wzorową służbę na granicy polsko-litewskiej i dla wszystkiego zakopała ją gdzieś w ogrodzie tak, że nigdy nikt już jej nie odnalazł.

Największe straty poniosło stado gęsi. Z czterdziestu sztuk zostały jedynie dwie gąski i prowodyr stada-Deduś. Z opowiadania ciotki wynikało, że połowę zjedli polscy żołnierze, którzy przez spory okres czasu nie mieli zaprowiantowania, resztę przygodni konsumenci. Mama się zupełnie tym nie zmartwiła, a wręcz ucieszyła ją wiadomość, że przynajmniej żołnierze skorzystali. Rzeź wśród stada dla tychże rozpoczęła mama jeszcze przed naszą ewakuacją. Sąsiadki, ciotki ubolewały nad taką stratą, ale Mama skomentowała to jednym zdaniem, że już dane Jej było widzieć większe straty i to w ludziach. Gęsia matka jeszcze nie zginęła, to i gęsi będą.

Zaczęło się niby to normalne życie, na jakie wówczas było nas stać. Tato jako dobry, solidny cieśla pracy miał w bród na wsi u rolników przy budowie budynków gospodarczych, a nawet domów. Nas czworo, tzn. Antek, Walek, Niutka i ja poszliśmy do szkoły, już zresztą zreformowanej po sowiecku. Antek i ja, uczniowie VII klasy musieliśmy ,,zasuwać” aż do gimnazjum, czyli 4 km w jedną stronę. Szwagier pracował jako cieśla, siostra Irena doglądała dziecka, które po powrocie zaczęło chorować, Mama krzątała się po mieszkaniu i w obejściu. Rodzice sprzedali konia z zaprzęgiem i natychmiast kupili krowę i trzy prosiaczki. W sklepach robiły się, co raz większe pustki. Sklepikarze, przeważnie Żydzi, którzy tak hojnie obdarowywali sowietów, szybko zorientowali się, że to dla nich żaden biznes i natychmiast zmienili politykę. Na półkach zostały jedynie towary mało chodliwe. Żywność, zapałki, nafta zniknęły ze sklepów i z oficjalnej sprzedaży. Poupychane gdzieś tam po schowkach można było kupić jedynie po cichu. Sowieci kupowali wszystko, co tylko im wpadło w oczy i to w dużych ilościach. W tzw. kooperatywach, czyli sklepach państwowych, stałym towarem były najróżniejsze, metalowe znaczki. Gwiazd na głowy rewolucjonistów i działaczy komunistycznych było chociaż na kilogramy. Przywożono raz dziennie chleb, po który już od trzeciej nad ranem ustawiała się kolejka i który znikał momentalnie, podczas gdy przed sklepem rozgrywały się dantejskie sceny. My chodziliśmy po dwoje w taką kolejkę i pewnego razu przydarzyło mi się zemdleć. Ocknęłam się w sklepie na podłodze z bochenkiem chleba na kolanach. Jacyś mężczyźni wnieśli mnie do wnętrza, oczywiście zażądali od sprzedawczyni chleba dla mnie poza kolejnością, nawet zapłacili za niego. Kiedy doszłam do siebie, chciałam zwrócić im pieniądze, ale kategorycznie odmówili. Pomogli mi wydostać się ze sklepu na chodnik, zapytali czy dam już sobie radę i kazali iść do domu, a chleb dla pewności schować za pazuchą. Brat Antek stał w kolejce przy innym sklepie, gdyż to dawało szansę, że przynajmniej jedno z nas dokona zakupu. Brat miał w tym czasie 14 lat, ja 12. O innych artykułach nawet nie było mowy.

Nasi ,,wyzwoliciele” aż zachłystywali się na ulicach, w rozmowach prywatnych, do których byli niezwykle chętni, na wiecach, masówkach, propagandą, jakie szczęście nas spotkało, że zostaliśmy wyzwoleni spod polskiego, pańskiego jarzma spod przemocy, wyzysku itp. Pluto na wszystko, co polskie, na płotach i ścianach pojawiły się kolorowe plakaty, na których sowiecki żołnierz przebijał bagnetem szyję Białego Orła, którego nazywano pogardliwie ,,pietuchom” (kogutem). Cuchnący z daleka bojcy w brudnych, ziemistych, wystrzępionych u dołu szynelach, w butach ze świńskiej skóry z brezentowymi cholewami, w drelichowych bluzach i spodniach, wiecznie głodni, węszący ciągle za jakąś kromką chleba, opowiadali wokoło, jakie szczęśliwe życie wiodą sowieccy ludzie, jacy są weseli, jak im dobrze, jak wszystko zawdzięczają najlepszemu ojcu wszystkich mieszkańców Kraju Rad -Stalinowi.

Boże! Jak nas mierziły te naiwne opowiastki, a jeszcze bardziej ci ciemni, zacofani ,,lektorzy”. Czasami wdawaliśmy się w gadkę z nimi, my, dzieci, ale tak dla żartu. Zadawaliśmy niewinne, naiwne pytania w rodzaju: A czy u was są pomarańcze? I natychmiast padała odpowiedź: Ma się rozumieć, że są i to oczeń mnogo (bardzo dużo), fabryki produkują je na trzy zmiany. Następne dotyczyło miodu. A jakżeż, pełno wszędzie, bo u nich pszczoły ,,kak gusi” (jak gęsi), więc każda produkuje tego miodu na kilogramy.

Kochani! Czy trzeba nam było chodzić na komedie do kina? Mieliśmy tego początkowo ile wlezie w zasięgu ręki. W szkole też nie szło wytrzymać. Tam wylewano pomyje na wszystko, co było dla nas najświętsze. Zwalniano naszych nauczycieli, a stanowiska obsadzano politrukami, komsomolskimi ,,szczylami”, którzy nie mieli zielonego pojęcia o nauczaniu i jego zasadach. Bojkotowaliśmy ich na wszelkie sposoby, oni nam odpłacali brutalnością. To nie była normalna szkoła, a raczej dwa wrogie, zwalczające się bez pardonu obozy. Na przerwach często dochodziło do rękoczynów między zwolennikami reżimu, podbechtywanymi przez nauczycieli-komsomolców, a resztą uczniów.

W takiej sytuacji brat mój Antek rzucił szkołę zaraz po kilku miesiącach. Nie pomogły perswazje, prośby i groźby. Niezmiennie odpowiadał, że z chęcią pójdzie paść krowy, a do takiej szkoły nie wróci. Chętnie zajął się doglądaniem krowy, karmił ją, poił, wyrzucał nawóz, dowoził saneczkami siano. Kręcił się cały dzień w obejściu, byle nie słyszeć o szkole. Pomoc jego była bardzo przydatna, gdyż mama nie dawała sobie rady ze wszystkim, dobita zmartwieniami, jakie spadły na rodzinę. Tato musiał zrezygnować z pracy na wsi, bo miał obowiązek codziennego meldowania się w katowni NKWD (dawna kamienica Turka) na ul. 3-go Maja. W listopadzie został zatrudniony przy budowie tzw. toczek (prymitywnych punktów obronnych) w Puszczy Augustowskiej. Robotników dowoziły i odwoziły wojskowe ciężarówki, a z meldowania się nie był zwolniony. Zapłaty również żadnej nie otrzymywał. Ze zdrowiem Marysi było coraz gorzej, lekarze nie potrafili ustalić, co dziecku jest, a wiec i leczenie nie było prawidłowe, a dziecko słabło.

Nieszczęścia posypały się w grudniu niczym lawina. Sowieci od samego początku dokonywali czystek w mieście i okolicy. Akcje były przeprowadzane przeważnie w nocy z piątku na sobotę. Zawsze brali ze sobą tzw. ,,czynnika społecznego”. Byli to niezmiennie pijacy z polskiego lub żydowskiego lumpenproletariatu. Taki osobnik z siną gębą i czerwoną opaską na rękawie, jakąś atrapą karabinu zawieszoną na ramieniu na sznurku, prowadził oprawców do namierzonego budynku, walił kolbą w drzwi i najgłośniej krzyczał ,,otkrywaj”. Czuł się władzą i aż nadgorliwie działał w majestacie bandyckiego prawa. Na szczęście takich było niewielu.

W taką pamiętną noc z 13 na 14 lub 14 na 15 grudnia o godz. 1.00, rozległ się łomot w drzwi naszego domu i złowieszczy wrzask: ,,Wstawaj, otkrywaj!” Na dworze trzymał niezły mróz, więc po otwarciu przez mamę drzwi do mieszkania wwaliła się buchająca parą i zimnem czereda bojców, wojskowych i pijanym w sztok ,,czynnikiem społecznym”. Okazał się nim być niejaki Krzywicki, znany w Augustowie denaturaciarz. Władza zegnała nas, dzieci, z łóżek, kazała się szybko ubierać i stanąć w kuchni za stołem. W mieszkaniu przeprowadzano szczegółową rewizję, a właściwie demolowano je. Tato trzymany był oddzielnie w pokoju w otoczeniu bojców. Przy stole siedziało trzech NKWDzistów , jeden z nich coś bazgrał, jeden zadawał pytania, trzeci oglądał troskliwie każdy papierek i zdjęcia. Siostra siedziała przy kołysce Marysi w sypialce, mama i szwagier z nami w kuchni. Wszystkim zadawano po kolei pytania, a najważniejsze brzmiało: gdzie broń? Odpowiedź była jedna, jedynie zdenerwowana siostra Irena odpowiedziała im, że to jest dom mieszkalny, a nie arsenał. ,,Czynnik społeczny” wlazł nawet do piwnicy, ale na pewno nie szukał broni, pewnie marzyło mu się jakieś wino, a może samogon. Wcześniej chciał przysłużyć się, przynosząc do stołu każdy papierek, jaki tylko wpadł mu w ręce. Prawdopodobnie był analfabetą i przynosił nic nie warte szpargały. Ofuknięty przez władzę, zdecydował się szukać czegoś konkretniejszego. Po dwóch godzinach rewizję zakończono; zarekwirowane zostały prawie wszystkie zdjęcia rodzinne, trochę przedwojennych czasopism. Tacie kazano ubierać się. Kiedy mama zaczęła płakać, my dzieci podniosłyśmy krzyk, siostra skoczyła do gardła jednemu z władzy i zrobiło się ogromne zamieszanie, ,,bohaterowie” poczuli się nieswojo. Padły rozkazy; my, dzieci, zostaliśmy wciśnięci w kąt i przywołani do porządku wycelowanymi w nas karabinami, siostrze wykręcono ręce do tyłu, wepchnięto do pokoju i kazano szwagrowi pilnować ,,żeny i rebionka” (żony i dziecka). Ojcu skuto ręce do przodu i w otoczeniu ,,asysty” kazano ruszać w stronę drzwi. Tato był całkiem spokojny, ale bardzo blady, wodził wzrokiem po nas, spojrzał na mamę i powiedział, że zaraz wróci. Ruszył ku drzwiom i dopiero wówczas rzuciła się w jego stronę najmłodsza siostra, siedmioletnia wówczas Niutka. Chwyciła rękami za cholewę buta, trzymała się go kurczowo i wlokła się po podłodze aż do drzwi. Tato, popychany i ponaglany do pośpiechu, zatrzymał się, gdyż miał skrępowane ruchy. Jeden z bojców podszedł i chciał usunąć ,,przeszkodę”, ale to się nie udało. Następny bojec ruszył do ,,szturmu” z podniesioną do góry kolbą karabinu i byłby jak nic zgruchotał rączkę dziecku. Tato jednak nie dopuścił do tego – zdławionym głosem wyrzucił tylko jedno słowo po rosyjsku ,,nie troń” (nie rusz), które poskutkowało i oprawca zatrzymał się. Wówczas Tato zaczął przemawiać łagodnie do siostry, tłumacząc, że zaraz wróci. Pochylił się, skutymi rękami odsunął dziecko i poszedł. Był szczupły, drobny, wzrostu mniej niż średniego, wiec zginął nam natychmiast z oczu otoczony ze wszystkich stron konwojentami. Miał chyba pewność, że nie wróci do rodziny i nigdy nie wrócił. Od tej chwili minęło 60 lat, a ja Go widzę oczyma wyobraźni w tej tragicznej scenerii. W tą samą straszną noc i w identyczny sposób rozegrała się tragedia w mieszkaniu mojej ciotki Stefki. Aresztowany został jej najstarszy syn Edek, również policjant (służył w Myślenicach), 30-letni, w sile wieku mężczyzna, bardzo przystojny, przed którym, zda się, było jeszcze całe życie. Nigdy nie nadeszła od Nich żadna wiadomość, a poszukiwania obydwojga do dzisiaj nie dały żadnych rezultatów. Edek był moim Chrzestnym Ojcem i bardzo mnie lubił, ja jego również darzyłam ogromna sympatią.

W trakcie wyprowadzania Taty z mieszkania mama upadła zemdlona, pośpieszyliśmy Jej z natychmiastową pomocą, ale nieprędko odzyskała przytomność. Rozchorowała się w następstwie tego przeżycia i tak naprawdę chyba nigdy nie doszła do siebie.

A tu życie, chociaż niezmiennie ciężkie, toczyło się swoim trybem. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, pierwsze pod okupacją sowiecką, do tego bez Ojca. Niestety, świętowaliśmy je nie tylko bez Ojca, lecz i bez malutkiej Marysi. Dziecko zmarło w trakcie świąt i nawet władza nie pozwoliła zawiadomić Dziadka, który jeszcze był przetrzymywany w Augustowie, w areszcie miejskim. W paczuszce świątecznej z ciepłą bielizną i odrobiną żywności, jaką można było podać, siostra ukryła gryps, ale czy dotarł, nie było pewności.

Zaraz po Nowym Roku, wszystkich więźniów przetransportowano w wielkiej tajemnicy do więzienia w Grodnie. Mama wydeptywała ścieżki do naczelnika NKWD w Augustowie o zezwolenie na paczkę i trzy razy udało Jej się to. Woziła je w początku każdego miesiąca do Grodna. Namarzła się w tym czasie, nastała w kolejkach, ale wreszcie otrzymywała na rękę pokwitowanie podpisane ręką naszego Ojca, że paczkę otrzymał. Jak tam naprawdę było, Bóg raczy wiedzieć.

W mieście ciągle trwały aresztowania, w szkole sowieccy nauczyciele ciągle obiecywali nam, uczniom, że powywieszają nas za języki, młodzież starsza działała już w konspiracji to dało się wyczuć, ale nas ,,smarkaczy” nie wtajemniczano w te sprawy. Zima zaczęła dawać się we znaki jak nigdy. Od końca grudnia prawie bez przerwy sypał śnieg. Od połowy stycznia, co i raz większy mróz, aż w lutym doszedł do –40. W mieszkaniach było zimno, gdyż nikt nie był przygotowany na takie mrozy, drzewa owocowe pękały od góry do dołu z ogromnym hukiem, bojcy zamarzali na śmierć na posterunkach. Życie w mieście prawie zamarło, gdyż wreszcie władza kazała zamknąć szkoły. W taką właśnie nieludzką pogodę rozpoczęła się deportacja na Syberię ludności wiejskiej. 10 lutego raniutko, ulicami miasta z różnych stron sunęły jak widma sanie za saniami wypełnione domarzającymi dziećmi, starcami, zrozpaczonymi matkami. W powietrzu rozlegał się jedynie szloch i jęk. ,,Wyzwoliciele” szli za saniami z bronią gotową do strzału. Tak przestały nagle istnieć dwie wioski nieopodal Augustowa. Netta Folwark i Mazurki, z innych zabierano po kilka lub kilkanaście rodzin. Wszystkich dowożono na rampę kolejowa i ładowano do nieogrzewanych bydlęcych wagonów.

Przez dwa dni na rampie towarowej rozgrywały się dantejskie sceny. Pierwsze zaczęły zamarzać dzieci i starcy. Oprawcy nie patyczkowali się, na każdym postoju sprawdzali wagony, a zmarłych wyrzucali w śnieg. Cała Droga Krzyżowa tych nieszczęśników poczynając od stacji początkowej aż do docelowej w Irkucku, usłana była trupami. Pomyśleć tylko, że to około 6000 km, a transportów były setki. Najgorsze było to, że nikt nie wiedział, w imię czego, za co, po co? Ta katorga, ta niepotrzebna śmierć. Sowieci mieli swoją wyznaczoną wersję: ,,wragi naroda” ,,szpiony” (wrogowie ludu, szpiedzy). Nawet niemowlęta przy piersi, kilkuletnie dzieci i zgrzybiali starcy zagrażali potężnemu sowieckiemu sojuszowi i jego wodzowi Stalinowi.

Dopiero teraz, w rozmowach z żyjącymi jeszcze Sybirakami, w wywiadach z nimi, z prowadzonej ewidencji wyłaniają się te sprawy, które za PRL-u były objęte głęboką tajemnicą, ilu Polaków zostało tam, na nieludzkiej ziemi, przeważnie dzieci. Są rodziny, gdzie zmarło 6-ro, 5-ro i więcej osób. Ci, co wrócili, byli również dziesiątkowani z powodu różnych chorób zadawnionych, ci, co jeszcze żyją, są inwalidami fizycznymi, a jeszcze bardziej psychicznymi. Wiem doskonale, bo w niespełna 2 miesiące, 13 kwietnia 1940 roku, podzieliliśmy los tysięcy, tysięcy Polaków.

Po lutowej deportacji nikt nie czuł się pewny. Ciągle dochodziły słuchy, że to już dzisiaj w nocy, najdalej jutro, że już rolnicy mają nakaz stawić się z zaprzęgami do dyspozycji NKWD.

W marcu znowu ruszyła sowiecka machina, tym razem czystka wśród uczniów szkół średnich, maturzystów z lat 1937/38, 1938/39. Pretekstem było ,,zbezczeszczenie” pomnika Stalina jaki stanął na skrzyżowaniu dróg do Warszawy i Białegostoku. W kilka dni po jego ustawieniu na wyciągniętej ręce ,,wodza wszystkich narodów” zawisło wiadro z gównem. Za drugim razem było ciekawiej. Stalinowi odkręcono pusty łeb (był to odlew ze stali) załadowano po brzegi gównem i położono u stóp ,,wodza”. Takiej ,,profanacji” sowiecki naród nie widział i nie słyszał, o wybaczenie nie mogło być mowy. Władza wiedziała, że to sprawka młodzieży, była okazja rozpętać nagonkę. Brano starszych i młodszych chłopców, niejednokrotnie jeszcze dzieci, i zakuwano w kajdany. Klasy w szkołach częściowo opustoszały, a terror nie ustawał.

W takim klimacie upływał Wielki Post i nadchodziła Wielkanoc. Wcześniej jeszcze odbyły się wybory deputatów do białoruskiej Rady. Pod karabinami pędzono mieszkańców do lokali wyborczych, bo frekwencja musiała wynieść 99,9%. Nawet zmarli byli ujęci na listy i rodzina musiała dobrze gimnastykować się, aby udowodnić, że ta osoba nie podlega już władzy. Proponowane osoby zostały jednogłośnie wybrane, a byli to: Żyd Wilkowski i ,,głupia Kaśka” z Baraków, jak ją ogólnie nazywano. Nie interesowało mnie, kto to taki, ale obydwoje skończyli marnie. Wilkowski z żoną i dzieckiem zginęli w Treblince, Kaśkę ponoć powiesili Niemcy w Augustowie. Szczegółów nie znam, więc nie mogę nic pewnego powiedzieć na ten temat. Różni różnie pletli o tym.

Po bardzo mroźnej zimie nastąpiła dosyć wczesna wiosna. Wielkanoc, która w tamtym roku wypadała 8 i 9 kwietnia, była bardzo pogodna i ciepła. Okazało się, że my, dziewczyny z sąsiedztwa, zbyt ciepło ubrałyśmy się na rezurekcję i wracając do domu obiecałyśmy sobie w następną niedzielę ubrać się do kościoła bardziej wiosennie. Niestety, następnej niedzieli nie było, przynajmniej dla mnie i dla mojej rodziny. Czuliśmy, wręcz intuicyjnie, że coś groźnego wisi nad naszymi głowami. Najpierw sowieci zarekwirowali nam największy pokój, gdzie raz w tygodniu organizowali zebrania dla rolników z południowo-zachodniej części miasta. My, dzieci, sterczące pod drzwiami od strony kuchni, słuchaliśmy bzdur, na jakie silili się agitatorzy na rzecz kołchozów. Mieli ciężki orzech do zgryzienia, gdyż rolnicy, przeważnie małorolni, zaskakiwali prelegentów bardzo fachowymi pytaniami dotyczącymi rolnictwa, na które ci nie potrafili odpowiedzieć. Raz takie zebranie ,,zaszczycił” nawet kołchoźnik z Białorusi, który opowiadał zebranym, że jego żona potrafiła wyhodować wieprza o wadze aż… 3 pudów (48 kg). Wszyscy ryknęli śmiechem, a jeden z zebranych, nawet nie rolnik, którego żona dzierżawiła od rolnika kawałek ogrodu objaśnił, że co prawda ani on, ani żona nie są rolnikami, a co roku biją, uhodowanego przez żonę wieprza o wadze co najmniej 250 kg. Prelegent, ratując sytuację, zarzucił kłamstwo temu człowiekowi i orzekł, że to na pewno chodziło o krowę lub jałówkę. Takie zebrania zawsze kończyły się dosyć humorystycznie, a chłopi do kołchozów nie dawali się namówić.

Obok nas, po sąsiedzku, otrzymał w styczniu mieszkanie wraz z zabudowaniami, pracownik NKWD z Mińska, niemłody już człowiek o nazwisku Butkiewicz. Było to obejście po naszych sąsiadach Alejstrach, którzy mieli pochodzenie niemieckie, zawsze bardzo mocno akcentowane przez matkę. Ona to doprowadziła do podpisania przez cała rodzinę tzw. volkslisty i wyjazdu do Niemiec. Była to dosyć liczna rodzina: ojciec Ludwik, synowie: Adolf i Zygmunt pracowali długie lata na cegielni Żyda Autera Polaka. Dwie córki: Lidula i Emilia wyszły za dwóch braci Wernerów, którzy również pracowali na cegielni. Trzecia córka Helena wyszła, wbrew woli matki, za wojskowego, wyjechała z Augustowa i uniknęła wyjazdu do Niemiec. Widziałam na własne oczy, jak ojciec rodziny, stary Ludwik Alejster, płakał siedząc na saniach. W drodze na dworzec kolejowy dwa razy uciekał z sań, ale jego żona była nieugięta. Ona, załatwiając sprawy swojej rodziny w specjalnej Komisji czy Misji Niemieckiej, która przez dwa tygodnie działała za wiedzą sowietów, podała im również naszą rodzinę jako niemiecką, powołując się na nazwisko, że Klatt to na pewno Niemiec. Mama była wzywana w tej sprawie do Urzędu, ale objaśniła, że to jest pomyłka, nasza rodzina jest polska z dziada pradziada, a nazwiska w Polsce spotyka się różne i to o niczym nie świadczy. Otóż ten Butkiewicz, zanim sprowadził rodzinę z Mińska, często zachodził do nas pod różnymi pretekstami. Mama moja miała we krwi gościnność, więc zawsze poczęstowała go jakimś talerzem zupy czy herbatą. Muszę przyznać, że człowiek ten był przyjaźnie nastawiony do nas. Przyniósł czasami drób

z tzw. odrzutu z eksportu, trochę cukru, herbatę, jakieś cukierki-karmelki. Czasami pragnął coś tam przekazać ,,między wierszami”, ale widać było, że się bardzo boi. Jednak doradził mojej zamężnej siostrze Irenie i jej mężowi, aby poszukali sobie gdzieś mieszkania, bo jak będą razem z rodziną aresztowanego, to mogą zdarzyć się jakieś nieprzyjemności. Na dwa dni przed naszą deportacją powiedział wręcz, że na piątek w nocy nakazane są furmanki. Mama, co prawda, miała trochę przygotowanych sucharów i kilka kilogramów soli, ale myśl o wywózce odpychaliśmy od siebie daleko, no bo ile nieszczęść może spaść na rodzinę. Już władza ukarała nas srogo aresztując niewinnego zupełnie naszego Ojca.

O naiwności nasza! Jak bardzo byliśmy nieświadomi działania sowieckiego systemu, dowiedzieliśmy się, kiedy z 13 na 14 kwietnia w nocy ,,władza” znowu załomotała kolbami do naszych drzwi. Powtórzył się dokładnie ,,scenariusz” sprzed kilku miesięcy, kiedy przyszli aresztować Ojca, tylko teraz ofiarami byliśmy my, Jego cała rodzina: żona, synowie Eugeniusz Antoni, Walenty i córki Anna i ja, Wiktoria. Dzisiaj z perspektywy tak odległych lat oglądam tę scenę oczyma wyobraźni. ,,Władza” wpada do mieszkania, mamę stawia ,,do kąta”, nam pomaga kolbami we wstawaniu z łóżek i ubieraniu się. Pada rozkaz ,,poł czasa na uborku” (pół godziny na spakowanie się).

Boże! Ręce nam się trzęsą, nie wiemy co robić. Kręcimy się w kółko po mieszkaniu, na plecach czujemy bagnety i ciągłe wołania ,,skorej, skorej”. Wreszcie związaliśmy pościel w toboły, do worków powrzucaliśmy, co wpadło nam w rękę, do kufra trochę ubrań i obraz Chrystusa Ukrzyżowanego za szkłem. Mama przypomniała o praniu, które schło na strychu, przeważnie ciepła bielizna, pończochy, skarpety i ruszyła po nie. Drogę zastąpił Jej bojec, że nie było takiego pozwolenia i możemy zabierać jedynie to, co mamy w mieszkaniu. Nie pomogły mamine prośby ani tłumaczenia, wszystka ciepła bielizna została na strychu. Zresztą! Jakie miało wówczas znaczenie? Bracia ładują toboły na furmankę, my trzymamy w rękach jakieś tobołki, koszyki. Przed wyjściem klękamy z mamą przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej i odmawiamy wszyscy ,,Pod Twoją Obronę”. Bojcy wściekają się i klną nas czarnymi słowami, popychają kolbami, szydzą z nas modlących się. Wytrzymujemy to wszystko i wreszcie sadowimy się na furmankę. Na dworze już świta, do furmanki podbiegają Jadzia i Wala Kotarskie, za nimi cioteczka Jula, ciotka Milka Prawdziakowa, ale znowu w ruch idą kolby karabinowe i ostrzeżenie, że ,,budiem strelać” (będziemy strzelać). Zaraz na wstępie mija nas samochód ciężarowy z rodzinami naszych sąsiadów Magierowskich i Ostoleckich z ulicy Krakowskiej. Dalej mijamy furmankę z rodziną Smolskich.

Wszystkich nas wiozą na rampę kolejową przy dworcu. Tam podtaczane są bydlęce wagony, których ciemne wnętrza, przez rozwarte na oścież drzwi, wyglądają jak czeluście piekielne. Krótki rozkaz „ładować się” i już toboły lecą do wagonu. Nam pomaga trochę wozak, rolnik z Augustowa, który cały czas płacze. Po nas do wagonu wrzucona zostaje dobrze nam znana rodzina Smólskich: matka, córka Jadwiga i syn Bolek, następnie dwie rodziny policjantów ze Sztabina. Ellerowa z czwórką dzieci (Kazia, Robert, Wanda i najmłodsza Krysia, najpiękniejsza z całej rodziny); razem z nimi Zofia Denoch, żona policjanta, szwagierka Ellerowej. Ze Sztabina również Hoffmanowa z córką Ireną, moją rówieśnicą. Jako ostatnia – Rutkowska Joanna, rolniczka z Grabowa z ułomną staruszką matka i pięcioletnim synem Edziem z piekła rodem.

Przy załadunku dochodzi do szarpaniny, gdyż żołdacy chcą zabrać kufer na bagaż, a właścicielka trzyma go kurczowo i nie chce oddać. Wreszcie, widząc, że go nie utrzyma, popycha mocno. Kufer leci na ziemię, a wraz z nim 3 bojców. Zrywają się natychmiast z ziemi i wszyscy celują lufy karabinów we właścicielkę. Doprowadzona do ostateczności kobieta, słusznego wzrostu i wagi ponad 100 kg w długiej do ziemi chłopskiej burce, odwraca się tyłem do żołdaków i krzyczy: „strzelajcie bohaterowie”. Poskutkowało. „Bohaterowie” opuszczają broń i zatrzaskują z wściekłością zgrzytające i skrzypiące wrota wagonu, a potem taką samą zardzewiałą zasuwę. Odchodzą do następnych wagonów, których wrota tak samo są zatrzaskiwane.

To był zły omen dla nas, oznaczać miał: „koniec z wami Polaczki-burżuje. Przed wami jedynie zguba i zatracenie. Taki zresztą był cel deportacji setek tysięcy Polaków, skazanych przez reżim sowiecki na okrutną śmierć głodową, na całkowite unicestwienie.

Na razie siedzimy w ciemnym wagonie, gdyż małe okienka, gdzieś tam pod dachem, zamknięte są na głucho metalowymi okiennicami. Siedzimy wszyscy na pryczach, nie widząc się nawzajem. Czasami ktoś odezwie się i znowu milczenie. Przecież nie znamy się jeszcze, nie wiemy, kto jest kto i skąd pochodzi. W tej chwili dzielimy jedynie ten sam los, tę samą gehennę. Po kilku godzinach lody zostają przełamane. Hasło daje Rutkowska z Grabowa, która jeszcze nie może dojść do siebie po incydencie z kufrem. Następnie rozmawiają ze sobą Ellerowa i Hoffmanowa, które znają się już od dawna i zwracają do siebie po nazwisku. W pewnym momencie słyszymy jakieś wołanie, raz bliżej, raz dalej, w języku rosyjskim. Moja mama, doskonale znająca ten język, zwraca się do Hoffmanowej mówiąc, że na zewnątrz biega jakiś „czubaryk” (tak nazywaliśmy bojców w czapkach budionówkach) i dopytuje o „żenszczine Hoffman”. Ta, słysząc już i sama swoje nazwisko, zbladła i waląc w drzwi woła, że jest tutaj. Rozpaczliwym głosem, zmartwiała z przerażenia, mówi do nas: „pewnie przywieźli Stasia”. Za chwilę wrota wagonu zostają otwarte na oścież, na znak bojca pod wagon podjeżdża furmanka (jesteśmy już poza rampą), a na niej blada, nieruchoma postać chłopca. Rzeczywiście, był to syn Hoffmanowej, 13-letni ciężko chory Staś, którego matka zostawiła u swojej siostry. Staś cierpiał na bardzo ciężki przypadek choroby lokomocyjnej, w wyniku której nie mógł niczym jeździć, nawet rowerem. Przywieziony z odległego o 24 km Sztabina, leżał na furmance tak wyczerpany, że prawie nie dawał znaku życia. Matka, przekonana, że Staś nie żyje, dostała napadu szału. Rzuciła się na bojca krzycząc strasznym głosem, że zamordowali jej chore dziecko. Zrobiło się zbiegowisko, ludzie, widząc martwe dziecko, zaczęli wołać w głos, że sowieccy mordercy zabijają niewinne polskie dzieci.

Przybiegł jakiś „szycha” z NKWD, zaczął uspakajać wszystkich obiecując, że zaraz wyjaśni sprawę. W pierwszej chwili nasiadł na wozaka – rolnika ze Sztabina, by ten wytłumaczył, co zrobił chłopcu. Wystraszony rolnik wyjaśnił, że chłopak całą drogę jęczał i wymiotował, że mówił o tym konwojentowi, który zupełnie nie reagował na jego uwagi. Wówczas przedstawiciel „władzy” zwrócił się do matki Stasia, by wyjaśniła, na co chory jest jej syn, który jeszcze żyje, ale jest wyczerpany i dlatego nie reaguje. Tłumaczem była moja mama. Po wyjaśnieniach matki „władza” kazała odwieźć Stasia do Sztabina. Ponieważ zachodziła obawa, że chłopiec nie dojedzie żywy, matka uprosiła, by odwieziono go do ciotki mieszkającej w Augustowie na ulicy Krakowskiej.

Biedny Staś!! Na razie uniknął deportacji, ale nie uniknął śmierci, jaką w pięć lat później zgotowali mu, 19-letniemu młodzieńcowi, czerwoni kaci wespół z augustowską bezpieką.

Po tym incydencie nastał niby to spokój, ale nasza młodzież wagonowa, będąca w bojowym nastroju, postanowiła otworzyć chociaż jedno okienko, by rozproszyć przygnębiające ciemności w wagonie. Najpierw kubkiem wybili wewnętrzną szybkę, potem odsunęli siłą zardzewiałe zasuwki, a następnie naparli na okiennicę, która powoli zaczęła opadać na zardzewiałych zawiasach w dół. Konwojent, zauważywszy co się dzieje, podbiegł i bagnetem nasadzonym na karabin próbował nie dopuścić do otwarcia okiennicy. Zapowiedział, że będzie strzelał, lecz kiedy groźba nie poskutkowała, skapitulował, chcąc zapewne uniknąć następnej „zadymy”. Wszyscy skakaliśmy z radości, kiedy wnętrze wagonu rozświetliła smuga światła, a przez wybitą szybkę napłynęło świeże powietrze. Tyle wrażeń i zdarzeń wypełniło nam cały dzień (był to piątek).

Przez okienko mogliśmy już obserwować, co działo się dookoła nas. Cały czas trwał załadunek osób przywożonych na rampę furmankami. Z zamkniętych wagonów rozlegały się krzyki, że dzieci i starsi chcą załatwić potrzeby fizjologiczne, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Wreszcie władza oznajmiła, że dopiero jutro rano zaczną wypuszczać na dwór w kolejności, po kilka wagonów. Do tego czasu niech każdy sobie radzi, jak może. U nas odbyło się kolejne sikanie w spisane na straty stare wiadro, wylewane później ostentacyjnie przez otwarte okienko. Zarobiliśmy przez to na kilka potężnych „matiugów” i na tym zostało. W innych wagonach, gdzie nie udało się otworzyć okienek, wyrąbywano dziury w podłodze.

Wreszcie nadeszła noc i, chociaż głodni, popadaliśmy na prycze pewni, że wreszcie wypoczniemy. Ale nie dane nam było zaznać spokoju nawet w nocy. Ciągle mieliśmy wrażenie, że coś po nas łazi, gryzie, drapaliśmy się więc zawzięcie a babcia Malinowska (matka Rutkowskiej) co i raz wołała: „zjedzą nas, zjedzą nas”. Dopiero rano, kiedy się rozwidniło, stwierdziliśmy z przerażeniem, że oblazły nas wszy. Widocznie siedziały ukryte gdzieś w zakamarkach, a poczuwszy świeżą krew, ruszyły do ataku. Fakt ten świadczył, że nie byliśmy pierwszymi pasażerami i na pewno nie ostatnimi. A wszy, jak oblazły nas na wstępie, jeszcze na Ojczystej ziemi, nie opuściły przez cały okres tułaczki. Jedyna rzecz, którą mógł się poszczycić Związek Radziecki. Takich okazów chyba nigdzie więcej nie wyhodowano. Zasługiwały w pełni na księgę Ginesa. Rano władza zadbała o nas. Zgodnie z obietnicą, wypuszczano po kilka wagonów za swoją potrzebą. Trzeba było kucać tutże, przy wagonie, u stóp pilnujących nas z karabinami konwojentów (kilka osób i tak uciekło). Potem dostaliśmy trochę wody; przynosiły ją po dwie osoby z każdego wagonu i również pod lufami karabinów.

W tym czasie trwał jeszcze załadunek „maruderów”. Widzieliśmy przez okienko, jak podjechała na rampę ciężarówka, z której bojcy zdjęli kilka tobołów a potem zeskoczyła z niej czwórka dzieci. Trzech chłopców w wieku 11 – 14 lat i mała dziewczynka. Nikogo dorosłego nie było z nimi. Dopiero może po godzinie dostarczono kobietę w szpitalnym szlafroku z niemowlęciem na ręku i wsadzono do tego wagonu. Była to rodzina Gregierów, których ojciec był wojskowym w I-szym Pułku Ułanów Krechowieckich w Augustowie – chyba sierżantem. Został aresztowany dużo wcześniej i nawet nie widział najmłodszej córeczki Marysi, która urodziła się chyba w marcu. Kaci nie mieli litości nawet dla noworodków, a Marysia przeżyła później straszną gehennę i pozostała na całe życie kaleką.

Około godz. 9-tej skończył się załadunek, pozamykane solidnie wagony stały na torach w ilości ponad 40 sztuk. Z lasu zaczęły wychodzić coraz liczniejsze grupy ludzi z torbami, koszykami wypełnionymi żywnością. Wywoływano po nazwiskach rodziny i wówczas „władza” zrobiła nam wszystkim „niespodziankę”. Doczepiono lokomotywę i pociąg ruszył. Zewsząd rozległy się krzyki i płacz. Ludzie na rampie i przy torach poklękali, z każdego wagonu rozlegał się śpiew pieśni nabożnych i patriotycznych, a także modlitwa. My, dzieci i młodzież z naszego wagonu, a było nas 14 osób, śpiewaliśmy bardzo głośno „Jeszcze Polska nie zginęła” a potem „Pod Twą Obronę”. Zdenerwowani, a może nawet i przestraszeni takim stanem rzeczy nasi prześladowcy klęli strasznymi słowami, na czym świat stoi. Wszystko to pomieszało się razem i nie wiem, czy nawet w piekle rozgrywają się takie sceny. Byliśmy pewni, że już rozpoczęliśmy na dobre naszą „Drogę Krzyżową”, ale okazało się, że jeszcze nie. Pociąg zatrzymał się pod nie istniejącym już dzisiaj wiaduktem na szosie sejneńskiej (dzisiaj jest to niestrzeżony przejazd kolejowy) i stal tam kilka godzin, zanim ruszył na dobre do Grodna. To był zaplanowany manewr, by nie dopuścić do zaopatrzenia nas, skazanych na śmierć głodową, w żywność przez rodziny, sąsiadów, znajomych lub nieznajomych. My mieliśmy głodować, miały nas zżerać brud, wszy, niepewność, strach za to, że byliśmy Polakami i jeszcze śmieliśmy się tym szczycić. Tego nam władza radziecka nie mogła i nie chciała puścić płazem. Tak zaczęła się nasza podróż w nieznane, na zatracenie, na zaplanowaną dokładnie przez oprawców śmierć. Na razie jeszcze żyliśmy, mijaliśmy polskie miasta, dworce kolejowe. W Grodnie doczepiono nam kilkanaście wagonów załadowanych mieszkańcami tamtego regionu. W Baranowiczach mieliśmy trochę dłuższy postój, gdyż wypuszczono ustalonych już „nosiwodów” po wodę a resztę na siusianie. W naszym wagonie po wodę chodzili na zmianę moi starsi bracia Gienek i Antek, Robert Ellerowej i Bolek Smólski. W Baranowiczach udało mi się zmylić czujność konwojentów i swobodnie pospacerować po peronie. Zobaczyłam, że prawie we wszystkich wagonach okiennice metalowe były opuszczone, a w okienkach głowy pasażerów. Nagle usłyszałam wykrzykiwane moje imię i odwróciwszy się zobaczyłam w okienku moją ciotkę Stefkę, jej córkę Paulinę z malutką Steńką na ręku, a potem syna ciotki Kaziuka i zięcia Janka. Podeszłam do wagonu a Janek mówi, że rzuci na peron zawinięte w papier pieniądze, za które mam kupić w barze na dworcu 2 butelki wódki. Spojrzałam, jak zareaguje na to ciotka, która była nieprzejednanym wrogiem alkoholu a ponieważ nie zaprotestowała poszłam i dokonałam zakupu. Gorzej było z podaniem do okienka, do którego nie mogłam za skarby dosięgnąć. Wyręczył mnie w tym jakiś obcy człowiek, dużo wyższy ode mnie. Ja miałam przy sobie trochę rubli ukrytych w pończosze i postanowiłam uciekać.

W tym czasie lokomotywa szarpnęła, wszystkie wagony były zamknięte, nasz też a więc uznałam, że mam szansę. Mama, która siedziała w oknie, zaczęła rozpaczliwie mnie wołać, nadbiegł konwojent, chciał mnie odpędzić, lecz kiedy skojarzył, że jestem pasażerką transportu, rąbnął mnie w plecy kolbą, złapał za kołnierz, błyskawicznie odrzucił zasuwę, odsunął drzwi i jak szczeniaka wrzucił do wagonu przy akompaniamencie piętrowych przekleństw. Byłam okropni zła i rozdrażniona, że właśnie mama udaremniła mi ucieczkę na wolność. Długo musiała tłumaczyć, że to bezsensowne, że na pewno złapaliby mnie i wsadzili gdzieś do obozu i nikt nigdy by mnie nie odnalazł, a jeżeli już mamy ginąć to wszyscy razem. Na pewno miała rację, ale ja byłam jeszcze zbyt mała, aby zdawać sobie z tego sprawę, a pragnienie wolności było zbyt silne.

A więc niezbyt przyjemny powrót do rzeczywistości i następny postój w Brześciu n/Bugiem. Tutaj przeładunek do sowieckich wagonów przy zachowaniu, godnych podziwu, środków ostrożności i wzmożonej czujności. Wagony sowieckie prawie „luksusowe” gdyż z oddzielonym kawałkiem dykty, kącikiem otworem w ścianie i blaszanym korytku, w którym trzeba było umiejętnie celować przy załatwianiu potrzeb fizjologicznych. To była toaleta na długi okres podróży. To co „grubsze” leciało na zewnątrz „zapachy” rozchodziły się po wagonie. Zaradziliśmy temu nakrywając zagródkę workami i kocem. My, złośliwcy zawsze czekaliśmy z załatwieniem „grubszych spraw” na postój w jakimś większym mieście. Za niedługi czas mogliśmy naocznie stwierdzić, że już przed nami przejeżdżali tacy sami spryciarze a musiały być ich tysiące. Przy torach leżały zwały odchodów, których nikt nie sprzątał, a przechodząca obok obsługa kolei zatykała nosy i klęła „Polaczków” na czym świat stoi.

A w ogóle Rosjanie traktowali nas z góry jako naród o niskiej cywilizacji, kulturze, a szczególnie higienie, podpierając się tym, że w Polsce nigdzie nie ma „woszobojek”. Woszobojka to było coś w rodzaju prymitywnej sauny, gdzie wieszano na drągach ubranie, bieliznę, pościel, dawano parę, która jedynie wygrzewała wszy, aby się mogły lepiej lęgnąć. Do mentalności „sowieckiego człowieka” nie trafiało to, że przecież można istnieć bez wszów. Taka możliwość nie była brana w ogóle pod uwagę. Wszy były, są i będą, bo tak urządzony jest świat, a jedynie naród o tak wysokiej kulturze, jak sowiecki zna metodę walki z nimi i walczy, czy skutecznie to już inna sprawa (refleksja moja). Od Brześcia prawie codziennie wypuszczają po dwie osoby po wodę i to do wyboru: „kipiatok” (wrzątek) lub zimna woda. Kilka razy daliśmy się nabrać na niesamowicie brudny „kipiatok” z kranów na jakichś budynkach, aż nam objaśnił jeden z kolejarzy, że to są ścieki z „bani” (łaźni) z dodatkiem gorącej wody. Nie wiem, ile w tym było prawdy, ale więcej „kipiatku” nasi chłopcy nie brali.

W wagonie zaczął obowiązywać pewien regulamin przestrzegany przez wszystkich. Ustalono godziny nocnej ciszy, rannej pobudki, kolejkę do „toalety”. Towarzystwo już się trochę zżyło ze sobą, szczególnie młodzież i dzieci. Do młodzieży należeli: dwaj moi starsi bracia Gienek (18 lat) i Antek (15 lat) Bolek Smólski (15 lat) i jego siostra Jadzia (18 lat) Robert Eller (16 lat) i siostry Kazia (17 lat) oraz Wanda (13 lat), Irena Hoffman (13 lat) i ja niespełna 13 lat. Dzieci była czwórka: Niutka (8 lat) moja siostra, Walek (11 lat) mój brat, Edek Rutkowski (5 lat) który bez przerwy darł koty z matką i słowa jej nie popuścił oraz Krysia Ellerówna (7 lat) „cudowne dziecko”. Uczennica drugiej klasy, bardzo przejęta nauką, zdolna, inteligentna, spokojna, a do tego śliczna dziewczynka. Do wagonu w Augustowie weszła z tornistrem na plecach, w czarnym satynowym fartuszku z białym kołnierzykiem, z jasnymi warkoczykami, buzia okrągła i niebieskie oczy. Mimo tych wszystkich niewygód i trudności, zawsze pogodna, uśmiechnięta, pochłonięta nauką. Sama sobie zadawała lekcje, sumiennie je odrabiała w bardzo niesprzyjających warunkach. W czasie jazdy czytała, uczyła się wierszyków, które nam później deklamowała, tabliczki mnożenia. Każdy postój wykorzystywała na pisanie i rysowanie, mając do dyspozycji kawałek pryczy. Chętna usłużyć każdemu, często karciła Edka za jego brzydkie zachowanie. Nazwaliśmy ją „Słoneczkiem”. Mama Jej, bardzo piękna kobieta (Krysia była podobna do matki), faworyzowała syna jedynaka Roberta. Nie wymawiała „r” więc nazywała go „Hobek”. Ten 16–letni koń, uczeń gimnazjum, wykorzystywał słabość mamusi.

Matki nasze, chociaż nie wierzyły w spotkanie z mężami, jednak miały schowane trochę tytoniu i papierosów na wszelki wypadek. Moi braciszkowie i ”Hobek” dobrali się do nich i zaczęli ćmić je schowawszy się pod prycze, dym wydmuchując w wydłubaną nożem szparę. Zanim się matki zorientowały niewiele dało się uratować. Łyso im trochę było ale tłumaczyli się, że to z nudów. Wszyscy, po kolei rznęli w karty na pryczach, ja nie lubiłam tego zajścia, więc przeważnie siedziałam w okienku, obserwowałam wszystko po drodze i jeśli było coś ciekawego, „nadawałam” reszcie. Z jedzeniem było przeważnie krucho, bo tylko kilka razy „dobroczyńcy” dali nam symboliczne porcje chleba jak glina (czarny, kwaśny i niedopieczony) oraz po kilka puszek konserwy rybnej, która, jak orzekliśmy, była na pewno z ośmiornicy, ale to były nasze domysły. Ratowały nas ususzone przez nasze matki suchary i trochę podratowała nas „ciocia” Rutkowska wędzoną słoniną. Tak ją nazwaliśmy z początku naszej podróży i do śmierci została naszą syberyjską ciocią. Była to kobieta bardzo energiczna, trochę narwana, ale o złotym sercu. Przez całą podróż i potem również miała się za swoje z ułomną matką i krnąbrnym, wrednym, pyskatym Edziem. Pomagali jej wszyscy jak mogli. Najbardziej załamana była Smólska, jeszcze niezbyt stara kobieta ale widząca wszystko w czarnych kolorach. Na szczęście rzadko kiedy zabierała głos.

Mieliśmy ustalone godziny wspólnych modłów porannych i wieczornych i przestrzegaliśmy ich rygorystycznie. Ural przejeżdżaliśmy nad ranem a kiedy rozwidniło się, podziwialiśmy go w całym majestacie. Groźny, surowy masyw, ale nadzwyczaj piękny, cały pokryty lasami. W wąwozach, wykutych w skale, widniały na ścianach krzyżyki prawosławne i katolickie większe, mniejsze, całe imiona lub tylko inicjały. Ile istnień ludzkich pochłonęła budowa kolei, jeden Bóg raczy wiedzieć. Ginęli tam więźniowie-katorżnicy carscy, później sowieccy. Nasza fascynacja górami była zrozumiała, widzieliśmy je po raz pierwszy. Minęła jednak szybko, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że pożegnaliśmy, być może na zawsze, Europę, a przed nami zła, dzika, okrutna Azja w „wydaniu” sowieckim. Za Uralem oglądaliśmy syberyjskie wioski i miasteczka z zabudową przeważnie drewnianą, starą, czasami chylącą się ku ruinie. Zachwycały nas pięknie rzeźbione w ludowe motywy okiennice, szczyty domów, ganki często malowane na intensywny niebieski kolor. Wnosiły trochę jaśniejszych barw w szary, smutny krajobraz. Ludność również była nijaka, szara, smutna, przygaszona, szczególnie kobiety. Mijaliśmy takie większe miasta, jak: Saratow, Kujbyszew (obecnie Sanara), Ufa, Złotoust, Czelabińsk, Kurgan i Pietropawłowsk już w Kazachstanie w północnej jego części.

Konwojenci, którzy przejęli transport chyba jeszcze przed Uralem, już nie pilnowali nas aż tak zawzięcie jak pierwsza zmiana. Byli już pewni, że nikt im stąd nie ucieknie. Aż do Pietropawłowska mieliśmy ubaw z jednego z nich z nich o imieniu Petro. Ukrainiec, wysoki, trochę niezdarny, a może nawet lekko niedorozwinięty. Lubił sobie pogadać i na postojach widząc nas, dzieci, w oknach, często zagadywał do nas. Pytaliśmy go niewinnie o różne sprawy, on cieszył się, kiedy potrafił odpowiedzieć i nawet chyba polubiliśmy się. Zapytaliśmy raz, co to jest kombajn. Dosyć długo zastanawiał się, a potem zsunąwszy ręką czapkę na oczy odpowiedział po ukraińsku, że: „ce take żne, kose i mołote” (coś takiego, co rżnie, kosi i młóci). Drugim razem było jeszcze ciekawiej. Na nasze pytanie, co to jest „lubow” (miłość), po dłuższym namyśle odpowiedział: lubow ce, ce, peczena kartoszka” (miłość to, to pieczone kartofle”. Zapewniał nas, że bardzo nas lubi, ale ostrzegał, żebyśmy nie próbowali uciekać, bo jak byłby rozkaz, to postrzelałby nas. Mieliśmy jeszcze jeden ubaw, kiedy w następnym wagonie przed nami starsza kobieta, która chyba dostała jakiegoś kręćka, chrzciła na postojach konwojentów. Zawsze siedziała przy okienku z kubkiem wody pod ręką i kiedy zjawił się któryś z nich, wylewała wodę takiemu na głowę, wyciągniętą ręką robiła znak krzyża i wymawiała formułę: „Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna i Ducha i daję ci imię Jan, Piotr, Paweł i co jej tam podleciało”. Baliśmy się o tą kobietę, aby sowieci nie zrobili jej krzywdy, ale oni uznali widocznie, że jest nienormalna i starali się omijać ten wagon z daleka.

Zanim dojechaliśmy do Pietropawłowska, na małej stacyjce Pietruchowo rozpoczęło się odczepianie wagonów. Następne stacje to Mamlutka, Pietropawłowsk i Smirnowo. Tam dojechało tylko 6 wagonów, między innymi i nasz. Kazano nam wyładować się na goły step i zostawiono swojemu losowi na kilka dni. Działo się to 27 kwietnia, na stepie leżał jeszcze miejscami śnieg, w dzień zimno, w nocy mroźno i cały czas zimny, gwałtowny wiatr. Nocować mieliśmy na stepie pod gołym niebem, na wiązkach starej, sczerniałej słomy. Rano mieliśmy oszroniałe głowy, pościel i wszystko wokoło, gdyż nad ranem był nielichy mróz. Kto nie oglądał stepu, nie wyobraża sobie, co to jest. Bezkresna płaszczyzna bez jednego drzewa czy kamienia lub pagórka, po której hula nieustający wiatr. Dosłownie nie ma na czym zawiesić wzroku. Przy torach niby to poczekalnia; trochę większa ziemianka z darniny i gliny, malutkie okienka tuż nad ziemią; wchodząc do wnętrza przez niskie drzwi trzeba się mocno skłonić. Zresztą tylko takie budownictwo można było oglądać w większych lub mniejszych siołach.

Smirnowo to niewielkie sioło z kilkunastoma ziemiankami oddalone od torów dobry kilometr. W dzień matki nasze kupiły trochę jajek, mleka, chleba nie, gdyż gospodynie mówiły, że nie mają już opału, a słomą chleba nie da rady upiec. Oferowały mąkę, ale my też nie mieliśmy opału, chociaż nie. Wzdłuż torów stały zebrane i złożone płotki przeciwśniegowe z bardzo cienkich deseczek. Dobrała się do nich nasza młodzież; paliły się wspaniale, a nam zaraz stało weselej na duszy. Nie na długo jednak. Zobaczył ognisko zawiadowca, czy kierownik stacyjki, wpadł do naszego obozu niczym tornado, wrzeszcząc z daleka, że nas pozabija szubrawców, pasożytów, a do tego jeszcze sabotażystów. Przyrzekł, że na pewno nie ujdzie nam to płazem, ale na tym się skończyło. Uświadomił nas, że do palenia jest słoma, możemy korzystać z niej ile chcemy.

Kiedy zbliżała się następna noc, a my pozostawaliśmy w całkowitej niepewności co dalej, pewnym było jedynie to, że będzie mroźna, mama moja podburzyła kilka kobiet z niemowlętami przy piersi i poszły razem do tegoż „naczelnika”, który nas tak zbeształ z zapytaniem, co mają zrobić, jak postąpić w takiej sytuacji kiedy te maleństwa czeka niechybna śmierć przez zamarznięcie. Czy on weźmie odpowiedzialność za to, że lista będzie niekompletna wówczas, kiedy można było temu zapobiec? Przyciśnięty do muru „naczelnik” zezwolił małym dzieciom z matkami nocować na słomie w nie ogrzewanej poczekalni, ale jednak chroniącej od porywów zimnego wiatru. Nadmienił jedynie, że o 6 rano ma tam już być pusto i czysto. My nadal na stepie, zmarznięci, brudni, głodni. Żona kierownika szkoły w Augustowie, również nauczycielka i drużynowa harcerstwa, pani Maria Jonkajtysowa, wywieziona z sześciorgiem swoich dzieci i kuzynką ze strony męża, młodą dziewczyną, pokazała nam, jak można upiec jajka w popiele ze słomy i jak sprawdzić czy nie są surowe. Bardzo nam się to przydało i przez następne 3 dni żywiliśmy się jedynie pieczonymi jajkami.

W drugim dniu zaczęło się wreszcie coś dziać. Od czasu do czasu nadjeżdżała jakaś rozklekotana ciężarówka, gdzie na rozkaz „szafiora” ładowały się rodziny, w pierwszej kolejności z malutkimi dziećmi, i zaczęło się rozwożenie nas w nieznanych kierunkach. Samochody zapełniano po sam czubek i jeszcze wyżej. Dopiero na czwarty dzień udało nam się załadować na brudną, poplamioną smarami i ropą naftową, cuchnącą, zdezelowaną ciężarówkę. Załadowaliśmy się prawie w komplecie, tak jak jechaliśmy w wagonie, jedynie rodzina Ellerowej pojechała innym transportem. Nam do kompletu dokooptowano p. Purwinową z córką Krystyną, dorosłą już osobą, Tosię Leplawiankę, długoletnią pracownicę starostwa i jej bratową Marylę Leplawę, żonę naczelnika poczty w Augustowie.

Jechaliśmy długo stepowymi bezdrożami, mijaliśmy na stepie samotne jurty kazachskie (okrągłe namioty z wojłoka), z których wychodzili Kazachowie – ludzie raczej niskiego wzrostu, skośnoocy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, spłaszczonymi nosami, o ciemnej cerze. Mężczyźni z rzadkimi kozimi bródkami i krzywymi nogami. Ubrani bardzo nędznie, w brudnych, połatanych, watowanych spodniach i kufajkach, na głowach potężne czapy lub takie „mycki” zwane tibiutejki, ozdobione dziurkowanymi monetami. Wykrzykiwali coś w naszą stronę niezrozumiałego w swoim języku gardłowym, bardzo chropawym. No bo jak zrozumieć taką mowę, gdzie zwykłe kurze jajko nazywa się „dżimutrcha”. Pewien odcinek, i to dosyć długi, stepowej drogi, był zaorany przez jakiegoś dowcipnisia. Widocznie nie miał ochoty podnosić dźwigni lemiesza i zamiast drogi mieliśmy przed sobą potężne równo ułożone skiby ziemi. Dla kierowcy był to widać stary kawał, gdyż nawet nie zwolnił, za to my zaczęliśmy podskakiwać i opadać niczym na „madejowym łożu” i tylko czkaliśmy, jak wylądujemy na którejś skibie. Zaczęliśmy krzyczeć i walić pięściami w szoferkę, co spowodowało, że kierowca wysunął głowę przez okno i bardzo zdziwiony naszym zachowaniem zapytał: „czewo?” (czego?). Matki nasze nasiadły na niego wszystkie razem, co poskutkowało i zwolnił tempo jazdy. Cały czas otaczały nas chmary kurzu i kiedy, po kilku godzinach jazdy, samochód zatrzymał się w miejscu przeznaczenia, żadne z nas nie było podobne do człowieka.

Przeznaczeniem naszym była duża wieś w stepie posiadająca cztery uliczki i zamieszkała przez ponad 350 rodzin niemieckich. Wieś nazywała się Nowo-Uzienka, kołchoz nosił imię Karola Libknechta. W Sojuzie panowała taka zasada, że wioski, osady, sioła nosiły inną nazwę, a kołchozy, w skład których wchodziło nawet czasami kilka osad czy wioseczek, nazywały się inaczej. Stare, jeszcze carskie nazwy nie ostały się nigdzie. Wiem o tym, gdyż mieszkańcy, pamiętający jeszcze czasy carskie, mówili nam, że Nowouzienka nazywała się po kazachsku Stary Oldżubaj, a położona półtora kilometra dalej malutka wioseczka Nowo-Cherzonka nosiła nazwę Nowy Oldżubaj. W tej to wyżej wspomnianej Nowo-Uzience wyrzucono nas z tobołami pod ścianę biura kołchozowego zwanego kantorą. Kierowca odjechał, a my siedzimy i rozglądamy się, gdzie to wylądowaliśmy. Wioska zabudowana małymi, lichymi ziemiankami z darniny i gliny. Jest również kilka domów okazalszych, nawet krytych blachą, zabranych po rewolucji mieszkańcom, bogatym Niemcom. Po chwili zaczynają schodzić się ludzie, coś do siebie szwargocą, oglądają nas ze wszystkich stron, wyrażają zdziwienie. W pewnej chwili pani Maryla Leplawa zaczyna śmiać się do rozpuku. Patrzymy na nią zdumieni, trochę zdenerwowani, czy aby nie postradała zmysłów ale, okazuje się, że nie. Jako rodowita poznanianka znała język niemiecki i mówi do nas, że ci ludzie dzielą się między sobą uwagami, że przecież my jesteśmy istotami ludzkimi bez rogów i ogonów, jak nas „odmalowała” sowiecka władza. Zaczyna się coś w rodzaju licytacji, gdyż Niemcy proponują niektórym z nas wspólne z nimi kwatery. Te oferty dotyczą jedynie małych rodzin, góra 4-roosobowych. Do wieczora pod ścianą pozostała jedynie nasza sześcioosobowa rodzina. Znowu nocleg na dworze, siedząco na związanych tobołach, które baliśmy rozkładać się na ulicy.

Następny dzień to jest „pierwoje maja”, największe święto w sowieckim reżimie, narzucone całemu narodowi. Przed kantorą zbierają się mieszkańcy jak jeden mąż, ustawia się pochód, czerwone flagi, transparenty z wypisanymi bzdurami, których nie chcę nawet wymieniać. Okrzyki wznoszone w języku niemieckim w rodzaju „es lebe genose Stalin” (niech żyje towarzysz Stalin) i jeszcze inne „trele-morele”. My natomiast na swoich tobołach, niczym na honorowej trybunie, odbieramy defiladę. To nic, że głodni, brudni, niewyspani, mamy jednak niezły ubaw. Nie wiem, co zadecydowało, może ta humorystyczna sytuacja, jaka wytworzyła się w trakcie pochodu, kiedy to kilkaset par oczu zaciekawionych, zwrócone było na nas. Po pochodzie przyszedł do nas przedstawiciel (przewodniczący) kołchozu, słusznego wzrostu i tuszy mężczyzna, Niemiec o nazwisku Oks (Byk) i oznajmił mamie, że na kilka dni pozwala nam wprowadzić się do małej kuchenki w tymże budynku. Musimy jednak szukać w międzyczasie mieszkania, gdyż w kantorze przeprowadzany będzie remont i nie ma mowy żebyśmy tam wówczas przebywali. Narazie dobre i to, przyzwyczajamy się powoli żyć dniem dzisiejszym i nie myśleć, co będzie jutro; będzie, co Bóg da.

W tym pierwszym mieszkanku siedzimy 2 tygodnie, a nie kilka dni. Mama cały czas szuka kwatery, my również rozpytujemy się na wszystkie strony. Zapoznaliśmy się już z 10-ma rodzinami z Wołkowyska i okolic przywiezionymi 2 dni wcześniej. Są to: z Wołkowyska kolejarska rodzina Grochowskich (rodzice i syn; drugi, uczeń gimnazjum – aresztowany), urzędnicza rodzina Jankowskich (rodzice, 2 córki, syn również aresztowany). Ze Mścibowa: Tychanowiczowa – nauczycielka z dwoma synami Adamem i Gienkiem. Balcerowa z dorosłą córką Felką i synem Czesiem (mężowie aresztowani), rolnicy Pieńkowscy z 30-letnim synem Kostkiem (starszy Piotrek aresztowany).

Z okolic Wołkowyska rodzina ziemiańska: Maria Bzowska herbu Jenota i jej siostra Anna Steckiewicz niezamężna, obie w podeszłym wieku, Mieczysław Wierciński – inżynier i doktor medycyny i jego bratowa Maria Wiercińska, żona aresztowanego ziemianina – obydwoje staruszkowie. Dwóch braci Kulików z żonami tylko co poślubionymi i matką, rolnicy (brat aresztowany).

Zaraz w pierwszym tygodniu naszego pobytu poraża nas wiadomość o śmierci 20-letniego Wacka Kozubskiego, syna burmistrza z Wołkowyska. Zmarł z wyrostka robaczkowego, pozostała zrozpaczona matka, babcia staruszka i zdziwaczały brat matki, były carski oficer Konstanty Zajączkowski. Przebywali w Nowo-Chersonce, a oprócz nich również z Wołkowyska: Dziekońska z córką Jadzią, żona wojskowego, Macieszyna z córką Basią, żona wojskowego (obaj zamordowani w Katyniu) i Wilkowska, ciężko chora na serce z córką Jolą (mąż ziemianin aresztowany). Wszyscy dzielimy ten sam los, najgorzej jest nam, licznej rodzinie. Wreszcie mama ubłagała kobietę Annę Benner, której mąż co i raz przebywał w więzieniu i, co prawda niechętnie, ale przyjęła nas na okres letni jedynie, gdyż później wracał mąż. Miała dwóch chłopców Sandera i Heinricha w wieku przedszkolnym.

Czas leci szybko i znowu trzeba szukać kwatery. Dwaj starsi bracia Gienek i Antek są od czerwca zatrudnieni w tzw. polowej brygadzie. Praca jest ciężka, od świtu do nocy bez względu na pogodę. Wyżywienie marne, a woda na wagę złota, dowożona na step w beczce ciągle w zbyt małej ilości. Ja, od 1-go czerwca jako zdolna do pracy (w maju ukończyłam 13 lat), chodzę do przebierania kartofli w ogromnej, kołchozowej piwnicy, tuż pod oknem „predsiedatiela”. Piwnica ciemna, oświetlona jedynie niemiłosiernie kopcącymi kagankami. Do pracy zaangażowane są przeważnie

w wieku więcej niż średnim kobiety. Dyryguje nami dość korpulentna osoba z całym garniturem metalowych zębów, bardzo gadatliwa i wesoła „weis Katrina” (ciotka Katarzyna) jak ją wszyscy nazywają. Ciągle nawija coś po niemiecku i chyba do śmiechu, bo wszystkie kobiety śmieją się. Ja czuję się jak na „tureckim kazaniu” ale pracuję solidnie. W trakcie zauważam, ze co większe, gładsze kartofle odrzucone są w kat ale specjalnie nie interesuje mnie to. Późnym popołudniem po fajerancie ja wychodzę pierwsza i okopcona dokładnie z nosem czarnym niczym komin idę do domu. Domyć się jest trudno, gdyż nie mamy ani kawałka mydła, a w sklepie kołchozowym jest ono sprzedawane jedynie według listy. Na drugi dzień sceneria taka sama, z tym, że przed zakończeniem pracy czuję wyraźnie, że kobiety rozmawiają o mnie. W pewnym momencie podchodzi do mnie „weis Katrina” i mówi, abym włożyła do wiadra kilkanaście ziemniaków i zaniosła je do domu. Nie muszę się zbytnio obawiać, gdyż ziemniaki są własnością kołchozu, a nie państwowe, jak zboże, to i kary surowej nie będzie. My wszystkie bierzemy, gdyż to jest jedyna zapłata, innej nikt nie otrzyma. One wiedzą, że mojej rodzinie jest ciężko i przyda się trochę kartofli. Stałam niezdecydowana, więc panie same zakrzątnęły się, nakładły ziemniaków do wiadra, przykryły ścierką, którą kładłam pod kolana i z „błogosławieństwem” wyprawiły do domu.

A tutaj tragedia. Mama moja, zobaczywszy mnie z ziemniakami, omal nie dostała zawału. Natychmiast czarny scenariusz, że mnie złapią, aresztują, zakują w kajdany i koniec świata. Nie wiedziała nasza biedna Mateczka, ile jeszcze takich stresów będzie musiała przeżyć w przyszłości, aby uchronić się od śmierci głodowej. Na razie zapewniłam Ją, że wszystko jest w porządku i nic mi nie grozi, gdyż to jest taka nieoficjalna zapłata za pracę. Moje współpracownice uświadomiły mnie, abym nie przykładała się zbyt gorliwie do pracy, to nam na dłużej wystarczy. Ciągnęła się ona prawie miesiąc, a my zajadaliśmy się zdobycznymi kartoflami na wszelkie możliwe sposoby.

Z kwaterą jest tragicznie, Anna naciska, aby wyprowadzać się, a my nie mamy gdzie. Wreszcie „ofertę” składa nam Kazach Kajrnas Szemergienow. Mieszka wspólnie z żonatym bratem Kojbegerem, jego żoną Rakiwą i córeczką Ajken w jednej ziemiance, ale brat zajmuje jedną izbę a on z matką staruszką i bratem kawalerem Sarkenem drugą. Sam również jest w stanie wolnym. Nie mieliśmy żadnego wyjścia i musieliśmy pożyczonym wózkiem przewieźć nasze tobołki do tej nory. Boże! lepiej nam było ulokować się na samym dnie piekła. Zaraz w pierwszą noc oblazły nas roje pluskiew i wszów. Najmłodsza siostra dostała temperatury, my z bratem Walkiem uciekliśmy na dwór, powłaziliśmy w brezentowe worki i legliśmy na starej słomie. Tam opadły nas chmary pcheł.

Opiszę, z grubsza, jak wyglądało „mieszkanie”. Stara, zaniedbana ziemianka; na wstępie wąski korytarzyk bez drzwi, wchodziło się do niego przez metrowej wysokości dziurę. Po lewej stronie izba Kojbagara z rodziną, po prawej Kajrnasa z matką i bratem. Drzwi byle jakie, niskie, ażurowe. Pod progiem zwały ziemi naniesione przez myszy, z lewej strony palenisko bez komina i zaraz prycze na całej powierzchni tej kajutki, zaścielone kawałkami brudnego wojłoka naszpikowanego wszami. Między deskami pryczy dziesiątki tysięcy pluskiew, a pod pryczą karaluchy. W szczycie malutkie okienko, na ścianie półka z tzw.„posudą” (naczynia): drewniane miseczki – pijałki, mały czajniczek do parzenia herbaty, kilka drewnianych łyżek, kilka glinianych dzbanków, w kącie pryczy duży samowar na węgle, na palenisku z kamieni patelnia i czugunki (garnki), do tego brudne, zapuszczone wiadro i stary czajnik, służący do obowiązkowej ablucji, własność matki (Kazachowie są mahometanami) i mały kuferek. To był cały majątek rodziny od 20-tu lat pracującej w kołchozie. Nic dodać, nic ująć. Czyż może być ktoś szczęśliwszy od sowieckiego, wolnego człowieka?

Nie wiem, jak potoczyłyby się nasze losy, ale na szczęście Kajrnas zapragnął usamodzielnić się, założyć rodzinę i postanowił wybudować swoją ziemiankę. Zaproponował nam, że jeżeli pomożemy przy budowie, to przezimuje nas za darmo. Złapaliśmy się tej możliwości jak tonący brzytwy, a rzeczywistość była taka, że to my budowaliśmy, a Kajrnas nam pomagał i to sporadycznie. Dobrze, że chociaż z darniny wyorał koniem tzw. płasty, które zwoziliśmy wózkiem do budowy ścian.

Życzliwi nam bardzo sąsiedzi Niemcy służyli radą, czasami pomocą. Zamieszkała obok Niemka, wdowa z dorosłymi synami, synowymi i wnukami, bardzo pracowita i energiczna o nazwisku Berich, która świetnie rozmawiała po polsku, bardzo nam się przysłużyła swoimi praktycznymi radami. Do dzisiaj z wdzięcznością wspominam tę kobietę. Kiedy już ściany z darniny były gotowe (budowaliśmy je ściśle według wskazówek sąsiadów), a dach tako-siako przykryty darniną, ja i brat Walek chodziliśmy tam nocować. Nie było jeszcze drzwi ani okienek, przeciągi niesamowite, ale wszystko to było lepsze od „atrakcji” w starej ziemiance. Pracowaliśmy przy budowie całą rodziną, bracia przybiegali wieczorami z pola i uwijali się do ciemnej nocy, potem od świtu znowu. Ja i brat Walek również tam spędzaliśmy każdą wolną chwilę i robiliśmy co się dało, nawet cegły, z których potem mama z bratem Gienkiem wymurowali płytę i komin. Musieliśmy zdążyć przed zimą, bo inaczej pewna śmierć od mrozu. Na szczęście zdążyliśmy i pod koniec września zamieszkaliśmy w kuchence, do której wchodziło się prosto z dworu. Kajrnas proponował mojej mamie, aby wydała mnie za niego za mąż (miałam wówczas 13 lat) ale mama odmówiła kategorycznie, przedkładając przyczyny, z powodu których to jest nierealne. Wówczas poszukał sobie innej dziewczyny, dorosłej już wychowanej w domu dziecka, która nazywała się Maria Fluch. Odbyło się wesele według tradycji kazachsko-niemieckiej, bardzo zresztą dziwnej. Młodzi razem z matką zamieszkiwali w izdebce, my w kuchni, dla krowy zrobiliśmy na zewnątrz kryjówkę ze słomy, piołunu i kilku drągów.

Kajrnas pracował jako pastuch owiec, miał wierzchowa, lasso przy siodle, ciągle ganiał po stepie, a wieczorem przywoził w worku owcę, którą rozszarpały „wołki” (wilki). Jako dowód dostarczał do kantory okrwawiony łeb, nogi lub poszarpaną skórę. Dopiero później dotarło do nas, jaki to wołk co i raz to napadał na upatrzoną sztukę. Kajrnas uśmiechał się tylko i tłumaczył nam, że to nie zwykły, a tresowany wołk i dlatego nie łowi więcej jak jedną owcę.

Do nas nadeszło kilka paczek z Polski z mydłem, odzieżą i żywnością od rodziny, sąsiadów i znajomych. Jedną przysłał ks. Antoni Kowalczyk mój prefakt z ubraniem, ale nie pod swoim nazwiskiem. Zima zbliżała się w zastraszająco szybkim tempie, a my nie mieliśmy opału i nie wiedzieliśmy, skąd go wziąć. Ci, co hodowali krowy, narobili z nawozu tzw. „kiziaków” czyli kostek do palenia podobnych do naszego torfu. O drewnie nie było co nawet marzyć, gdyż w promieniu 20 km nie było lasu. Kilka fur słomy nie szło w ogóle w rachubę, zresztą nakryliśmy nią „schowek” dla krowy. Na nasze biadolenie Kajrnas miał jedną odpowiedź: „kak nibuti proziwiom” (przeżyjemy jakoś). Nikt nie przewidział, że zima z 1940 rok będzie tak ciężka mroźna i śnieżna. Już w końcu grudnia krowa Kajrnasa zjadła siano i zaczęła zjadać swój słomiany schowek. Reszty dokonał gospodarz, zabierając na opał te kilka drągów. Nie było rady, krowę trzeba było ulokować w kuchni.

Przez jakiś czas wegetowaliśmy razem z krową, my w jednym kącie, krowa w drugim. Wreszcie obruszyła się mamka (matka Kajrnasa). Orzekła, że tak dalej być nie może i mamy zamieszkać z nimi w jednej izbie. Tak też się stało, było bardzo ciasno, kiedy rozkładaliśmy nasze spanie, na podłodze od ściany aż do samego progu, drzwi były zablokowane i kto wychodził na siusianie, deptał nam po nogach. W ziemiance zimno, woda w wiadrze zamarza, na dworze minus 40 stopni i więcej, zamiecie trwające po kilka tygodni, a my w marnych ubrankach i obuwiu. Udaje nam się kupić jedną parę walonków (wojłoków) które bracia noszą na zmianę. Jeżdżą z Kajrnasem po słomę, chodzą aż za wioskę po wodę, czasami ja z mamą wyskoczymy na wieś wymienić coś z ubrania na zboże lub ziemniaki i tak wegetujemy.

Brygadzista pędzi do pracy, szczęście, że ma wzgląd na nasze mizerne ubrania, więc nie musimy jechać w step po siano lub ze zbożem do elewatora (70 km). Mnie zapędzono do obory do zadawania bydłu paszy i wyrzucania nawozu. Piekielna praca ale przynajmniej pod dachem. Wreszcie dostaję się do pracy w bardzo prymitywnych magazynach zbożowych, gdzie pracuje już ciocia Rutkowska. Zarządzający magazynami „Zawskłada” Niemiec, bardzo dobry człowiek o nazwisku Waitz woli nie patrzeć, jak sypiemy po parę garści pszenicy w nogawki, kieszenie czy za pazuchę. Oprócz tego dostajemy tzw. „pajok”, czyli 60 dkg pszenicy na pracującego i po 40 dkg na niepracującego, ale jedynie niepełnoletniego lub dorosłego niezdolnego do pracy. Ja w tej sytuacji na siebie i dwoje młodszego rodzeństwa mam dziennie 1,40 kg. To już jest coś, gdyż drugie tyle przyniosę w kieszeniach. Bat mieli to na bardzo prymitywnym ,młynku na kaszę i to jest nasza podstawa wyżywienia. Mamie udaje się czasami zdobyć na wymianę trochę masła, ziemniaków, słoniny lub mleka. Często jesteśmy głodni ale jakoś żyjemy. Po omastę trzeba jechać na bazar do Korniejewki 15 km od naszego kołchozu. O podwodzie nie ma co i myśleć, bracia pracują i nikt ich nie zwolni więc ja muszę wyruszyć do Korniejewki.

Jest koniec listopada, zima sroży się a ja głupi dzieciak idę samotnie 15 km, planując sobie, że przenocuję u Polaków, kupię słoniny, może uda się coś sprzedać z ubrania i jutro wrócę. Nie wzięłam pod uwagę, że jest to sroga zima, duża odległość i w Kazachstanie jest masa wilków. Szło mi się raźno, mróz doskwierał mocno, ale jeszcze czterdziestki nie sięgnął. Śnieg zmarznięty na kość skrzypiał i zgrzytał przy każdym stąpnięciu, ale tam to jest normalne. Taka „symfonia” powstaje przy każdym ruchu na dworze. W pewnym momencie, kiedy cieszyłam się, że to już nie tak daleko, może do pięciu kilometrów, słońce chyliło się ku zachodowi, ziemianki można było już zauważyć, wyglądały jak małe pudełka, wiatr trochę ucichł (tam jest takie dziwne zjawisko, że przed zachodem nawet największe wichury ustają na pewien moment), zaabsorbowały mnie trochę odgłosy moich stąpań. Czyżby mogły stawać się chwilami jakieś śpiewne, przeciągłe? Zatrzymałam się nasłuchując i włos mi się zjeżył na głowie. Przez chwilę nie mogłam połapać się i uwierzyć, że to jest wycie watahy wilków. Zacząłem rozglądać się po stepie i z lewej strony drogi ujrzałam poruszające się na śniegu szare punkciki. Nie wiem nawet, ile ich było, bo nie na tym polegała rzecz. Gdyby nawet był to jeden, dał by mi radę.

Boże! ja zupełnie zmartwiałam, nie mogę wykonać żadnego ruchu a w głowie jedyna natrętna myśl to już koniec. Po chwili ochłonęłam, trzeba ratować się za wszelką cenę, rozglądam się po stepie i z prawej strony drogi cos jakby zamajaczyło mi przed oczyma. Zatrzymałam wzrok na tym miejscu, przykucnęłam aby coś miałam na nieboskłonie i utwierdziłam się, że to chyba zaprzęg i dwoje ludzi. Natychmiast wyrwałam na przełaj po stepie w ich stronę. Utrudniały mi ten „sprint” walonki brata chyba 4 numery za duże na mnie. W biegu zrzuciłam je z nóg, złapałam, wsadziłam pod jedną i drugą pachę i rwałam tylko w skarpetach przed siebie z wiatrem w zawody. Dech mi zapierało mroźne powietrze, serce waliło jak oszalałe, a ja pędziłam. Nie wiem jak długo trwało zanim dobiegłam do celu. Sprawdziły się moje przewidywania, był to zaprzęg w parę koni, na który ładowali słomę ze stogu starszy mężczyzna z synem, kilkunastoletnim chłopcem. Musieli wcześniej usłyszeć wycie wilków i zobaczyć mnie, gdyż przerwali ładowanie słomy i chyba czekali na rozwój sytuacji. Dobiegłam do nich i zatrzymałam się nie mogąc wydobyć głosu ani opanować jakiegoś zgrzytliwego oddechu.

Starszy mężczyzna spojrzał na mnie i natychmiast zaczął rugać po rosyjsku. Najczęściej powtarzał słowo „durak” (dureń). Mnie rzuciły się do oczu łzy, siły zaczęły opuszczać i ledwo wykrztusiłam z siebie po polsku, że ja nie wiedziałam. Mój wybawca natychmiast zreflektował się i powiedział, że od razu powinien domyśleć się, że to „Polaczka”, bo tylko nas, durniów stać na coś takiego. Niemniej jednak pomógł mi wdrapać się na stóg abym odpoczęła trochę, przypomniał, żebym włożyła na nogi walonki, zasłonił od wiatru naręczem słomy, synowi podał zapałki mówiąc, że jeśli wilki zbliżą się zbytnio, niech bierze na widły słomę, podpala ją i rzuca w ich stronę. Na razie krzyczeli, ile sił na różne tony. To powstrzymało watahę, wilki zatrzymały się, chwilę pokręciły po stepie w bezpiecznej odległości i po daniu hasła wyciem przez jednego z nich, chyba prowodyra, pobiegły w przeciwną stronę.

Mężczyźni skończyli ładować słomę, starszy zaczął normalną, rzeczową rozmowę, pytając, dokąd idę. Odpowiedziałam, że do Korniejewki, tam mam przenocować u znajomych Polaków, jutro kupić coś niecoś na bazarze i wrócić do Nowo-Uzienki, gdzie mieszkam. Mężczyzna oznajmił, że jedzie do miejscowości Sowietskoje, tam również są Polacy, więc będę mogła przenocować, pokaże mi, gdzie mieszkają, a jutro rano dostanę się do Korniejewki odległej o 3 kilometry. W tym czasie w Sowietskim mieszkało kilka rodzin z Augustowa, między innymi: rodzina Nowialisów – rodzice, syn Tadzik dorosły już, córki Zosia i Jula (syn Romek był aresztowany), Wysocka z córką Alicją i synem Zdzisławem, Smirnowa z pięciorgiem drobnych dzieci, Safonowa również z pięciorgiem drobiazgu, wszystkie bez mężów, których aresztowali sowieci.

Wybawca dowiózł mnie na miejsce, pokazał gdzie mieszka rodzina Nowialisów. Podziękowałam mu gorąco za uratowane życie, dał mi na pożegnanie kilka praktycznych wskazówek i pojechał

w swoją stronę. Ja stałam niezdecydowana, czy nocować w Sowietskim, czy iść na przełaj przez zamarznięte jezioro do Korniejewwki. Ponieważ pora nie była jeszcze późna, na przełaj miałam nie więcej jak półtora kilometra, postanowiłam dobić do celu. W Korniejewce mieszkali z Augustowa: małżeństwo starsze już Ulikowskich z synową Stefą i wnukiem, chyba Zdzisiem, Klejsowa z córkami Martą, Helą i Marysią (z Helą uczyłam się w 4-tej i 5-tej klasie) Matczakowa z córkami Helą i Stasią oraz synami Władkiem, Czesiem i Piotrusiem, Jonkajtysowa Maria z córkami: Helą (Lalką) Grażyną, Zosią, Teresą i synami Jankiem i Marianem (jeszcze jedna dziewczyna Jasia była kuzynką męża Jonkejtysowej), Skindziel lub Skindzier z córkami, wiem że jedna nazywała się Marysia, druga Jadzia, Zielińska z córkami Ireną, Izą i Melą oraz synem Zdziśkiem (Irena zginęła tragicznie pod kołami pociągu w Kijałach, gdzie pracowała).

Po dojściu do Korniejewki właśnie u Zielińskich postanowiłam przenocować. To był akurat wieczór Andrzejkowy, więc dziewczyny przymierzały się do lania stearyny, wosku nie było. Topiły ją w jakiejś skorupie, potem wylewały do zimnej wody odgadując z odbicia na ścianie, co też to im wyszło. Kiedy już wszystkie, łącznie z matką, spędziły ochotę, nasiadły na mnie, abym również włączyła się do wróżby. Daleko mi było do tych bzdur, lecz dla świętego spokoju wylałam roztopiona stearynę na wodę. Iza długo obracała placek w ręku przed palącym się kagankiem i wreszcie wszyscy orzekli, że moja wróżba to wyraźnie postać wilka. Dopiero wówczas opowiedziałam im swoją przygodę i bardzo żałowały, że skłoniły mnie do tej głupiej wróżby. Do domu jednak udało mi się wrócić cało i zdrowo, a nawet kilka kilometrów podwiózł mnie jakiś nieznajomy mi Kazach. Uraz jednak został mi na zawsze, chociaż wilki to tam był chleb powszedni. Bałam się ich okropnie, a wycie tychże wprawiało mnie niemal w panikę.

Warunki stają się coraz gorsze, w ziemiance temperatura minusowa, z wyżywieniem jest okropnie, buran (zamieć) trwa po 2, 3 lub 4 tygodnie. Strach wyjść z ziemianki na dwór. Po wodę bracia chodzą zawsze we dwójkę, czasami wracają po godzinie. Niemcy twierdzą, że nie jest jeszcze tak tragicznie. Bywały już takie zimy, że rozciągano od ziemianki do ziemianki sznury i trzymając się kurczowo tychże poruszano się po wsi.

Zbliżała się rocznica uchwalenia konstytucji stalinowskiej 7 grudnia. Dla podkreślenia ważności tego „święta” do kołchozu przywieziono z Kokczetawu wódkę, w żelaznej beczce, mętną, koloru żółtego. Takie dobrodziejstwa były świadczone jedynie z okazji rocznic wydarzeń komunistycznych i Nowego Roku. Na wieść o tym wszyscy mieszkańcy runęli do tzw. koorepatywy, czyli kołchozowego sklepu, który między tymi dostawami był zamknięty. Biegli wszyscy: starzy, młodsi, w sile wieku, mężczyźni, kobiety, młodzież ze swoją posudą (naczyniami). Rozmaitość tejże była bardzo ciekawa: garnki, czajniki, dzieżki, miski, wiaderka, co kto miał, nie było jedynie butelek. Sprzedawca odmierzał wódkę brudną, przyrdzewiałą półlitrową miarką, którą zanurzał razem z dłonią. Każdy otrzymywał swój „pajok”, ile w danej chwili przysługiwało „na lico” i szczęśliwy biegł do domu. Wcześniej trzeba było uiścić jakąś symboliczną kwotę. Niemcy dziwili się, że Polacy nie chcieli kupować wódki. Po takiej dostawie cała wioska chodziła pijana i chwaliła „sowietskuju włast”.

W ten pamiętny dla nas wieczór urżnął się również brat Kajrnasa Kojbagar. Jego trzeźwego trzeba się było bać z samego dzikiego wyglądu. Podbechtany przez swoją wredną żonę Rakiwę złapał ogromny nóż, przybiegł do nas „riezati Poliaków”. Nieprzytomny od wódki i nienawiści, z przekrwionymi oczyma, z pianą na ustach wpadł do mieszkania wymachując nożem. Rzucił się do nas, dzieci, mama zasłoniła nas, matka jego zeskoczyła z pryczy i krzycząc coś po kazachsku waliła go pięściami po plecach. Żona Kajrnasa Marija po niemiecku wzywała pomocy, a ten dzikus szalał. W tym czasie nie było w domu Kajrnasa i dwóch moich starszych braci. Nie wiem, jak by się to skończyło, pewnie porżnął by nas jak nic, ale na szczęście wpadła Rakima i chlusnęła na wariata wodą, widocznie wiedziała jak zaradzić. Mama moja zemdlała, przy cuceniu dostała drgawek, długo nie mogła odzyskać przytomności. Kazachowie są bardzo zabobonni, wystraszyli się nie na żarty, że ten atak może skończyć się śmiercią, nasiedli wszyscy na pijaka, który już zdążył trochę ochłonąć. Rakima kopniakami wypchnęła go za drzwi i poprowadziła do domu.

Mama rozchorowała się nie na żarty, my baliśmy się własnego cienia, Kajrnas był oburzony postępkiem brata. Wieść rozeszła się po wsi, władza co prawda nie zainterweniowała, ale mieszkańcy byli oburzeni i potępili postępowanie Kazacha. Ten nie miał oparcia w nikim, bo jak zaznaczyłam na wstępie, na ponad 350 rodzin niemieckich tylko jedna była kazachska. Na drugi dzień przyszedł do nas zawstydzony, skruszony przepraszał wszystkich twierdząc, że był pijany i dostał białej gorączki. Umyślił sobie, że krzywdzimy jego matkę i brata, bo skwarzymy zupę słoniną, a im, wyznawcom Allacha nie wolno nawet wąchać „czuszka”. Nie powiedzieliśmy mu, że Kajrnas zażerał się polską wędzoną słoniną jak jeszcze otrzymywaliśmy paczki. Jako starszy brat zastępował ojca i kto wie, co by mu do łba strzeliło.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, pierwsze na wygnaniu. Śmiertelnie wystraszeni nawet nie daliśmy po sobie poznać, że są jakieś katolickie święta, że obchodzimy je uroczyście. Mama rozłamała lepioszkę na równe części, pomodliła się w skrytości ducha, podzieliła nas, zjedliśmy swoje malutkie porcje połykając łzy i to było wszystko. Na drugi dzień poszłam do Ireny Hoffmanowej, mojej koleżanki. Ona z matka mieszkały u Niemców – Dornów. Tam pośpiewałyśmy trochę kolęd i u nich dowiedziałam się, że po sąsiedzku jest pusta ziemianka do sprzedania. Właściciel, Rosjanin, dziadzia Iwan, ożenił się i zamieszkał z synem Miszką u żony, a ziemiankę chce zbyć. Ile sił pobiegłam do mamy z ta wiadomością. Mama poszła do właściciela kuć żelazo, póki gorące. Szybko dobiła targu z 200-tu na 160 rubli i już następnego dnia mogliśmy przenosić się tam. Odłożyliśmy przeprowadzkę na trzeci dzień gdyż właśnie wypadał drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Całą radość mąciło nam to, że nie mieliśmy żadnych rubli. Tutaj pośpieszyła nam z pomocą Eugenia Tychanowiczowa, która otrzymała trochę pieniędzy od sąsiadów za sprzedane przez nich meble. Pożyczyła mamie te 160 rubli do wiosny.

Kiedy mróz trochę zelżał poszłyśmy z mamą do oddalonej od nas 8 km wsi Jużnaja zamieszkałej przez Polaków wywiezionych spod polsko-sowieckiej granicy w 1936 r. Tam udało się nam sprzedać 3 piękne serwety ręcznej roboty, wykonane przez cioteczna siostrę mamy, Andzię Sokołowską z Polkowskich. Mama bardzo je lubiła, ale musiała pozbyć się. Dług został natychmiast oddany, nam ulżyło na sumieniu, a do tego ogromna radość, że jesteśmy na swoim. To nic, że jedna ściana wybrzuszona do wewnątrz, poprawimy ją, że szron na ścianach – zejdzie; aby doczekać do wiosny. Natychmiast ulepiliśmy płytkę na dwie fajerki, za piecem, takim cielakiem, zrobiliśmy prycze dla mamy, od sąsiadów z naprzeciwka o nazwisku Brack dostaliśmy coś w rodzaju ślabanka. Chłopcy poszerzyli go o deskę i mieli spanie dla dwóch. Trzecie spanie skleciliśmy z kradzionych drzwi z bazy, które stały luzem. Mieliśmy już 3 spania na 6 osób, czwarte, pojedyncze skleciliśmy z kilku zdobycznych desek, kilkunastu nie wypalonych cegieł i było dla mnie. Już nikt z nas nie poniewiera się po klepisku, wszyscy śpimy na prymitywnych legowiskach, ale zawsze to co innego.

Zanim nadeszła wiosna nacierpieliśmy się zimna ile wlezie. Chłopcy nocami polowali na wszystko, co dało się spalić. Spiłowali nawet żurawie w nieczynnych studniach i drewniane zręby. Paliliśmy tylko tyle, aby ugotować jakiejś kaszy z pszenicy.

Ja nadal pracuję w magazynach zbożowych, dostaję pajok i śmielej napełniam kieszenie, nogawki pszenicą – mam blisko do magazynów gdzie pracuję a w domu nikt mnie już nie podgląda. Mama wzięła się za wyszywanie tzw. kosynek (chusteczek), które robi z prześcieradeł. Kolorowych nici dostarczają polskie kobiety. Co która gdzieś wygrzebie czy wypruje, oddaje mamie. Za kosynki dostajemy mleko, czasami grudkę masła lub kilka ziemniaków.

W kołchozie pada masowo bydło z braku paszy. Lato było suche, siana niewiele dało się zebrać, słomę zapadał na amen śnieg, mróz trzyma bez przerwy 40 i więcej stopni. Wychudzone, wyczerpane bydło pada po kilkadziesiąt sztuk dziennie. Oborowi nie dają rady wozić na tzw. bakutil (teren wyodrębniony rowem gdzie wywożona była padlina). Wilki maja tam nie lichą ucztę i stadami gromadzą się. Często słychać wściekłe warczenie albo skowyt ukaranego uczestnika. Bakutil znajduje się gdzieś 2,5 km od naszej wioski i tyleż samo od Nowo-Akimówki, rosyjskiej wioski. Niektóre padłe sztuki są przeznaczone na żywienie zbiorowe, ale na szczęście nie my musimy z niego korzystać. We wsi zabrano już z kilku większych domów krytych słomą sczerniałe od starości strzechy na paszę, ale to jest kropla w morzu.

Niektórzy mieszkańcy z naszej i okolicznych wiosek spotykają się na bakutilu, gdzie odrąbują z zamarzniętej padliny co lepsze kawałki, przeważnie szynki ,ale mięsa tam niewiele. Jedna z naszych pań z Wołkowyska wywieziona z 3 synami, Rysiem, moim rówieśnikiem i kilkuletnimi bliźniakami Dudusiem i Jędrusiem, bardzo energiczna kobieta, szczupła, niska z orlim nosem, który dawał się zauważyć, ubrana w zbyt długą jesionkę męża, mężowe, mocno za duże buty, w czapce ruskiej uszance, przepasana sznurem, sama opowiadała nam, jak to z siekierką i widłami co i raz idzie zabrać wilkom co lepsze kąski. Pamiętam jej nazwisko ale nie chcę wymieniać, może rodzina nie chciałaby. Mieszkała w Nowo–Akimowce więc po mięso miała raczej blisko. Starszy jej syn Rysio był chorym, wątłym chłopcem. Pomagał matce jak mógł. Nauczył się prząść na kołowrotku, robić na drutach swetry, chustki, skarpety i w ten sposób dorabiał na życie. Nie wiem tak na pewno, ale chyba wszyscy przetrwali tą katorgę i wrócili do Ojczyzny, ale to jeszcze bardzo daleka sprawa.

Do wiosny w kołchozach naszym i sąsiedzkim została zaledwie 1/3 pogłowia. Nikt jednak nie poniósł tak surowej kary, jak zarząd naszego kołchozu w składzie pięciu mężczyzn. Byli to: przewodniczący kołchozu Oks, siel-sowietu Szumacher, brygadzista Celdnraich (mąż weis Katriny), tak zwany „objeszczik” Naiberger, drugi brygadzista Wagner. Wszyscy zostali aresztowani, oskarżeni o sabotaż, osądzeni na karę śmierci i w miesiąc po osądzeniu zgładzeni.

Żona Szumachera była w zaawansowanej ciąży, w wyniku tragicznych przeżyć nastąpił przedwczesny poród i chłopczyk zmarł. Żona Oksa oczekiwała również dziecka i to ósmego. Udało jej się donosić ciążę i urodzić zdrową dziewczynkę, ale po ośmiu miesiącach została aresztowana, rzekomo za kradzież zboża, osądzona razem z dzieckiem na 5 lat, osadzona w wiezieniu, gdzie po roku zmarło dziecko, a 6 miesięcy później matka. Nieletnimi sierotami zaopiekowały się siostry matki ale dola tychże była nie do pozazdroszczenia. W rosyjskich kołchozach zarządy również były sadzone ale nie na karę śmierci, a na odsiadki. Tak to władza radziecka dbała o majątek kołchozów, mniej albo wcale o ludzi.

Po bardzo surowej i śnieżnej zimie nadeszła dosyć niespodzianie wiosna, raptownie ociepliło się, śnieg zaczął topnieć, woda zalewać step, wiejskie ulice, które zamieniły się w potoki, jak również ziemianki. Na szczęście woda szybko opadła i nie rozmyła glinianych ziemianek. Brygadzista z wiosną przypomniał o moich braciach, tym razem i o mnie; mieliśmy pracować w polowej brygadzie przy orce, zasiewach, koszeniu siana itp. Wcześniej zdążyliśmy wyburzyć walącą się ścianę, naciąć kostek darniny i poprawić ją. Mnie udało się wymigać od pracy na stepie i zostałam znowu zatrudniona w magazynach zbożowych. Praca była bardzo ciężka, szuflowanie zboża z jednego kąta w drugi, często pod sufit, a potem usuwanie warstwy zgniłej, cuchnącej pszenicy z klepiska, wymagało dużego wysiłku i dobrej kondycji. To była praca dla dorosłej, silnej osoby a nie dla 14-letniej dziewczyny. Tym się nikt nie przejmował, „nado było rabotać” i wsio”.

Przez cały czas żadnej rozrywki, jakiejś nadziei na lepsze, oparcia w kimś. Żyjemy jak zwierzęta, praca ponad siły, ciągła troska o łyżkę strawy, brak najbardziej podstawowych rzeczy. Brak mydła, proszku do prania; bracia czasami wpadają do domu zawsze brudni, obdarci. Mama bez przerwy łata rozłażące się w rękach koszule, bluzy, spodnie, gotuje to wszystko na dworze w dużym kotle, bo to jest jedyny sposób na wszy, a po tygodniu lub dwóch znowu jest to samo. Ja pracuję po 10, 12 godzin, czasami krócej. więc mam wieczory wolne. Przychodzi do mnie Irena Hoffmanówna, czasami czytamy „Trylogię”, którą udało się jej przemycić ukrytą w pościeli; niektóre fragmenty recytujemy na pamięć.

Wpada również do nas moja rówieśnica Natalia Brak, sąsiadka z naprzeciwka z gitarą, na której ładnie gra. Cała jej rodzina jest muzykalna. Ojciec, stolarz z zawodu, sam zrobił cymbały i gra na nich. Syn Hainrich ma akordeon, Natalka gitarę a starsza jej siostra Amalia mandolinę. Często wieczorami grają w domu aż słychać na ulicy. Zachodziłam do nich w wolnych chwilach na te koncerty. Matka, bardzo miła kobieta, słabo znająca język rosyjski, bardzo mnie lubiła i zapraszała posłuchać muzyki. U nich na kwaterze przez prawie rok mieszkała Tychanowiczowa, nauczycielka i żona kierownika szkoły ze Mścibowa z dwoma synami: starszym ode mnie 2 lata Adamem przystojnym, ale trochę nieśmiałym młodzieńcem i młodszym Gienkiem, z kolei zadufanym w sobie. Matka nie widziała świata poza swoimi chłopcami, żyła tylko dla nich i w ogóle cały świat kręcił się wokół jej chłopców. Była stanowczo nadopiekuńcza, nadskakując synkom i wyręczając ich we wszystkim. O siebie nie dbała zupełnie, mimo że była chora chyba na gruźlicę. Ten tryb życia wykończył ją i zmarła w styczniu 1943r. po ciężkich cierpieniach w szpitalu w Jawlence. Tam też została pochowana przez Polaków bez trumny, owinięta jedynie w jakiś stary koc. Ani synowie ani nikt z nas nie był na pogrzebie, gdyż zanim dotarła do naszego kołchozu wiadomość o zgonie, zwłoki wyrzucone do graciarni szpitalnej narażone były na uszkodzenie przez szczury i dlatego mieszkający tam Polacy, nie czekając na synów, pochowali je.

Wcześniej, bo latem 1941 r. zmarła na czerwonkę starsza kobieta Maria Wiercińska, którą pochowaliśmy na cmentarzu w Nowo-Uzience. W tym czasie wybuchła epidemia, dużo osób chorowało, my również. Cała nasza piątka zachorowała w tym samym czasie a lekarstw nie było żadnych. Po dwóch dniach krwawej biegunki nie mieliśmy siły ustać na nogach. Ktoś podpowiedział, że trzeba leczyć alkoholem. Mama miała gdzieś głęboko schowane pół litra spirytusu, zrozpaczona poiła nas po kolei, a my, osłabieni chorobą, urżnięci spirytusem, leżeliśmy niczym barany. Czerwonkę pokonaliśmy wszyscy, może dlatego, że byliśmy młodzi, a może pomógł spirytus.

Kiedy tylko stanęliśmy na nogach, znowu do pracy. Brat mój Gienek został oddelegowany do Jawlenki, siedziby rejonu, do pracy przy budowie czegoś tam. Kołchoz, mimo braku rąk do pracy, musiał co roku, na rozkaz władz partyjnych, dawać kontyngent ludzi do ich dyspozycji. Brat znał się trochę na sztuce ciesielskiej i do takiej pracy został przydzielony. Pech chciał, że skaleczył się bardzo ostrą siekierą w nogę, prawie odrąbując kostkę. O dziwo, znalazła się pomoc medyczna w postaci starszej wiekiem, niedowidzącej towarzyszki „wracz” (doktor). Ta w prymitywnych warunkach, przy lampie naftowej, na żywca zszyła nogę jak się patrzy, na okrętkę. Brat wrócił do domu i do późnej jesieni skakał na jednej nodze podpierając się długim kijem (o kulach nie było co i marzyć). Dopiero na początku zimy zaczął chodzić o własnych siłach, mocno utykając. Przy takim stanie zdrowia dostał kartę powołania z tzw. „Rajwojenkomat” odpowiednika naszego WKU do formującej się w Kazachstanie Armii Andersa do miejscowości Jangi Jul. Od tej pory ślad po nim zaginął aż do 1946r., kiedy po powrocie z Syberii otrzymaliśmy od niego pierwszy list z Anglii. Ale to jest inny rozdział.

Zima 1941-42 nie była już tak okropna, a może my przyzwyczailiśmy się trochę. Nie cierpieliśmy również takiego zimna w ziemiance, gdyż przez lato przygotowaliśmy trochę „platerów” czyli wysuszonych krowich placków zbieranych w stepie, trochę słomy, piołunu, po które jeździliśmy saneczkami zimą. Ja w czasie jednej z takich wypraw na step z bratem Antkiem odmroziłam sobie mocno nogi w papuciach udzianych z bawełny i podszytych gumową podeszwą. Jedyne trzewiki nosił brat, a w jedynych walonkach wyprawiliśmy Gienka do Armii. Kto nie odczuł na sobie skutków mrozów syberyjskich, nie zrozumie, co to jest. Te straszliwe mrozy „wspomagane” przez nieustające wichury, były nie do wytrzymania i żadne ubranie nie chroniło od ich działania. Ja zawsze ubierałam się na tzw. „cebulkę”, co mi wpadło pod rękę, na to wszystko jesionkę i policyjny, sukienny płaszcz Taty. Po wyjściu na dwór czułam się niczym zanurzona w lodowatej wodzie. W czoło, aż do mózgu, wwiercał się mróz niczym świder, nos i policzki stawały się twarde jak blacha, usta kurczyły się boleśnie, cała twarz robiła się oszroniała. Po kilkakrotnych odmrożeniach policzki pokrywały się brązowymi, prawie czarnymi strupami, spod których sączyła się nieustannie ropa. Taki stan trwał niejednokrotnie całą zimę, a od obowiązku pracy nikt nie zwalniał.

Warunki stawały się coraz trudniejsze, w czerwcu 41 r. wybuchła wojna pomiędzy godnymi siebie potworami Stalinem i Hitlerem. Już pod bombami sowieci urządzili trzecią deportację Polaków, tym razem do Krasnojarskiego Kraju. Rodziny swoich „czynowników”, wojskowych, a w Augustowie tzw. obóz pionierski czyli ponad 200 kilkunastoletnich chłopców zostawili na zgubę, na pewną śmierć. Woleli pociągi przeznaczyć do deportacji ludności polskiej. Dowiedzieliśmy się o tym z listów krewnych Hoffmanowej ze Sztabina – Murawskich, którzy znaleźli się w Krasnojarskim Kraju. Na wieść o wojnie trochę drgnęły nam serca że może ?… ale przemogła wszystko troska

i lęk o najbliższych w kraju, którzy spod jednej okupacji dostali się pod drugą, może nawet gorszą.

Na froncie źle się działo, Niemcy bili zaskoczonych, marnie uzbrojonych, przeważnie głodnych sowieckich bohaterów i gnali przed sobą. Coraz młodsze roczniki szły na front, prosto pod kule jako „mięso armatnie”. Rosyjskie matki oddawały po czterech i więcej synów, zięciów, braci, mężów na „zaszczitu Rodziny” (na obronę Ojczyzny). Zaczęły nadchodzić wiadomości o bohaterskiej śmierci młodych chłopców, ojców rodzin, tzw. „pacharonnoje”. Niemców w wieku od 17-tu do 60-ciu lat, kobiety niezamężne lub samotne od 18 – do 55 lat zabierano do tzw. „trudowoj armii”, czyli do obozów pracy. Wyludniły się sioła, w których pozostali starcy, kalecy, dzieci i kobiety obarczone nieletnimi dziećmi.

Kołchoźnikom niemieckim władza radziecka szczególnie dokręcała śruby, tym samym i nam. Wszystkie męskie prace musiały wykonywać kobiety i dzieci, władza żądała żywności dla bohaterskiej Krasnej Armii, trzeba było głodzić dzieci i siebie i suszyć ziemniaki dla bojców. Kto je zjadał, Bóg raczy wiedzieć. Zboże państwowe leżało i gniło w marnych pomieszczeniach kołchozowych, bo nie było czym dowieźć 70 km do elewatora na stacji kolejowej Kijały. Mało tego, do szkół przyjeżdżały ekipy sanitarne, zamykano dzieci w klasach i wytaczano im resztki krwi dla rannych na froncie bojców.

Moja najmłodsza siostra uczęszczała w tym czasie do drugiej klasy. Mizerota, po przebytym tylko co szkorbucie (cynga po rosyjsku) na który wszyscy co i raz zapadaliśmy, cierpiąca na silną awitaminozę, nie dała sobie pobrać krwi. Narobiła krzyku, płaczu, zaczęła dobijać się do drzwi i wściekłe nauczycielki, złorzecząc wszystkim Polakom, wrogom ludu, musiały ją wypuścić, jako że krew oddawana była z radością „dobrowolnie”. Przybyła do domu cała przerażona, drżąca i z płaczem oznajmiła, że w szkole chcieli wytoczyć z niej krew. Mamie dość było tego. Wyskoczyła z domu jak opętana i nie wiem co by tam im nagadała, zreflektowała się jednak trochę, a stanąwszy przed „ciałem pedagogicznym i sanitarną ekipą oznajmiła im aby nigdy więcej nie ważyli się pobierać krwi od żadnego z jej dzieci. Władza radziecka wytoczyła co do kropli krew z ich ojca i tym się mają zadowolić. A w takiej sytuacji nie pośle więcej dziecka do szkoły. Na tym zakończyła się na razie edukacja jedynej uczennicy z całej naszej rodziny. Młodszy ode mnie brat Walek nie dał się namówić na sowiecką edukację i dobrze, bo przynajmniej zimą było komu „obrabiać” na wszystkie dostępne sposoby zdobyczną pszenicę.

Zimą przywożą do Kazachstanu Niemców z tak zw. Niem-Powołża, gdzie mieli swój Obwód Autonomiczny. Rozwożą ich po kazachskich i rosyjskich wioskach, do naszej trafiają jedynie 2 rodziny i to byłych pracowników NKWD. Kara ta została zastosowana za rzekomą współpracę z hitlerowcami, chociaż ci byli o tysiące kilometrów od Niem-Powołża. Dużo, dużo później dowiedziałam się, co im zgotował towarzysz Stalin ze swoją sforą. Bał się tak dużego skupiska Niemców, a chcąc mieć pretekst do ich deportacji opracował iście szatański plan. Kazał zorganizować desant z żołnierzy znających doskonale język niemiecki, ubrać w hitlerowskie mundury, zrzucić go na miasteczka i osady zamieszkałe przez Niemców i czekać na rozwój wypadków. Reakcje były ponoć różne, ale nie brakło też przypadków bratania się. Stalinowi to wystarczyło, kazał wszystkich deportować za karę do Kazachstanu.

Do naszego kołchozu został przysłany nielichy bydlak, pracownik NKWD Bauer, wykopany stamtąd przez władzę. Wysługiwał się jej, jak tylko mógł pragnąc wrócić do łask, nawet zmienił nazwisko na Bykow. Taki ktoś był właśnie potrzebny dla większego uciemiężenia Niemców, więc został mianowany na przewodniczącego kołchozu. Dotychczasowy, wywodzący się ze swego środowiska, o nazwisku Zoll, poszedł w odstawkę, gdyż nie chciał gnębić swoich pobratymców. Bykow sprawdził się doskonale, ciągle biegał po wsi, węszył niczym pies, pozwalał sobie na rękoczyny.

W Nowy Rok wpadł do mieszkania staruszki Hermann, gdzie zebrało się kilka kobiet i ze starych kancjonałów śpiewało nabożne pieśni. Pobił dotkliwie staruszki, porwał księgi, zdemolował mieszkanie i dumny z siebie opowiadał, że pokąd on jest u władzy, nie będzie żadnych modłów ani nabożnych śpiewów.

Zupełnym przeciwieństwem jego był mianowany przewodniczącym siel-sowietu Niemiec Bill, również były pracownik NKWD. Ten starał się chronić rodaków przed wybrykami Bykowa, ostrzegał przed nim i jego planowanych „odwiedzinach”. W tym czasie zdarzało się, że zabrani do obozów pracy mieszkańcy, głodzeni tam okrutnie, uciekali, wracali po kryjomu do rodzin i wegetowali ukrywając się w różnych domach. Tych właśnie wyłapywał przewodniczący, organizując akcje i napady na niektóre domy. Schwytanych zbiegów oddawał natychmiast w ręce NKWD. Kiedyś wdał się w rozmowę z moją mamą i zaczął wychwalać pod niebiosa władzę radziecką, która jest najsprawiedliwsza i najłagodniejsza na świecie, że ona nigdy nie aresztuje i nie karze niewinnych. Mama udowadniała zawzięcie, że to jest kłamstwo, że już tyle niesprawiedliwości widziała i doświadczyła na sobie. Wówczas powiedział mamie, że mógłby natychmiast ją aresztować i to z bardzo ważkiej przyczyny. Mama zdumiona zapytała o tą przyczynę, a on bez chwili namysłu odrzekł „za to, czto ty żywiosz” (za to, że ty żyjesz) i rzeczowo wyjaśnił, że za te prawie 3 lata pracy naszej rodziny w kołchozie nie otrzymaliśmy zapłaty ani w naturze, ani w gotówce, powinniśmy już dawno pozdychać z głodu, a my jeszcze żyjemy i „tuczymy się” kradzionym gosudarstwiennym zbożem. Za takie przestępstwo karze się w Związku Radzieckim więzieniem. Po tej dyskusji mama załamała się zupełnie, drżała o nasz los, bo przecież to było jasne jak słońce, że trzyma nas przy życiu jedynie ta kradziona pszenica, a żyć, raczej wegetować, jakoś musimy.

Wigilię 1942 r. bez ojca i brata Gienka mieliśmy bardzo smutną. Najpierw czekaliśmy na mąkę, którą miał nam przywieźć nasz sąsiad aż z Korniejewki. Woził tam trochę zboża do zmielenia do kołchozowej kuchni i my przemyciliśmy razem torebkę pszenicy (ok. 20 kg) do zmielenia. W tym czasie trwały omłoty skoszonej i zestogowanej pszenicy. Kołchoz, cierpiący na brak ludzi do pracy, wybłagał u pełnomocnika ds. żniw z Pietropawłowska sąsiedzką pomoc. Przysłano pewien kontyngent Kazachów „pracusiów” od siedmiu boleści, ruskich i jednego Polaka Witka Kowalewskiego, syna policjanta z Augustowa, wywiezionego z matką i siostrą Celiną po aresztowaniu ojca. Mieszkali w Jasnowce 20 km od nas. Ludzi tych trzeba było karmić chociaż raz dziennie i dlatego kołchoz dostał zezwolenie na zmielenie mąki dla potrzeb zbiorowego żywienia. Czekanie na to źdźbło mąki ciągnęło się w nieskończoność. Co i raz któreś z nas wychodzi przed ziemiankę i wsłuchuje się, czy aby nie usłyszy skrzypienia sań po zamarzniętym śniegu. Mróz trzyma iście kawalerski, na pogodnym niebie już nie jedna a miliardy gwiazd, a my czekamy. Wreszcie jest podwoda, Stanisław Polak wywieziony w 1936 r. i upragniona mąka. Wnosimy woreczek prawie z nabożeństwem, kopańka już w pogotowiu, zaraz będzie przaśne ciasto i upieczone z niego na płycie lepioszki zamiast opłatka

i tradycyjnych 12-tu potraw. Jest jeszcze cebula i czosnek. Mama pyta stojącego przy drzwiach sąsiada: Stanisław, a wy macie cokolwiek na wigilię, ten odpowiada, nie podnosząc głowy, że nie mają nic. Mama bierze blaszaną miskę, nabiera z woreczka pszennej mąki razówki, nakrywa miskę gałgankiem, bo na dworze wichura tzw. buran i mówi: nieś dla Emmy (żona Stanisława, Niemka), niech coś tam zrobi.

Przez łzy, ledwie dajemy radę przełknąć nasz „opłatek”, składamy sobie życzenia szybkiego powrotu, wspominamy nieobecnych i zaczynamy kolędy. Nadchodzi Irena Hoffmanówna, Adam i Gienek Tychanowiczowie, wszyscy mamy silne głosy, to i pieśni zda się płyną do nieba. Nagle jakieś szmery przy drzwiach, te otwierają się najpierw wsuwa się głowa w futrzanej czapie a potem zgięta w pół cała reszta. Ja wystraszyłam się nie na żarty, myślałam, że to może Bykow dopadł nas, ale na szczęście nie. Postać wyprostowuje się, sięga czapą pułapu i pozdrawia nas staropolskim „Niech będzie pochwalony …”, a za chwilę: „to ja, Witek Kowalewski, usłyszałem że tutaj krzyczą kolędy, to na pewno Polacy”. Przywitaliśmy się serdecznie, wypytaliśmy o rodzinę, o Polaków z Jasnowki mama zakrzątnęła się koło lepioszki, w płycie się jeszcze tliło, więc zagotowała kawy własnego wyrobu z palonego zboża, znalazła się grudka mleka do niej, uszczknęliśmy po kruszynce lepioszki jako opłatka, druga była wyłącznie dla gościa, złożyliśmy życzenia i znowu popłynęły w niebo nasze polskie, bliskie sercu kolędy. Zapamiętaliśmy się w śpiewaniu i każdy z nas na swój sposób, chociaż na moment, znalazł się w swoim Betlejem w Ojczyźnie.

Boże! jak ciężko było wracać do twardej, okrutnej rzeczywistości, tęsknota rwała nam serca na strzępy, ale wobec przemocy byliśmy bezsilni. Witek przenocował u nas, a jutro raniutko zabrał się z brygadzistą do pracy na tzw. bazę oddaloną od wioski o 5 km. W zintegrowanym środowisku żarły wszystkich zintegrowane wszy. Przez jakiś czas pracował tam mój brat Antek. Kiedy wrócił do domu miał szyję i plecy w ranach wyżartych przez wszy, a ubranie, łącznie z jesionką, musiała mama gotować w kotle, na ognisku. Siedziały nawet w butach w bojowej podszewce. Więcej nie poszedł tam do pracy, wolał wozić siano ze stepu cały dzień zmarznięty i głodny, ale wolny od wszów.

Kochani moi! Pamiętajcie o tym, że tak upływa nam dzieciństwo lub młodość. Antek ma w tym czasie 17 lat (w maju zabierze go władza na front), ja niespełna 16, Walek 14 a najmłodsza Niutka 11 lat. Czy któreś z Was może sobie wyobrazić taki żywot w tym wieku? Niech Dobry Bóg chroni Was i przyszłe pokolenia od takiej katorgi. Po podpisaniu porozumienia Sikorski-Majski nastała nieduża odwilż niestety na krótko, zbyt krótko. Otrzymaliśmy kilka polskich gazet „Orzeł Biały” z piękną poezją, wspomnieniami przeżytej katorgi i rubrykami „poszukiwania”, te zajmowały najwięcej miejsca. My również przesłaliśmy do redakcji dane naszego Ojca z nadzieją, że może go odnajdziemy.

W Nowo-Uzience dostała wiadomość z Kujbyszewa, pani Bzowska, że jej mąż, Włodzimierz Bzowski herbu Janota, ziemianin i senator Rzeczypospolitej, zwolniony z łagrów w stanie skrajnego wykończenia, zmarł w tamtejszym domu opieki. Nadeszła również wiadomość o śmierci męża pani Marii Wiercińskiej, która już nie żyła i brata Mieczysława Wiercińskiego, wspaniałego starca, który zmarł również na nieludzkiej ziemi na początku 1943 r. i tamże został pochowany. Po rodzinę Nowakowskich z niedalekiej Leonidowki przyjechał z Czak-Paku wachmistrz Koch wydelegowany przez męża i ojca, który po sowieckich łagrach nie mógł dojść do siebie. Zdążyli wszyscy wyjechać do Persji, a rodzina później do Afryki. W Leonidowce mieszkali jeszcze: z Wołkowyska Helena Spalona z córeczkami Zosią i Krysią (mąż i ojciec zamordowany w Katyniu), staruszek Rodziewicz, który pochował tam żonę, a w dniu naszego powrotu do Ojczyzny zmarł w Pietropawłowsku. Z Augustowa rodzina Magierowskich, naszych sąsiadów – rodzice z trzema synami: Zdziśkiem, Ryśkiem i Staśkiem oraz córką Janką (Magierowski był dobrym, cenionym kowalem), Ostolecka Leokadia z córką Wandzią, również sąsiadka. Korzystając z odwilży z naszego kołchozu przenoszą się do Jawlenki: Bolesława Smólska z synem Bolkiem i córką Jadwigą, Antuchowa z córką Janką, rodzina Jankowskich i Grochowskich oraz bracia Kulicki Osip i Kola z żonami i matką, staruszką, która zostanie tam na zawsze. Nie było jej dane wrócić i złożyć kości na swoim cmentarzu, o co się zawsze gorąco modliła. Trochę później wyjechali również z Leonidowki Mgierowscy i Ostolecka do Pokrowki, pani Spalona Helena do Pietropawłowska, gdzie pracowała w polskiej Delegaturze.

Otrzymujemy nawet trochę pomocy w postaci żywności ubrania i leków z Ameryki. Takie przysmaki jak: mleko kondensowane słodkie, mleko w proszku, trochę kawy naturalnej niepalonej, konserwy, a z ubrania: wojskowe angielskie sukienne mundury przefarbowane na ciemną zieleń, jesionki, trzewiki wojskowe gwoździowane, cienkie koce, trochę odzieży damskiej i dziecięcej. Dla nas jest to dar prawie z nieba. Ja, jako pracująca, dostaję jesionkę, trzewiki i mundur wojskowy bardzo przydatny, gdyż głębokie kieszenie w bluzie, obszernej, zapinanej na pasek oraz spodnie z mankietami pozwalały na niewidoczne z zewnątrz upchanie po różnych zakamarkach zdobycznej pszenicy. Dostałam jeszcze granatową spódnicę i zielony żakiet na podszewce. Z podszewki uszyliśmy z mamą bluzkę z długim rękawem, która pod szyją zapinana była na czerwony guziczek w kształcie serduszka. Nie pamiętam, skąd go miałam. To galowe ubranie służyło mi od wielkiego święta. a koleżanki Niemki bardzo mi go zazdrościły. Niestety, niedługo cieszyłam się nim – kiedy przycisnęła nas bieda, poszło wszystko za kilka kilogramów pszenicy i to nawet bez żalu z mojej strony. Takimi drobiazgami dawno już przestaliśmy się przejmować.

W końcu lutego znowu „kostucha” daje znać o sobie. Umiera starszy człowiek, rolnik ze Mścibowa, Konstanty Pieńkowski, zostawia żonę, również w starszym wieku. Syn Kostek został powołany do Armii Andersa. Trzeba pochować zwłoki jak Bóg przykazał, ale jak wykopać grób? Mrozy do –40 stopni i więcej, ziemia zamarznięta na kość na głębokość, jak się później okazało, półtora metra. Trzy dni trwało kopanie, a raczej wgryzanie się w zmarzlinę na zmianę. Zawieźliśmy słomy, wrzucaliśmy do coraz głębszego dołu i paliliśmy ją. Miejsce, gdzie pracowała nasza młodzież, Adam i Gienek Tychanowiczowie i moi bracia Antek i Walek, trochę im ja pomagałam, obłożyliśmy słomą. Chłopcy zmieniali się co 1,5 godziny, aby nie zamarznąć. Wreszcie grób gotowy, trzeba doprowadzić pogrzeb do końca. Uprosiliśmy w kołchozie sanie, i konia, wymościliśmy je słomą, na nią postawiliśmy lichą trumnę skleconą z desek z legowiska i rozbitego kuferka. Wieko wykonane z cienkich, słabiutkich deseczek. Ja prowadziłam konia za uzdę, inaczej nie wyszedłby w taką pogodę ze wsi. Ktoś, chyba Czesio Balcer niósł mały krzyżyk, dalej szła garstka nas Polaków, modląca się cicho, gdyż mróz nie pozwala nawet na poprawne wymawianie słów. Po wstawieniu trumny do grobu musieliśmy najpierw zakryć ją słomą, by zmarznięte grudy nie połamały wieka. Wskazany pośpiech, gdyż ja mam już odmrożone policzki, chłopcy również. Usypaliśmy jedynie niezbyt kształtny kopczyk i biegiem do domu, odmawiając jednocześnie modlitwy za zmarłych. Żona zmarłego na zaproszenie mojej mamy zaszła do nas, jak również kilka kobiet, nawet sąsiadki Niemki i dopiero można było, zgodnie z tradycją, pomodlić się za zmarłego. Żona jego płakała, wyrzekała, że mąż został sam na wieki w dzikim stepie, w nieświęconej ziemi. Nikt nie przypuszczał nawet, że tylko na kilka dni.

Zimą, nie wiem skąd, przybłąkało się do kołchozu małżeństwo, staruszkowie. Wygłodzeni, bez dachu nad głową, w lichym ubraniu, nie mieli szans na przeżycie. Pierwsza zmarła na ulicy „babuszka”. Ktoś powiadomił predsiedatiela, a ten kazał zakopać staruszkę. Bardzo pomysłowo zostało to załatwione, rozkopano grób Pieńkowskiego, wrzucono na słomę zwłoki babuszki, zasypano i po krzyku. Oburzona tym wdowa poszła do kantory z płaczem, że jak można było tak postąpić. Władza cynicznie odpowiedziała, aby nie martwiła się, bo martwa staruszka nie zgwałci jej męża. W kilka dni później „dokwaterowano” tam jeszcze dziadka, który zamarzł na ulicy i w tym „towarzystwie” zmarły pozostał na wieki. Wiosną poprawiliśmy mogiłę, postawiliśmy masywny krzyż ze stalowych szyn, takąż tabliczkę z wyciętym przecinakiem napisem przyspawaną do krzyża i wiem dokładnie, że jeszcze w latach 80-tych ten krzyż stał, chociaż mocno zapadnięty w ziemię i dwa identyczne na mogiłach Marii i Mieczysława Wiercińskich. Nie jest wykluczone, że trwają tam do dzisiaj.

A nam już kończy się „odwilż”, już kraczą o tym kruki i wrony. Póki co mamy jeszcze trochę niby luzu. Już wiadomo jest, że Armia Andersa opuści Związek Radziecki i wyjdzie do Persji. Sytuacja zaostrza się, a wszystko skupia się jak zwykle na nas, ale musimy żyć i przetrwać, a szanse są coraz mniejsze.

Z nadejściem lata zaczynają się epidemie, przede wszystkim tyfusu. Nasza wieś obstawiona tabliczkami o zakazie wjeżdżania z powodu kwarantanny. Chorych jest coraz więcej, leczyć nie ma czym. Dawniejszy kłub (klub) zamieniono na dziwny szpital. Naniesiono tam słomy, na którą kładzie się pokotem chorych i na tym kończy się „pomoc medyczna”. Czy chory wyżyje czy nie, to już jego osobista sprawa. Ludzie, wycieńczeni głodem, umierają, szczególnie ci najsłabsi: dzieci i starcy.

Z Polaków zachorowała Ciocia Rutkowska – ta, zdało by się, najsilniejsza, ale pokonała chorobę, w „szpitalu” nie leżała. Doglądała ją cały czas Hoffmanowa z którą razem mieszkały w kupionej na spółce ziemiance.

Ja również zachorowałam ciężko, ale okazało się, że nie na tyfus, a na malarię – nie wiadomo, co gorsze. Ataki są coraz silniejsze i dłuższe. Temperatura chyba bardzo wysoka, chwilami tracę przytomność i majaczę. Trzęsie mnie nielitościwie, że aż zęby szczękają. Po ataku nie mam siły nawet mówić. Lekarstw nie ma żadnych, zresztą lekarza również. Do szpitala 45 km, nie ma czym się dostać. Wreszcie trafia się okazja, zachorowała młoda dziewczyna, traktorzystka Anna Kajzer. Rodzice wybłagali podwodę, aby zawieźć córkę do szpitala. Mama dogadała się z nimi i zgodzili się zabrać i mnie. Skrzynię wymuszono sianem, my obydwie leżymy obok siebie nakryte tym samym kocem. Mama jako nasza opiekunka i pielęgniarka. Po kilku godzinach jazdy jesteśmy już w Jawence na szpitalnym podwórku. Budynek stary, zaniedbany, z jakimiś przybudówkami i walącym się gankiem. Przyjmuje nas tzw. „mied-siestra”, starsza kobieta, trochę rubaszna, wcale nie grzesząca czystością. Prowadzi do małej kajutki z jednym taboretem, na którym sadza Annę, bierze jakieś zardzewiałe nożyce, obcina śliczny, gruby, jasnoblond warkocz i ścina włosy w takie artystyczne schody. Mnie kazano usiąść pod ścianą na podłodze, więc siedzę. Kiedy „mied-siestra” chce wziąć mnie do „obróbki”, zrywam się z podłogi wyskakuję na dwór i wieję ile sił w nogach, a mama za mną. Zatrzymałam się dopiero w bezpiecznej odległości od szpitala i mówię mamie jak wygląda przyjęcie na oddział – nikt nie bada, nie pyta o objawy choroby, tylko „obróbka” z grubsza i na zakaźny oddział. Ja nie dam się tak wrobić, bo jak mi jeszcze wleczą tyfus to koniec.

Wiemy już, że dyrektorem szpitala jest lekarz, polski Żyd Frejman. Mama zatrzymuje jakąś kobietę i pyta, gdzie on mieszka, a ta obejrzawszy, się pokazuje palcem na idącego z naprzeciwka mężczyznę i mówi, że to ten, co idzie. Mama podchodzi i mówi w czym rzecz, on już wie o co chodzi, gdyż szpital powiadomił milicję, że chora na tyfus uciekła ze szpitala i jest zagrożeniem dla mieszkańców. Zaalarmowany przez milicję, idzie do szpitala wyjaśnić sprawę. Spojrzał na mnie i mówi: to ta uciekinierka, co narobiła tyle zamieszania. Zajrzał mi w oczy i mówi, że on tu nie widzi żadnego tyfusu, podżółcone białka wskazują na zaawansowaną malarię. Każe iść ze sobą do szpitala, tam mnie zbada dokładnie i postawi diagnozę. W drodze wypytuje o objawy choroby, a po dokładnym osłuchaniu i obejrzeniu mnie potwierdza diagnozę, że to malaria, ale on nie ma żadnych leków, a tu konieczna chinina. Wypisał jednak receptę, sposób przyjmowania leku i wysłał mamę do polskiej Delegatury do męża zaufania p. Germaniuka. Tam były jeszcze lekarstwa z dostawy unrowskiej .

Ja już byłam bardzo wyczerpana, więc zostałam w tzw. zajeździe kołchozowym wynajmowanym u Rosjanki Płochowej Nataszy. Ona poczęstowała mnie zupą, którą z trudem mimo głodu zjadłam, gdyż dla mnie była niesamowicie gorzka. Tak samo pomidor, który gdzieś wytrzasnęła mama, pierwszy od 1939 r. Bardzo żałowałam, że nie mogłam go całego zjeść, połowę oddałam mamie.

Przeskoczyłam w swoich wspomnieniach jedno smutne dla nas, a dla mnie szczególnie zdarzenie. Otóż 3 maja 1943 r. pożegnaliśmy na długo mojego brata Antka i Adama Tychanowicza, powołanych do Armii Kościuszkowskiej. Obydwaj ledwie ukończyli po 18 lat. Z Adamem mieliśmy się ku sobie już dawno. Oboje, młode, zielone cielaki, nie wiedzieliśmy, co nam dolega. Dopiero rozłąka uświadomiła nam, że to było pierwsze, gorące, młodzieńcze uczucie, którego finał był dla nas obojga tragiczny. Adam, który przeżył Syberię i front, zmarł w Warszawie na tzw. galopujące suchoty w wieku 25 lat. Były to powikłania na wskutek nie leczonej grypy. Tak to los zakpił z nas obydwojga. Młodszy brat Adama – Gienek, samotny, sierota został przy naszej rodzinie i z nami wrócił do Polski.

Jeszcze wcześniej, pod koniec 1942 roku sowieci przeprowadzili tzw. paszportyzację. Wszyscy Polacy od 18-go roku życia musieli podpisać narzucone im obywatelstwo sowieckie i przyjąć paszporty. Nie szło im to łatwo. Niektórzy w ogóle nic nie przyjęli, nie podpisali, poszli na odsiadkę do więzień i łagrów, a i tak władza sowiecka zrobiła ich swoimi obywatelami. Nasze matki również stanęły okoniem. Przez kilka dni były trzymane przez NKWD w odosobnieniu, przedstawiano im czarne scenariusze, straszono zebraniem dzieci do domów dziecka, tak że wreszcie ugięły się pod przemocą.

Mieli się potem „Polaczki buntowszczyki” (Polacy buntownicy) za swoje aż do następnej „odwilży” czyli działalności Wandy Wasilewskiej, powstania Związku Patriotów Polskich, do którego to wszyscy, z urzędu, zostali wciągnięci i zorganizowania drugiego już Polskiego Wojska, które uratowało wiele tysięcy więźniów i łagierników polskich. Opowiadał mój brat wydobywanie z wagonów i dostarczanie do obozu wojskowego tych właśnie osób skrajnie wyniszczonych niedożywionych, chorych. Sporo było takich, którzy dojechali, ale tylko po to, aby tam być pogrzebanymi. Sytuacja w kołchozach była wręcz tragiczna. Praca ponad siły, za którą nikt nie płacił, na mrozie, o głodzie, dobijała wszystkich.

Pod koniec lutego 1944 roku deportowani zostali do Kazachstanu Czeczeńcy, Ingusze i Osetyńcy z Kaukazu. Wcześniej, zgodnie z sowieckim regulaminem, ogłoszono ich bandytami, terrorystami , odsądzono od czci i wiary, nawet niemowlęta i dzieci, tak jak wcześniej, w 1940 r. nas. Oglądałam własnymi oczyma ich nędzę i cierpienie. W tym czasie pracowałam w transporcie konnym. Pod koniec lutego 1944 r. otrzymaliśmy polecenie udania się do Jawlenki po ludzi, nie powiedziano nam kto to tacy. Kiedy stawiliśmy się na wskazanym miejscu, czyli pod klubem w Jawlence, a dawnej drewnianej cerkwi, zobaczyliśmy właśnie tych „terrorystów”: masa dzieci, kobiet, trochę mężczyzn. Trzymani w nieopalanym pomieszczeniu w takie mrozy, głodni, brudni, oberwani, przedstawiali sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kazano im ładować się na sanie a raczej do skrzyń umieszczonych na dwóch sankach, tzw. „sukach”, lecz nie przymocowanych do nich. Rodziny czeczńskie, bardzo liczne, z drobnymi dziećmi, ledwie mieściły w skrzyniach. Bagaże prawie żadne, gdyż nie zdążyli się nawet spakować. Mamy wieźć ich 45 km do Nowo-Uzienki przy –40 mrozie. W czasie podróży zmarznięte, głodne dzieci płaczą, wiercą się, zrozpaczone matki załamują ręce, ojcowie milczą zaciskając zęby. Jedna ze skrzyń przechyla się, spada z sań. Pasażerowie wpadają w głęboki śnieg, wydobywamy przede wszystkim dzieci; marniutko ubrane, prawie zamarzające, otrzepujemy je ze śniegu i wsadzamy do skrzyni. Matki nakrywają je czym mogą, cieniutkimi, rozłażącymi się, mimo wielu łat, kołdrami. Wskazany jest pośpiech, aby dowieźć żywych na miejsce. Konie, karmione jedynie sianem, zmarznięte, nie są skore do pośpiechu. Wreszcie ta makabryczna podróż kończy się, dobijamy do celu i oddajemy deportowanych do dyspozycji władz kołchozu.

Ja szczególnie przeżyłam to patrząc na cierpienia tych ludzi identyczne z naszą gehenną. Deportowani zostają rozlokowani wśród miejscowej ludności i dzielą nasz los. W kołchozie od dawna już głód; chociaż magazyny pełne zboża, to dobro państwowe, nie wolno ruszyć. Czeczeńcy, Ingusze, Osetyńcy, doprowadzeni do ostateczności, nocami rozbijają kłódki w magazynach i zabierają zboże aby ratować bliskich od śmierci głodowej; czasami zginie kołchozowa owca lub krowa, ale w tym wypadku winę można zwalić na wilki. Moja rodzina głoduje, mama wzięła się za wróżenie, sprowokowały ją miejscowe kobiety, które dostawały od bliskich z obozu pracy rozpaczliwe listy. Rodziny z tego nie utrzymasz, bo kobiety również głodują wraz z dziećmi. Na domiar złego znowu nękają nas choroby. Tym razem Gienek Tychanowicz, który zapadł na obustronne zapalenie płuc. Tam to jest prawie wyrok śmierci z powodu braku fachowej opieki i lekarstw. Za Gienka wzięła się moja mama, specjalistka od stawiania baniek. Do tego smarowanie czym tylko kto poradził liżby dobrze rozgrzewało. Zagotowane, ciepłe mleko trzeba było choremu wlewać do ust, bo nawet przy pomocy kogoś z nas ledwo podnosił się na posłaniu. Początkowo nie było żadnej nadziei, ale życie tliło się jeszcze w chłopaku. Najgorszy był kryzys kiedy myśleliśmy, że zostanie razem z matką na nieludzkiej ziemi. Powoli zaczął przychodzić do zdrowia, trwało to jednak bardzo długo. Wyroki Boskie były inne od przewidywań ludzkich. W czasie choroby Gienka, który był tzw. pocztylionem, woził pocztę dla 5-ciu wiosek z Korniejewki, ja musiałam go zastąpić, mimo że okropnie bałam się wilków. Nie obyło się bez spotkania z nimi, ale miało to miejsce niedaleko naszej wsi, no i ja byłam „zmotoryzowana”, jeździłam zaprzęgiem, a nie pieszo. Wilki wpadły za nami aż do wioski, musiały jednak skapitulować.

Starałam się ze wszystkich sił pozbyć tej funkcji i udało mi się. W marcu 1944 r. poszłam do pracy w sowchozie Taranguł. Jedna z jego farm, oddalona od nas 11 km, nazywała się Iwersk. Tam miałam szansę otrzymać tzw. „pajok” chleba, prawie 1,5 kg dziennie (60 dkg na siebie i po 40 dkg na mamę i najmłodszą siostrę). Zamieszkałam u rodziny z Polesia o nazwisku Skryba, mąż i ojciec był aresztowany i osadzony w łagrach, żona z synkiem Waśką deportowana. Skryba był dobrym kowalem i w tym fachu pracował w sowchozie. Nie wiem, z jakiego powodu wysługiwał się bardzo władzy, może z obawy, aby znowu nie popaść tam, skąd wrócił. Nazwisko pasowało do niego jak ulał, był skąpy, opryskliwy, nieużyty wobec rodziny i niższych od siebie statusem. Oprócz tej rodziny mieszkali tam: Selatycka z córkami Niłką, Larysą i synem Miszką, Szczepanowiczowa z córką Dominiką i synem (imienia nie pamiętam), Gorochowa z córką Helą i synami Żenikiem, Wincesiem i Antonem. Mężowie tych pań byli aresztowani. Z obozu wrócił jedynie mąż Gorochowej, który zaraz następnego dnia zginął tragicznie pod kołami ciężarówki prowadzonej przez pijanego w sztok kierowcę, Rosjanina. Było jeszcze starsze już małżeństwo Bneków z dorosłymi dziećmi: Saszą, Aloszą i najmłodszym chyba Paszką oraz Jaroszewiczowie z córką Lonią z pierwszego małżeństwa Jaroszewicza i małym Stasiem z drugiego. Kiedy zaczęłam pracę w sowchozie nieobecni już tam byli: cztery dziewczyny i dwóch chłopców, zostali oni powołani do Armii Kościuszkowskiej. Wszystkie rodziny pochodziły z dawnego Polesia.

Moja praca polegała na karmieniu bydła hodowlanego, gdyż taka była specjalność sowchozu, tzw. „miaso-sowchoz”. Było ciężko, szczególnie przy wyrzucaniu nawozu, ale przynajmniej pod dachem. Pamiętam, jak któregoś dnia rozpętała się burza z piorunami przy temperaturze poniżej 30 stopni. Błyskawice odbijane od bielutkiego śniegu miały jakiś zielony, upiorny kolor, potęgowany ciemnościami nocy. Najstarsi ludzie takiego zjawiska nie oglądali, więc zaczęły się mnożyć niesamowite przepowiednie. Muszę stwierdzić, że w sowchozie lepiej mi się pracowało, a najważniejszy był „pajok”. Dogadałam się z Rosjanką, która wydawała chleb, Maruśką Czesnakową, bardzo mi życzliwą, że chleb będę brała co drugi dzień to było jego wówczas 2,8 kg. Bochenki ważyły po 3 kg ale Marusia nigdy nie odkroiła od bochenka ani kromki, nie wiem jak wychodziła na swoje. Po ten bochenek chleba, z którego i ja nie odkrajałam ani skibki, przychodzili mój brat Walek i Gienek Tychanowicz. Któryś z nich chował go głęboko za pazuchę i pędzili lotem błyskawicy do domu. Mówiła mi dużo później mama, że nigdy nie donieśli bochenka nie napoczętego, głód był silniejszy od wszystkiego. Ja żywiłam się kisielem ze zdobycznego owsa i zapijałam się mlekiem, bo od marca zaczęły cielić się krowy, a Moskwa zezwoliła mleko przeznaczyć na zbiorowe żywienie. Często chłopcy przynosili jakieś naczynie, to i oni pożywili się mlekiem.

Taki stan trwał do początku maja, czyli zasiewów. W tym czasie zamieszkałam u Gorochowej a do pracy przeniesiono mnie do traktorowej brygady. Ja i jeszcze 3 dziewczyny, dwie Rosjanki i Niemka Maryja Szyling, pracowałyśmy na tzw. scepie: 4 duże siewniki przyczepione specjalnym urządzeniem do traktora, a my jako obsługa siewników. Sypałyśmy zboże do pojemników i pilnowaliśmy dysków aby się nie zapychały. Praca trwała 12, 18, 24 godziny, a w sytuacji podbramkowej nawet 2, 3 doby bez snu, odpoczynku. Jedzenie dowożono na miejsce. Trzymałam się kurczowo tej pracy, bo mogłam w nocy uszczknąć trochę zboża w przygotowane wcześniej torebki, schować je w piołunie i, kiedy mieliśmy kawałek nocy na odpoczynek, pozbierać, zsypać w jedną torbę, zanieść do domu, a do rana wrócić na „posterunek”.

Niestety, przeliczyłam się ze swoimi możliwościami i pewnego wieczoru, po nieprzespanej, pełnej stresu nocy, zwaliłam się z nóg, z siewnika również. Maryja narobiła krzyku, zaczęto mnie cucić, zawieziono na kwaterę, gdzie przespałam 2 doby nie otwierając oczu. Szybko doszłam do siebie i znowu do pracy nie na siły 17-letniej dziewczyny. Tego jednak wymagała nad wyraz ciężka sytuacja, a dzisiaj, z perspektywy prawie 60-ciu lat, mogę stwierdzić, że dzięki temu ja i moi najbliżsi przeżyliśmy ten straszny okres, nie zmógł nas tyfus, który pochłonął tyle istnień ludzkich. Byliśmy niedożywieni, często głodni, ale do najgorszego nie doszło. Dzisiaj nie żałuję tych nieludzkich wręcz zmagań z nędzą, głodem, strachem i gdyby przyszło mi (co nie daj Bóg) jeszcze raz żyć, postąpiłabym tak samo.

W nawale pracy rzadko kiedy wpadałam na kwaterę, tylko czasami udało mi się przenocować. Gorochowa, moja gospodyni, była bardzo dzielną kobietą. Pomimo przeżytej tragedii, zdana tylko na siebie, twardo stąpała po ziemi. Najstarsza córka Hela, prawie dorosła dziewczyna, oraz trochę młodszy od niej syn Żenik pracowali już, matka woziła chleb z Centrali czyli Tarangułu (12 km), młodzi chłopcy Wincuś, pupilek matki i Anton ganiali po wiosce. Nie wiem, dlaczego matka nie posyłała ich do szkoły. Wszyscy byli wyznania prawosławnego, a matka zawsze w niedzielę rano czytała po rosyjsku pismo św., które strzegła jak najświętszy skarb. Omal nie przeżyła drugiej tragedii, kiedy Wincuś miał potężny wrzód w gardle, który byłby go zadusił, gdyby nie pomoc i zimna krew sąsiadki, Rosjanki. Dzieciak cierpiał straszliwie, wychudzony, odwodniony, dusił się już siedząc na posłaniu otoczony poduszkami. Zgromadziliśmy się wszyscy, przy łóżku rodzina, ja stałam trochę dalej, matka zalewająca się łzami czytała modlitwę za konających. Na ten moment nadeszła sąsiadka, młoda kobieta, żona traktorzysty Podolkina. Popatrzyła na konającego, na matkę, odwołała ją od łóżka, coś poszeptała i wyszła. Wróciła bardzo szybko z buteleczką, w której miała odrobinę spirytusu z miodem na czarną godzinę. Wytłumaczyła matce, że dziecku nic już nie może zaszkodzić, bo jest w agonii, trzeba jednak zaryzykować. Nalała trochę płynu w dużą łyżkę, matce kazała podważyć nożem kurczowo zaciśnięte zęby i wlała zawartość do ust chorego. Reakcja była błyskawiczna, chłopak podskoczył na poduszkach, jak gdyby zakrztusił się, zacharczał i koniec. Byliśmy pewni, że już skończyło się jego cierpienie, że zmarł, matka odmawiała modlitwę za zmarłego i nagle nieoczekiwanie porwały go torsje, a z ust wytrysła fontanna krwi i ropy. Podolkina, która nie straciła głowy, przechyliła dzieciaka do przodu, ścisnęła mocno za głowę i trzymała, aż zeszła pierwsza porcja ropy. Kazała matce dać ciepłego mleka, które łyżeczką wlewała do ust, w ten sposób wypłukała mu usta, bo przełykać jeszcze nie mógł. Całą noc i następny dzień do południa dzieciak był jakby w letargu, a obudziwszy się poprosił pić. Przez cztery dni matka poiła go jedynie mlekiem i przegotowana wodą, a stan jego wyraźnie poprawił się i po 2 tygodniach doszedł do zdrowia. Tak to wyglądały metody leczenia, trzeba było czasami chwytać się skrajnych środków i czekać na skutki albo-albo, a zawsze było to, co Bóg dał.

W sowchozie przeszłam wszystkie stopnie „awansu”, poczynając od pracy w oborze, sianiu zboża, koszeniu siana, zboża na wszelkie możliwe sposoby. Kiedy zaczęły się omłoty kombajnem, trzeba było „zadbać” o zgromadzenie jakiegoś zapasu zboża. Umówiłyśmy się z Maruśką Czesnakową,, że zrobimy wieczorem wypad do kombajna, którego pilnował, a właściwie spał przy nim na słomie, stary, głuchy Kazach Nurżan. Wszystko poszło nam pomyślnie, przytachałyśmy po około 40 kg zboża każda. Ja zostawiłam swoje w sieni, za kufrem gospodyni, położyłam się spać, a rano, zanim wstałam, już po sieni buszował „uprawlajuszczy”, a worek z pszenicą stał na środku. Do dziś nie wierzę, że to był przypadek. Ktoś musiał donieść władzy. Czułam intuicyjnie, kto to mógł zrobić, ale dowodów nie miałam żadnych, więc wolałam milczeć. Wytłumaczyłam zarządzającemu, że pszenicę znalazłam wysypaną przez kogoś w gęstym piołunie. Wzięłam z domu worek, zebrałam ją, przyniosłam, a że był to późny wieczór zostawiłam w sieni i dzisiaj rano miałam zameldować w kantorze o znalezisku. Zarządzający wysłuchał mnie, pszenicę zabrał, a wieczorem już zostałam wezwana na przesłuchanie do kantory. Jakiś szycha z NKWD wysłuchał również mojej wersji prawie z uśmiechem, a potem zażartował, że sądzona będę na pewno, tylko czy wiem za co. Kiedy zdziwiona zapytałam, za co, odpowiedział mi: za to, że nie umiałaś dobrze schować, bo to jest najważniejsze.

Miałam nadzieję, że rozejdzie się „po kościach”, ale niestety, pod koniec listopada dostałam wezwanie na rozprawę sądową do Jawlenki. W domu rozpacz, mama nie może się pozbierać, ja również jestem w kropce, wiem doskonale, że w najlepszym wypadku mam zapewnione pięć lat. Zbliża się termin rozprawy, zima w całej pełni, do Jawlenki 45 km, a ja mam iść pieszo, ażeby mnie osądzili i wsadzili do więzienia. Postanawiam ukryć się u Ciotki która mieszkała w rejonie Oktiabrskim wieś Suchorabowka. Drogę znałam, bo byłam tam raz z bratem Antkiem i siostrą Niutką, a ostatecznie 150 km nie taka wielka „dalecyja”. Mówię mamie o swojej decyzji, mama płacze pytając, co będzie z nami? Zdaję sobie sprawę z tego, że w sojuzie stosowana jest odpowiedzialność zbiorowa i nie jest wykluczone, że mogą uwięzić mamę lub brata Walka. Mówię więc mamie, aby odczekała góra 3 dni, a potem zaczęła mnie poszukiwać, zaczynając od władz kołchozowych. Tak się też stało. Mama ponoć odegrała tam ze strachu scenę godną najlepszej aktorki. Był płacz, narzekanie, rozpacz co się stało z córką, żal do władzy, że córka musiała iść pieszo tyle kilometrów, bo kołchoz nie chciał zorganizować i dać jakiegoś zaprzęgu, a teraz słuch o niej zaginął. Władza kołchozowa już była powiadomiona, że nie stawiłam się na rozprawę, tutaj mama rozpacza, że poszłam i nie doszłam czyli… może stało się nieszczęście i wołki „rozerwali”. Mama jeszcze kilka razy dowiadywała się o mnie udając zrozpaczoną, ale nikt nic nie wiedział i jakoś rodzinie się upiekło.

Dwa dni wędrowałam do Suchorabowki, nocując po drodze u Polaków. Szłam przez Korniejewkę, Jasnowkę, Iwano-Pietrowkę, Wołoszeńkę (tam nocowałam). Potem były po drodze dwa kazachskie sioła Żaksuł i Aksuł, Nowopokrowka, gdzie miałam zanocować u Polaków. Było tam sporo rodzin z Augustowa. Potem miałam do wyboru: iść na Nieżdanowską lub przez Szurtej. W Nowo-Tokrowcu nie nocowałam, gdyż między kazachskimi aułami przytrafiło mi się najgorsze co mogło mnie spotkać, mianowicie nadziałam się na dwóch NKW-dowców, którzy nadjeżdżali saniami z przeciwnej strony. Zobaczyłam ich od razu i nogi się pode mną ugięły, oni mnie dopiero, jak minęli. Siedzieli tyłem do woźnicy-Kazacha, który ich wiózł. Zawołali abym się zatrzymała, udałam że nie słyszę i szłam powoli dalej. Chyba grozili, że będą strzelać, gdyż wystraszony Kazach podbiegł do mnie wołając „ostanawijś”, a potem podprowadził do sań. Byłam więcej jak pewna, że już jestem zgubiona. Władza zaczęła od wylegitymowania mnie lecz ja nie miałam żadnych dokumentów. Zapytali mnie gdzie mieszkam, odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Chyba nie dosłyszeli całej nazwy wsi, gdyż kazali mi siadać na sanie że powiozą mnie do odległej 6 km Uzienki celem sprawdzenia, czy ja tam rzeczywiście mieszkam. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja staje się wręcz tragiczna, wówczas mówię, że mam jedynie legitymację Związku Patriotów Polskich. Kazali mi ją pokazać, nie wiem czy tam cokolwiek odczytali, ale Orzeł Biały na okładce i okrągła pieczęć wewnątrz wywarły pewne wrażenie. Upomnieli mnie jedynie, że powinnam od razu powiedzieć, że jestem Polaczka, pokazać dokument i byłoby „wsio w poriadku” (wszystko w porządku). Nie wiedzieli, że mi bardzo zależało na tym aby nie wyszło na jaw, że ja Polaczka. Na pytanie, dokąd idę odpowiedziałam, że odwiedzić chorą ciotkę która mieszka w Nowo-Pokrowce. Na szczęście jakoś mi się upiekło, ale rwałam jak na skrzydłach do tejże Nowej-Pokrowki, gdzie się nawet nie zatrzymałam.

Do Suchorobówki miałam 20 km słońce chyliło się już ku zachodowi, a ja postanowiłam iść, cokolwiek by się miało stać. Uszedłszy może 2 kilometry usłyszałam skrzypienie sań, nawoływania, a kiedy obejrzałam się, miałam niedaleko siebie 6 zaprzęgów wielbłądzich i powożących nimi Kazachów. Zaczekałam na nich, a kiedy podjechali blisko, zapytali mnie, czy ja wiem, gdzie jest Suchoraowka. Z radości aż podskoczyłam i powiedziałam, że właśnie idę do Suchorabowki. Zabrali mnie jako przewodnika, gdyż jechali tam po raz pierwszy po zakup zboża. Po drodze była nam kazachska wieś Szurtaj, 5 km od Suchorabowki. Zatrzymali się tam na czaj, ja również zostałam zaproszona na tę ceremonię i po godzinie wyruszyliśmy do miejsca przeznaczenia, gdzie dotarliśmy już za ciemna. Do Ciotki, która mieszkała z zamężną córką, wnuczką Stenią i urodzonym w Kazachstanie synkiem Witkiem, ledwo dostukałam się. Siedzieli zamknięci, długo nie otwierali, dopiero kiedy podeszłam do okna i poprosiłam po polsku, niechętnie wpuścili.

Nie dziwiłam się ich ostrożności, gdyż kilka miesięcy wcześniej przeżyli napad rabunkowy przez uzbrojonych dezerterów, byłych więźniów przebranych za NKWD. Ogołocili ich do czysta, ciotkę wywieźli kilka kilometrów do lasu, postraszyli bronią i kazali iść do domu nie oglądając się. Upojeni sukcesem nie zachowali żadnych środków ostrożności. Kiedy dojechali do mieszkania ich prowodyra Griszki, nawet nie rozładowawszy furmanki, rozpoczęli pijatykę, potem posnęli i tak zastał ich pościg zorganizowany przez milicję i kilku mężczyzn z kołchozu, który doszedł po śladach kół na świeżej, cienkiej warstwie śniegu. Bandyci zostali aresztowani, osądzeni, na rozprawie była ciotka jako świadek, a ponieważ skorzystali z możliwości pójścia na pierwszą linię frontu, Griszka nie omieszkał powiedzieć ciotce „ty mienia babuszka jeszcze wspomnisz” (ty mnie babciu jeszcze popamiętasz). Na szczęście nie zdążył zrealizować swojej obietnicy gdyż zginął na froncie, ale o tym ciotka i jej rodzina dowiedzieli się dużo później.

Dla wyjaśnienia dodam, że w czasie wojny istniała możliwość okupienia najgorszych zbrodni, byle nie politycznych, na pierwszej linii frontu aż do tzw. pierwszej krwi czyli ranienia lub śmierci. Kiedy weszłam do mieszkania, Ciotka mnie nie poznała, tylko siostra cioteczna Pawcia domyśliła się, kto ja jestem. Ubrana byłam w sukienny, policyjny płaszcz Ojca, buty wojskowe, na głowie miałam ruską czapę uszankę zsuniętą na oczy, cała byłam oszroniała, zmarznięta, z brązowymi strupami odmrożeniowymi na policzkach podobna raczej do jakiegoś dziwadła, a nie człowieka. Po chwili, kiedy poprosiłam o nocleg, przyznała się do mnie i ciotka. Przywitaliśmy się serdecznie, pytaniom nie było końca, rodzina już wiedziała, że u nas głód, epidemie i wszystko co najgorsze.

Ciotce żyło się znacznie lżej. Mieli zapas pszenicy zgromadzony jeszcze przez mężczyzn czyli syna ciotki Kazika, który poszedł do Armii Andersa, a wcześniej jako pastuch bydła kołchoźników zarobił sporo zboża przez dwa lata pasienia. Zięć Ciotki Janek w tym czasie już był w Armii Kościuszkowskiej. Jego żona Paulina, bardzo pracowita, miała ciągle zamówienia na wełniane, duże chustki dziane na drutach w najróżniejsze motywy. Robiła je z iście benedyktyńską cierpliwością i wytrwałością. Doszła do ogromnej wprawy i w trzy dni wykonywała jedno zamówienie. Chustka taka miała 1,5 m, ileż trzeba było nadłubać się, śledząc pilnie, aby nie pomylić motywów i wzoru.

Po powołaniu męża do wojska wiele obowiązków spadło na barki Pawci. Przygotowywanie opału na zimę, noszenie wody, załatwianie wszelkich spraw, pranie, szycie wszystko to należało do jej obowiązków. Ciotka zajmowała się dwojgiem dzieci: pięcioletnią wówczas Stenią i dwuletnim, urodzonym w Kazachstanie Witkiem. Ten sprawiał wiele kłopotów już od chwili urodzenia. Chorowity, anemiczny o małej odporności, ciągle zapadał na zdrowiu, do tego był niejadkiem. Tam nie było czym odżywiać dziecka, żadnych witamin, owoców, jarzyn, warzyw. W miarę możliwości ciotka starała się urozmaicić menu dla dzieci, ale to była ciężka sprawa. Dzieciaki zamiast jabłek jadły surowe kartofle. Jednak przetrwały te najgorsze lata, wróciły do Ojczyzny, Witek po to, aby w roku 1962 w wieku 20 lat zginąć tragicznie w Ludowym Wojsku, na dwa tygodnie przed pójściem do cywila. Przywieźli go matce w trumnie w wojskowym mundurze – nie schorowany, dobrze zbudowany, wojsku bardzo zmężniał. Pogrzeb, a jakże, odbył się na koszt państwa, politruk coś tam mówił o nieszczęśliwym wypadku, a co się naprawdę stało, do dziś nikt nie wie. Na wstępie wiele mówiłam ciotce, jak wygląda sprawa ze mną. Trzeba było powiedzieć prawdę i do nich należała decyzja. Nawet gdyby odmówili mi, nie mogłam mieć pretensji. Za przechowywanie „przestępczyni” mogli parę lat zarobić. Zgodziły się jednak przechować mnie do wiosny, a dalej będzie, co Bóg zdarzy. Miałam się jedynie nie pokazywać nigdzie oficjalnie i nie byłam zgłoszona u władz kołchozowych, że jestem u Puksztów, jak ich tam nazywano.

Jednym słowem, pobyt mój był nielegalny, zawisłam w powietrzu. Ciotka zadbała, abym nie nudziła się bez zajęcia, kazała mi dziać na drutach sweter dla konkubiny brygadzisty. Niestety, nie byłam biegła w tej sztuce, szczególnie wzór z warkoczami sprawiał mi wiele trudności, Ciotka absolutnie nie przejmowała się tym, pokazała mi, jak się to robi i koniec. Dostało mi się kilka razy po pazurach, parę „bodajów” i po problemie. Ciotka miała swoje metody, bardzo skuteczne, chociaż trudno powiedzieć, że pedagogiczne. Jak by nie było, dzięki niej nauczyłam się dziać. Pomagałam również Paulinie wozić drzewo z lasu na saneczkach, rąbanie którego należało już wyłącznie do mnie. Po wodę szłam przeważnie wieczorem, do znajomych Polaków również z Augustowa, a tych było wiele więcej aniżeli w Nowo-Uzience. Suchorabowka to była duża wieś, w skład której wchodziła tzw. Iwanowka, a od strony okresowej rzeczki Siurziuk Ukraina. Ludność mieszana: Rosjanie, Ukraińcy, trochę Niemców i sporo Polaków. Z Augustowa mieszkali tam: Gregierowa z synami Ryśkiem, Jurkiem i Heńkiem oraz córką Marysią, urodzoną na 2 miesiące przed deportacją (mąż aresztowany), żony policjantów: Węgrzynowiczowa z synem Kostkiem, Chrościelewska z synem Zdzisławem (córka Halina i syn Tolek dostali się do Armii Andersa), Kołodziejska z synem Konradem, Andrzejem, córką Teresą, (najmłodszy siedmiomiesięczny Jerzyk zmarł w podróży) i matką Swierzyńską, która pojechała dobrowolnie, aby pomóc córce obarczonej gromadką nieletnich dzieci, Olejnikowie z córką Jadzią i synem Józkiem, Jagłowska z Netty z córką Honorką i córką męża Romcią, Wojtowiczowa z okolic Grodna z córką Romą i Mirą, Rodzina Milanowskich z Biernatk (rolnicy z synami Stasiem i Tadzikiem córkami Lodką i Krysią), rodzina Korsaków z Augustowa (rodzice i córki: Halina, Teresa i Basia), Jak u jednych tak i drugich aresztowani byli synowie. Halina i 7-mioletni Wiesiek Grygowie sieroty po zmarłych tam rodzicach. Ojciec aresztowany, skazany na katorgę w okolice Archangielska, wypuszczony w czasie tzw. odwilży prawie rok tułał się po Związku Radzieckim schorowany, głodny po to by wreszcie dotarłszy do rodziny 10 grudnia 1942 r.

w wigilię tegoż roku przy rodzinie już oddać ducha Bogu. W półtora roku po nim umiera, po ciężkich cierpieniach, matka Magdalena Grygo. Zostają, na łasce Bożej, dwie sieroty Halina w wieku 15-tu lat i Wiesiek 6-letni chłopiec. W chwili, kiedy ja znalazłam się w Suchorabowce mieszkali przy rodzinie Milanowskich, z nimi również wrócili wpisani do dokumentu głowy rodziny Michała Milanowskiego. Na szczęście udało się sierotom uniknąć sowieckiego domu dziecka, dzięki temu, że mieszkali przy polskiej rodzinie, która cieszyła się wielkim szacunkiem wśród tubylców i uznaniem ze strony władzy kołchozowej. Ojciec rodziny, rolnik z dziada pradziada, bardzo sumienny i pracowity człowiek, doglądał koni, którymi jeździła władza. Trudno im było zrozumieć, że można pracować uczciwie, sumiennie nawet za marne wynagrodzenie, nie mówiąc już o tym, że nie mając tytułu weterynarza można uratować konia, jeśli ma kolkę, wzdęcie i inne dolegliwości. Rolnik z Polski to potrafił i nawet się nie chełpił ani szczycił swoimi umiejętnościami. Wiem, że Milanowscy pomagali po trosze bliźnim będącym w znacznie gorszych warunkach. Ja szybko zaprzyjaźniłam się z Lodką, Krysią, Romą, Haliną, Heńkiem, Zdziśkiem, Stasiem Honoratką. Byliśmy prawie rówieśnikami, tak samo „przeciekała” nam przez pale młodość a przyszłość nie rokowała niczego dobrego. Mnie dobijała dodatkowo niepewność losu mojej rodziny, która nie miała szans na przeżycie. Skoro wiosny, w miarę topnienia śniegu chodziliśmy z Heniem Gregierem na tzw. toki, miejsca gdzie jesienią sypana była pszenica prosto z kombajnu, której kilkucentymetrowa warstwa zawsze zostawała nie zebrana na stepie. Zgarnialiśmy ją skrzętnie jeszcze z lodem i sypaliśmy do worków. Potem chyłkiem, różnymi ścieżkami pod osłoną brzozowych zagajników nieśliśmy ten skarb do domów. Trzeba było dobrze uważać, bo gdyby dopadł nas ktoś z kołchozowej władzy mielibyśmy się z pyszna. Najgorszy był brygadzista Kowalow, który mało że zabierał „łup” to jeszcze obowiązkowo wybatożył knutem po plecach. Zanim doszliśmy do domu plecy mieliśmy mokre, gdyż lód tajał w worku a woda płynęła nam po plecach. W domu myłam pszenicę, rozsypywałam na płachtę rozłożoną na słomie a kiedy woda zsiąkła ciotka zabierała ją i suszyła na piecu. Przez miesiąc czasu uzbierałam i wysuszyłam 2 spore worki zboża i ani razu nie wpadliśmy w ręce władzy. Moją radość z posiadania po raz pierwszy na Syberii takiego skarbu mąciła troska o najbliższych. Z listów mamy wiedziałam, że bardzo głodują i nie mają żadnych perspektyw na coś lepszego. W tej sytuacji postanowiłam iść pod koniec kwietnia do Nowo-Uzienki z nadzieją, że może zabierzemy tobołki na ręczny wózek tzw. tieleszkę i powoli doczłapiemy się do Suchorabowki. Ciotka i Pawcia poparły moją decyzję i wyraziły zgodę na zamieszkanie przez jakiś czas mojej rodziny u nich, Pędziłam do swoich jak na skrzydłach obmyślając po drodze swój plan w detalach. W trzecim dniu podróży pod wieczór wybrałam się z Korniejewki w obawie, że w dzień mogę, nie daj Bóg, spotkać kogoś z władzy kołchozowej. W tym czasie wypalano trawę i różne zarośla na stepie. W taki kocioł wpadłam niedaleko od domu. Nie przewidziałam, że ogień w tak błyskawicznym tempie dotrze do drogi stepowej, którą szłam. Zrobiła się straszliwie gorąco, dym piekł w oczy, odwrotu nie miałam, więc rwałam do przodu, Od żaru buchnęła mi z nosa krew, dobrze że miałam grubą czapę na głowie to włosy mi się nie zapaliły. Uratował mnie spory zagon świeżo zaorany. Dopadłam do niego i szłam środkiem śmiało i szybko. Ogień mi już nie zagrażał. Nie odważyłam się jednak wejść do Nowo-Chersonki, małej wioseczki oddalonej od Nowo-Uzienki około 1,5 km. Wiedziałam, w której ziemiance mieszkała pani Kozubska, żona burmistrza z Wołkowyska i udałam się do niej ze swoją biedą. Wystraszyła się kobieta mojego wyglądu. Byłam cała okopcona, cuchnąca dymem a jesionka z przodu ze smugami krwi, gdyż nawet nie miałam jej czym zatamować. Dopiero po chwili poznała mnie, wiedziała że się ukrywam i sama podpowiedziała, że pójdzie do mojej mamy i sprowadzi ją tutaj. Mnie dała wody do umycia się, kawałek lepioszki do zjedzenia, kazała położyć się za piecem i poszła po mamę. Po godzinie już witałyśmy się ze łzami w oczach i opowiadałyśmy nasze przeżycia. Natychmiast pochwaliłam się mamie, że mam taki zapas zboża i że maja zabierać się ze mną. Ponieważ trwały jeszcze roztopy i niektóre odcinki drogi były trudne do przebycia ustaliłyśmy, że przenosimy odłożymy do połowy maja. Prawie do świtu rozmawiałyśmy wszystkie trzy ze sobą. Wreszcie mama zabrała się do siebie, ja natomiast do Korniejewki, jako że ten odcinek drogi był dla mnie niebezpieczny i chciałam przebyć go bardzo rano. W Korniejewce odwiedziłam rodzinę Matczaków z Augustowaa. Pani Matczakowa użaliła się nade mną, dała mi trochę zjeść, namówiła abym zdrzemnęła się po nieprzespanej nocy, za co byłam im wszystkim bardzo wdzięczna. W tamtych warunkach podanie bliźniemu kawałka chleba, lepioszki talerza zupy znaczyło odjęcie tego pokarmu od ust sobie i najbliższym. To nie była taka prosta sprawa, a jednak Polacy wspomagali się nawzajem. Wypoczęta, dobrej myśli postanowiłam iść dalej aby zdążyć za dnia do Wołoszeńki, gdzie miałam przenocować. Wyszedłszy z mieszkania zauważyłam na tzw. „płoszczadi” (placu) sporo ciężarówek a obok kierowców w wojskowych ubraniach. Przechodząc obok nich usłyszałam, że coś tam mówią o Suchorabowce, podeszłam i zapytałam czy może mają na myśl Suchorabowkę w Oktiaborskim rejonie. Potwierdzili, że tak i natychmiast padło pytanie czy wiem gdzie to jest. Odpowiedziałam, że tak i właśnie idę do tej miejscowości. Zdziwili się, że idę pieszo, zaproponowali abym pojechała z nimi jako przewodnik. Ucieszyła mnie niezmiernie ta propozycja, lecz nie okazałam tego po sobie. Muszę przyznać, że miałam opory. Żołnierze z frontu, diabli wiedzą kto oni, a ja 18-letnia dziewczyna mam wybrać się z nimi po stepowych bezdrożach ponad 130 km. W duchu dziękowałam Bogu za tą niespodziewaną okazję i wierzyłam, że nic mi się nie stanie. Zaprosił mnie do kabiny starszy człowiek z wyglądu raczej dobroduszny i pojechaliśmy jako pierwsi a za nami jeszcze sześć ciężarówek. Kierowca rozglądał się na dobre, powiedział że są cofnięci z przyfrontowej strefy, będą wywozić zboże do elewatorów przy stacji kolejowej w Kijałach i ma nadzieję, że szybko do niej wróci. Oni wszyscy są na rekonwalescencji po lekkich ranach. Ja nie byłam aż tak wylewna odpowiadając na jego pytania kto i co. Prawda, że trochę pobłądziliśmy, gdyż pojechaliśmy od Nowo-Pokrowki inną drogą, ale dotarliśmy szczęśliwie do celu. W czasie podróży nasunęła mi się myśl, że może uda mi się przetransportować z nimi rodzinę. Zapytałam nieśmiało kierowcę, czy ewentualnie byłaby taka możliwość, bo już jesteśmy zdecydowani przewozić swój dobytek tieleszką (dwukołowym wózkiem). Pierwsze pytanie kierowcy brzmiało: a samogon u was jest? Odpowiedziałam, że jeśli zajdzie potrzeba to znajdzie się. Zaczęłam kuć żelazo póki gorące czyli ustalać konkretny termin naszej przeprowadzki. Kierowca był chętny chociażby jutro, ale ja musiałam rozejrzeć się po wiosce za samogonem i trochę przygotować się. Wpadłam do ciotki opowiadając z radością jaka doskonała okazja trafia mi się. Pawcia doradziła mi gdzie będę mogła pożyczyć samogonu a oddam wówczas kiedy wypędzę swojego. O kupnie nie było mowy gdyż nikt nie pędził na sprzedaż, na ewentualną wymianę tak. Z kierowcą spotkałam się na placu przy magazynie gdzie nasze polskie dziewczyny ładowały zboże na ciężarówki. Uzgodniliśmy termin 3 maja. Pojechałam znowu do Nowo-Uzienki ale już tym razem ciężarówką. Tam jednak nie wysiadłam, pokazałam jedynie kierowcy gdzie to jest a umówiłam się z nim, że spotkamy się w Nowo-Akimowce wsi oddalonej od naszej 5 km. Tam mieszkały 2 polskie rodziny z Augustowa. Budzińska, żona policjanta z synami: Mietkiem, Edkiem, Zbyszkiem i córkami Zosią i Haliną. W tym czasie Mietek był w Armii Andersa Edek w Armii Kościuszkowskiej oraz Kuryłowa z córkami: Walą, Krysią, Hanką i Reginą

Bałam się pokazać w naszym kołchozie, aby za swoje „przestępstwa” nie wylądować gdzieś na białych niedźwiedziach, jak określano sowieckie łagry i więzienia. Zawitałam do Kuryłów (oni również wiedzieli o mojej dezercji) i opowiedziałam im co i jak. Wala natychmiast poszła do mojej rodziny powiedzieć, aby pakowali się i wyglądali ciężarówki. Wcześniej Kuryłowie wyrazili chęć zabrania się z nami, lecz trzeba to było uzgodnić z kierowcą. W tej sytuacji Krysia i ja poszłyśmy w stronę Bogodachowki czatować na ciężarówkę. Spotkałyśmy ją w południe. Kierowca zdziwił się, że tak daleko wyszłyśmy naprzeciw, a kiedy wyłuszczyłyśmy mu prośbę, zgodził się zabrać rodzinę Kuryłów i tak się stało. Podjechaliśmy pod ziemiankę; ładowanie było króciutkie, bo Kuryłowie już prawie nic nie mieli. Jeszcze wcześniej, w czasie podróży, opowiedziałam kierowcy zmyśloną historię, dlaczego nie mogę pokazać się w wiosce. Siebie wybieliłam ponad śnieg, zaś na przewodniczącego Bykowa nawieszałam tyle ”psów i kotów”, że kierowca obiecał go obić w razie spotkania. Miałby u mnie chłop litr wódki. Na szczęście Bykow się nie zjawił, my załadowaliśmy się szybciutko, mama zamknęła ziemiankę na kłódkę, poprosiła sąsiadkę Dorn Paulinę, by miała na nią baczenia i bez żalu pojechaliśmy w nowe miejsce starej niedoli. Kierowca ostrzegł nas, aby po drodze w Jasnowcu, gdzie jest punkt kontrolny, położyć się na dnie skrzyni i zataić ducha, bo im nie wolno wozić pasażerów. Tak też się stało – wszyscy leżeliśmy cichutko pokotem, tylko kury i kogut, które mama wiozła w skrzyni, zlekceważyły ostrzeżenie. Sprowokowane czyimś nieumyślnym stuknięciem, kury zagdakały głośno, a kogut, nie chcąc być gorszym, zapiał jak tylko umiał. Na szczęście kierowca był już po kontroli, zapalony motor warczał, więc nacisnął na gaz i przed siebie. Jakiś czas biegł za ciężarówką jednoręki starszyna lecz kierowca udał, że go nie widzi i upiekło się nam wszystkim. Starszyna na pewno myślał, że kierowca gdzieś po drodze ukradł drób, lecz u nich to nie było przestępstwem.

Do Suchorabowki dotarliśmy już bez żadnych przygód, kierowcy podziękowaliśmy i daliśmy ustaloną wcześniej zapłatę. Rodzina Kuryłów zostawiła tobołki u ciotki w sieni i poszła na wioskę szukać kwatery. Dostali małą izbuszkę w kołchozowej stróżówce i tam zamieszkali. Kiedy się trochę urządziliśmy, mama poszła do kołchozowego biura, aby się zameldować. Niestety, przewodniczący odmówił – nie mieliśmy zezwolenia z poprzedniego kołchozu na zmianę miejsca zamieszkania. Trzeba było jechać po nie do Nowo-Uzienki, nie mając żadnej pewności, że uda się je uzyskać. Mama szybko zabrała się z naszym kierowcą, planując przy okazji sprzedać, jeśli trafi się chętny, ziemiankę. Wróciła po dwóch dniach z zaświadczeniem zezwalającym na wyjazd z Nowo-Uzienki i z owieczką, za którą przehandlowała ziemiankę. Do tego jeszcze 2 kg masła. Ale to wszystko nić wobec wiadomości, jaką nam przywiozła – koniec wojny!!! Wiadomość ta dotarła do nas 10 maja. Wkrótce ogłoszono amnestię dla skazanych za przewinienia gospodarcze oraz zaniechanie sądów w sprawach objętych postępowaniem karnym. Mnie wreszcie kamień spadł z serca – nie muszę już się ukrywać.

W Suchorabowce żyło nam się trochę lżej; korzystaliśmy z nagromadzonych przeze mnie zapasów. Ja dostałam pracę w szkole jako sprzątaczka, woźna i palaczka w piecach, a równocześnie malutkie mieszkanko w szkolnym budynku. Ponieważ przedpołudnia miałam wolne, zgłosiłam się do magazynów zbożowych tuż obok szkoły i tam ładowałam zboże na ciężarówki. Mój brat Walek pracował w brygadzie polowej, a w wolnym czasie chodził na ryby nad rzeczkę Burłuk. Mieli swoją paczkę w składzie: Staś Milanowski, Henio Gregier, Zdzicho Chrościelewski i Gienek Tychanowicz. Od Korsaka, zawodowego rybaka, dostali sieć, tzw. bradnie, i nią łowili przeważnie liny. Koryta tamtejszych rzek są zamulone, więc tych ryb nie brakowało. Przynosili zawsze po 2 pełne wiadra, dzielili między siebie i z radością nieśli do domów. Mama zawsze ustarała się śmietany i robiła lina w śmietanie. Po pięciu latach mieliśmy okazje raczyć się rybą. Jaka była ona wspaniała – nigdy w życiu już takiej nie jadłam.

W Suchorabowce było nas sporo młodzieży w sile wieku i takiej nieco młodszej. Wymienię ich tutaj wszystkich (połowa z nich już nie żyje), aby nie zaginęła pamięć o nich: Ludka, Krysia i Staś Milanowscy (najmłodszy Tadzio był za mały do naszyj paczki), Halina Grygo, Roma i Mira Wojtowiczówny z okolic Grodna, Kostek Węgrzynowicz, Honorka Jagłowska, Zdzisław Chrościelewski, Gienek Tychanowicz (sierota- był przy naszej rodzinie), Wala i Krysia Kuryłówny, brat mój Walek i ja. W sumie 14 młodych osób rwących się do ludzkiego życia i warunków.

Po zakończeniu wojny zwycięzcy zaczęli nas nieco lepiej traktować, bo jesteśmy sojusznikami, bo żołnierz polski walczył ramię w ramię z sowieckim przeciwko „Giermańcom” i inne trele-morele. Już przebąkiwano coś o możliwości zwrócenia nam obywatelstwa polskiego, a nawet, bardzo nieśmiało, o powrocie do Polski. Wymyślaliśmy najróżniejsze scenariusze i – chcieliśmy w nie wierzyć. Drżeliśmy, jeśli plotka była niepomyślna. W lipcu odbyło się w siedzibie rejonu w Mariewce zebranie organizacyjne mężów zaufania z poszczególnych kołchozów. U nas mężem zaufania była pani Wojtowiczowa – mama Romy i Miry. Zaproponowano mi, abym poszła razem z nią, bo co we dwie, to nie jedna, a iść trzeba było 35 km. –Tam były omawiane konkretne sprawy dotyczące opcji, szczepień przeciw różnym chorobom zakaźnym, itd. Byliśmy pewni, że na jesieni pożegnamy już Kazachstan i cieszyliśmy się niezmiernie. Jednak przedstawiciel władzy sowieckiej szybko zgasił naszą radość. Oznajmił, że gdybyśmy nawet prędko dostali obywatelstwo polskie, co nie jest możliwe, to i tak nie ma szans, gdyż transport kolejowy jest zarekwirowany przez wojsko do ich celów. A cele były takie, by na Dalekim Wschodzie zgromadzić jak najwięcej wojska i ostudzić apetyty Japonii. W końcu września 1945 r. otrzymaliśmy wezwania do stawienia się w siedzibie siel-sowietu w Olgince (12 km) z dokumentami w związku z przywróceniem nam polskiego obywatelstwa. Każdy szperał po swoich kuferkach, wyciągał różne szpargały w celu udowodnienia, że jest i był Polakiem. Ja, na szczęście, miałam świadectwo ukończenia 6-tej klasy z pieczątkami Szkoły Powszechnej, które zawierało podstawowe dane personalne. Przewodniczący kołchozu Fiedosie Iwanowicz Lipko kazał dać nam podwodę (drabiniasty wóz w parę koni), aby osoby starsze i małe dzieci mogły jechać. Przyjmowanie dokumentów trwało długo i dopiero późnym wieczorem wyruszyliśmy do domu. Nic nie znaczyły wszelkie utrudzenia i niewygody wobec perspektywy powrotu do Ojczyzny. Najgorszą sytuację mieli Polacy urodzeni i deportowani z terenów polskich, którymi sojusznicy Związku Radzieckiego obdarowali Stalina. Ich szanse na wyjazd, jak na razie, były znikome. Dla nas rozpoczął się czas oczekiwania, bardzo nerwowy i wyczerpujący. Pracowaliśmy nadal w kołchozie, ale już brygadzista Kowal traktował nas łaskawiej.

Tutaj opiszę jeden epizod, którego byłam świadkiem, aby dać pewne wyobrażenie o tym, kim był Kowal. Otóż późną jesienią 1945 roku miało być wesele u sąsiadów mojej ciotki Bieregowych, bardzo porządnych ludzi. Żenił się ich syn Pietro, kaleka wojenny, który ledwo stawiał kroki przy dwóch kulach. Miał uszkodzoną korę mózgową, lecz poza tym był normalny. Na wesele przyszła zapraszać jego siostra Dunia, przepasana haftowanym ręcznikiem. Była specjalna formuła zaprosin itd. Ponieważ ani moja mama, ani ciotka i Pafcia nie miały ochoty iść, mnie wybrały na kozła ofiarnego: Ty młoda, nikt cię nie będzie zmuszał do picia samogonu, zechcesz, to poskaczesz trochę i będzie dobrze. Wobec takiej presji musiałam ulec. Uczta odbywała się spokojnie, pokarmów niewiele, samogonu skolko ugodno, to i nie trwało długo. Następnego dnia wszyscy, jak jeden mąż, musieli stawić się na ciąg dalszy. Tam jest taki zwyczaj, że w drugim dniu gospodarze dają jedynie wódkę (samogon), zaś o zakąskę starają się weselnicy, którzy kradną po wiosce drób i przynoszą gospodyni. Tradycji stało się zadość – gospodyni dostała worek żywych kur, które trzeba było pozbawić życia i przyrządzić. Kiedy wraz z córką i synową miała wyjść z kurami na dwór, nadszedł Kowal i rozpoczął rzeź. Wziął jedną kurę, odgryzł jej głowę, rzucił na ziemię, potem następną. Trzeciej już nie zdążył zagryźć, gdyż niewiasty go przegnały. Boże! Jak on wyglądał, twarz zakrwawiona, oblepiona pierzem i ten triumfujący wzrok. Chciałam uciekać do dom, lecz zrobiło mi się słabo i nogi się pode mną ugięły. Przecież to monstrum (nie odważę się go nazwać człowiekiem) miało w swoich rękach życie nasze i kołchoźników. To on wypędzał do pracy, przydzielał ją, zwalniał z niej lub nie. On potrafił wybatożyć kobietę, która mówiła, że nie może wyjść do pracy, bo jest chora. Ale kołchoźnicy i tak go chwalili za to, że nie donosił do władzy, tylko załatwiał sprawy od ręki. Za nieobecność w pracy, tzw. proguł, można było iść na odsiadkę.

Pamiętam sprawę Henia Gregiera za to „przestępstwo”. Poszliśmy solidarnie na „salę rozpraw”. Oskarżycielem był przewodniczący kołchozu Fiedosiej Iwanowicz Lipko, oskarżonym Henio, a sędzią korpulentny, niski Kazach z krzywymi nogami, do którego zupełnie ta profesja nie pasowała. Wszystko przebiegało zgodnie z literą prawa. Jako pierwszy zabrał głos oskarżyciel, przedstawiając przestępstwo Henia. Potem sędzia zadał oskarżonemu pytanie, dlaczego dopuścił się progułu. Henio powoli, rzeczowo, dość poprawnym rosyjskim wyjasnił, że nie mógł iść do pracy, gdyż jedyne spodnie, jakie posiada, rozleciały się w strzępy i matka musiała je połatać i pozszywał do kupy. W tym momencie wciął się w dialog oskarżyciel mówiąc, że jeśli jego żona łata koszulę, to on wkłada marynarkę i idzie do pracy. Na co Henio, zmierzywszy go wzrokiem, bardzo rzeczowo odpowiedział, że to nie to samo, bo on marynarki na dupę nie nałoży (pidżaka na żopu nie nadieniet). Swoją odpowiedzią bardzo rozbawił sędziego, który śmiejąc się co i raz powtarzał nikak nie nadieniet. Ubawiony szczerze odstąpił od wydania wyroku, a jedynie upomniał oskarżonego, aby pracował rzetelnie i nie pozwalał sobie na proguły. Tak to działała kołchozowa Temida.

W 1945, kiedy już wiadomym było, że kiedyś wyjedziemy, kołchozowa władza zmieniła radykalnie swój stosunek do nas. Już nikt nie pędził nas batem do pracy, zapraszano nas raczej grzecznie.

Wigilia, Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok 1946 były dla nas bardzo radosne. Obchodziliśmy je we wspólnym gronie z zachowaniem tradycji, modlitw i kolęd. Już nie lepioszka zastępowała nam wigilijne potrawy. Trzeba było, co prawda, wyczarować je prawie z niczego, ale staraliśmy się ze wszech sił. Kisiel i kompot to wywar z buraków (tarkowane buraki wkładało się, żeby było gęściej), pierożki z suszonymi poziomkami z szypułkami, kapusta kiszona z cebulą, ziemniaki w mundurkach itd. Przez całe 6 lat nawet nie marzyliśmy o takiej obfitości pokarmów. W noc sylwestrową było spotykanie Nowego Roku, składanie życzeń, śpiewanie kolęd i pieśni patriotycznych, jednym słowem wszelkie szaleństwo.

W karnawale naszła nas chęć na postanowkę (przedstawienie). Pani Wojtowicz załatwiła zezwolenie od władzy rejonowej, przygotowaliśmy bardzo patriotyczny repertuar: pieśni, wiersze, skecze. Rozpoczęliśmy polskim hymnem narodowym, potem sowiecki, nowy, a nie „wyklęty powstań..” (w zezwoleniu było odwrotnie – najpierw sowiecki, potem polski). Przedstawienie miało miejsce w kołchozowym klubie, który pękał dosłownie w szwach, bo zwalili się kołchoźnicy z rodzinami. Kto się spóźnił, oglądał spektakl przez okno, choć na dworze był tęgi mróz. Widownia oklaskiwała nas gorąco, a my dumni, że mogliśmy powiesić nad sceną Białego Orła w Koronie wykonanego przez Gienka Tychanowicza, że e tutaj, w dalekich stepach Kazachstanu popłynęła w niebo melodia Mazurka Dąbrowskiego wyśpiewana przez nas wszystkich: dorosłych, młodzież i dzieci. Długo potem miejscowa ludność wspominała tę udaną imprezę, a kołchozowa władza główkowała, co zrobić z połamanymi ławkami, które stanowiły wyposażenie klubu. Prawie wszystkie leżały na podłodze „w proszku”, gdyż widzowie stojący z tyłu stawali na ławki, żeby lepiej widzieć i za chwilę lądowali z trzaskiem na podłodze. Po spektaklu sala wyglądała jak pobojowisko, ale to już był nie nasz problem. Ciało pedagogiczne, przeważnie komsomolcy, poczuło się zepchnięte przez nas na boczny tor i postanowiło również dać jakiś występ, by udowodnić, że też potrafi. Rosjanie poprosili, by nauczyć ich nowego sowieckiego hymnu „Sojuz nienaruszymyj” . Było im trochę głupio z tego powodu, ale podobno nowe wydanie nie dotarło jeszcze do Kazachstanu. My natomiast podłapaliśmy je z radia-kołchoźnika, czyli z głośnika. Występ nauczycieli niezbyt się udał – w trakcie wybuchła awantura, gdy podpity artysta omal nie stłukł stojącej na stole lampy. Właścicielka lampy wpadła na scenę klnąc soczyście, ale w efekcie wszystko skończyło się błagopołuczno.

Czekaliśmy z niecierpliwością na dokumenty, a to czekanie dłużyło nam się niemiłosiernie. Wreszcie na początku marca zostaliśmy wezwani do kantory i dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że otrzymamy tzw. zaświadczenie repatriacyjne. Po raz drugi kazano nam przynieść dokumenty polskie lub sowieckie. Ja już żadnego dokumentu nie miałam; nie byłam również wpisana do udostowienienia mamy, bo kiedy ono było wydawane, miałam już 17 lat i powinnam była wyrobić swoje. A to nie wchodziło w rachubę, albowiem w tym czasie ukrywałam się. Zamknięty krąg. Włos jeżył mi się na głowie, kiedy nachodziła mnie myśl, że mogę zostać w Kazachstanie i do tego sama. Poszliśmy całą rodziną do kantory, gdzie funkcjonariusz NKWD, Kazach, wydawał zaświadczenia repatriacyjne, marudząc przy tym nielitościwie. Wreszcie padło nasze nazwisko, podchodzimy do stołu, mama pokazuje zaświadczenie, na którym figuruje młodszy brat Walek i siostra Anna. Władza sprawdza skrupulatnie i wydaje tak długo oczekiwany dokument. Mnie nie idzie tak gładko – żadnego dokumentu nie posiadam, więc nie wiadomo, kto ja jestem i czego tutaj szukam. Mama próbuje tłumaczyć – na próżno. I znowu nawiedza mnie zbawienna myśl, mam przy sobie legitymacje Związku Patriotów Polskich, która już raz mnie uratowała. Podaję ją Kazachowi, który ogląda ją trzymając do góry nogami. Wreszcie spogląda na okładkę, zauważa, że ptica (tak nazywali Orła) nie pasuje, odwraca, spogląda jeszcze raz i mówi ładno. Bardzo wątpię, czy tam cokolwiek przeczytał, gdyż legitymacja była w języku polskim. Upragniony dokument otrzymałam i świat mi zawirował z wrażenia.

Mamy już zgodę na wyjazd, ale siedzimy w kołchozie, gdyż nasza pora jeszcze nie nadeszła. Najpierw wyjeżdżają ci, którzy mieszkają bliżej Pietropawłowska, my mamy do niego ponad 200 km. Nie ma również samochodów – wojskowe już odjechały, kołchozowych jest znikoma ilość; przeznaczone głównie do transportu zboża Polaków zabierają jako dodatkowy bagaż. Ja pracuję nadal w „zagot-zierno” szuflując pszenicę z miejsca na miejsce, żeby nie spleśniała. W niedziele i święta nie wychodzimy do pracy – władza to toleruje. Doszły słuchy, że kierowcy żądają samogonki, inaczej utrudniają podróż na różne sposoby. Kupić jej nie ma gdzie, trzeba wypędzić swojej. Wybór, jak zwykle, pada na nie, mam zaopatrzyć nas i ciotkę. Procedurę już znałam, sprzęt, bardzo prymitywny, pożyczyłam od Bieregowych i zabrałam się do dzieła. Oficjalnie istniał zakaz pędzenia, nieoficjalnie kotłował, kto tylko chciał i umiał. Ustaliliśmy, że nie będziemy robić tego w domu, lecz w zaroślach naprzeciw ziemianki ciotki. Walek z Gienkiem Tychanowiczem zawieźli sprzęt, rozczyn, naczynie, suche drzewo, zrobili palenisko, a jako gorzelnik zostałam sama, aby w razie jakiejś wpadki chłopcy nie byli w to zamieszani. Wszystko szło pełną parą, gdy na drodze przy płocie ciotki zatrzymała się linijka (taki zaprzęg) predsiedatiela Lipki i jakiegoś pełnomocnika z Pietropawłowska. Lipki nie obawiałam się, dostanie swoja porcję i tak, ale ten drugi – diabli wiedzą, kto on i jak jest nastawiony do tego procederu. Wszystkie naczynia były już napełnione, należało je odnieść i wziąć świeże. Ale jak? Półlitrowy kubeczek pod rurką już się przelewa na ziemię i jak temu zaradzić? Aha, upiję jeden haust i zanim kubek ponownie się napełni, niepożądani goście odjadą. Niestety, naczalstwo odjechało dopiero po trzecim hauście, a ja widziałam już nie jeden, a dwa pełne kubki. Zgarnęłam napełnione naczynia, doszłam szczęśliwie do ciotki i stojąc w drzwiach powiedziałam: bierzcie te pełne naczynia, a tam leci i leci. Ciotka spojrzała na mnie piorunującym wzrokiem: „Felka obac, ona pijana”. Nie mogłam zaprzeczyć, a tłumaczyć się po prostu mi się nie chciało. Mama położyła mnie spać, przy pomocy chłopców skończyła pędzenie i wszystko zakończyło się pomyślnie. Tylko ja skutki tego odczułam nazajutrz w postaci bólu głowy. Chłopcy śmiali się, abym zrobiła poprawiny, to przejdzie, a ja przyrzekłam sobie, że to pierwszy i ostatni raz i słowa dotrzymałam. Na samo wspomnienie samogonu i koniaku do dzisiaj mnie strząsa.

Muszę dodać, na swoje usprawiedliwienie, że dzięki temu alkoholowi zdążyliśmy załapać się na kilka godzin przed odjazdem transportu. Na kolejny trzeba byłoby czekać 2 lub 3 tygodnie pod gołym niebem w obozie za drutami.

Oprócz alkoholu trzeba było zadbać o zapas sucharów, aby wytrzymać w podróży. Wiemy z doświadczenia, że na „sojuszników” nie mamy co liczyć. Oni sami, gdyby nie amerykańskie konserwy, Przemianowane na świńską tuszonkę, zginęliby z głodu, szczególnie „bojcy”. Matki coś tam wyczarowują z zarobionej przez nas pszenicy, którą przewodniczący pozwolił zemleć w młynie. My, młodzież w wolne od pracy dni odwiedzamy Polaków w sąsiednich kołchozach. Kilka razy jedziemy do odległej o 8 km Nieżdanowki, gdzie mieszkają Augustowiacy: rodzina Langów (matka z synami Ryśkiem i Jurkiem i córką Haliną, najstarszy – Edek – w Armii Kościuszkowskiej), rodzina Złotkowskich (matka z czworgiem dzieci: Stach, Jasio, Janka i Krysia; niedługo po powrocie do Polski umiera Janka, a po niej Jaś). Po ojcach tych rodzin, policjantach aresztowanych w 1940, słuch zaginął. Oprócz nich chyba z dawnego Polesia pochodzi rodzina Winczów: matka, dorosły syn Wacek i córka Marysia oraz rodzeństwo Trukszynów: matka zmarła na Syberii, syn Piotrek siedział w wiezieniu, a w Nieżdanowce mieszkała córka z młodszym bratem. Przed naszym odjazdem Piotrek, zwolniony z więzienia, wrócił do rodzeństwa. Sądzony był za konia, który padł ciągnąc zaprzęg. Winą obarczono wozaka, choć wiadomym było, że koń chorował. Gdyby to człowiek padł, nawet pies z kulawą nogą by nie zaszczekał.

Polacy wszędzie cierpią głód i zimno, szczególnie tam, gdzie nikt z rodziny nie potrafi lub boi się ryzyka nielegalnego zdobywania zboża. Tam trzeba było wyzbyć się wszelkich skrupułów

i ratować się od śmierci głodowej. Wiem o tym dobrze, bo moja mama przez 6 lat nie wzięła z kołchozu ziarnka pszenicy. Z trwogą i lękiem śledząc nasze „sukcesy”, modliła się gorąco, by jej dzieci nie zostały złodziejami. Zdawała sobie sprawę, że dzieciństwo i młodość to okres kształtowania się psychiki. Na szczęście nie weszło nam to w krew, w normalnych warunkach spłynęło jak woda. Złodziejem żadne z nas nie zostało, wyrośliśmy na porządnych ludzi. Mama nasza zmarła w 1961r. w wieku 61 lat. Umierała spokojna o swoje dzieci.

Zagalopowałam się w swoich wspomnieniach, wracam do kołchozu, z którego nie możemy się wyrwać. Już ciężarówki zaczęły zabierać Polaków z Olginki. Śledzimy za każdą, czy aby nie zatrzyma się u nas. Wreszcie jest jedna, potem ma być więcej. Ładujemy na nią zboże z magazynu do pełna (wg ustalonej normy) i na wierzch 2 rodziny z Iwanowki (nie pamiętam kolejności). W tym samym dniu nadjeżdżają jeszcze dwie, w następnym znowu i każda z nich zabiera jedną lub dwie rodziny. Wreszcie 30 maja przychodzi kolej na nas i Milanowskich. Rodzina Milanowskich liczy 6 osób plus Halina Grygo z bratem Wieśkiem, którzy jako nieletni wpisani są w dokumencie Michała Milanowskiego, nasza rodzina to 4 osoby plus Gienek Tychanowicz. Ładujemy po raz ostatni zboże na ciężarówkę, która następnie podjeżdża kolejno pod ziemianki po nasz nędzny dobytek. Przybiegają mieszkańcy wioski z wodkoj, przepijają do nas, płaczą, wreszcie zgodnym chórem śpiewają po ukraińsku Szczastlywa wam, bratcy, doroga. Ciężarówka rusza, Staś w ostatniej chwili wskakuje na nią, bo dziewczyny chciały go zatrzymać, a teraz płaczą rzewnie patrząc za nami. Żal nam tych ludzi, nie mają żadnej perspektywy na lepszą dolę. Co prawda i my nie wiemy, jaka będzie nasza rzeczywistość, ale to wszystko nic. Wracamy do Europy, do Ojczyzny, do domu. Zostawimy za sobą dzikie, bezkresne stepy, wilgotne ziemianki, głód, wszy, mrozy, wilki i całą swoją nędzę.

Do Pietropawłowska docieramy późnym wieczorem w strugach deszczu. Kierowca dowozi nas do dworca kolejowego i każe „wygrużać się”. Jest ciemno, że oko wykol, nie wiemy, gdzie się obrócić. Kierowca i pomocnik, nieźle wstawieni, również nie wiedzą. Tutaj muszę nadmienić, że sprawdziły się pogłoski, jakoby samochody wożące Polaków miały napęd samogonowy. W trakcie podróży do Pietropawłowska cztery razy ciężarówka zatrzymywała się w stepie i kierowca ogłaszał, że niet gariucza (nie ma paliwa). Wówczas któryś z młodzieńców, Staś, Gienek lub Walek, zeskakiwał z przyczepy i podawał siedzącym w kabinie butelkę samogonu. I ciężarówka natychmiast ruszała pełnym gazem. Baliśmy się okropnie skutków jazdy na „dwóch gazach”; na szczęście, w stepie nie uświadczysz drzewa, kamienia czy jakiejkolwiek nierówności, więc jakoś tam się jechało. Gorzej było w Pietropawłowsku, lecz kierowcy trafili prawie po omacku.

Na dworcu dowiadujemy się od dyżurnego ruchu, że transport, już gotowy do odjazdu, stoi na torach – jutro raniutko rusza. Moja mama i p. Milanowski odnajdują konwojentów i mówią, jak się ma sprawa, że dopiero co przyjechaliśmy, że jest nas 13 osób, że musimy jechać właśnie tym transportem i różne inne argumenty. Wreszcie starszy z konwojentów wskazuje nam ostatni wagon, świetlicę, i tam się każe lokować. Nosimy toboły, pokonując tory, jakieś drągi, rupiecie, żelastwa; padamy co chwila, ale nie kapitulujemy. Nasi chłopcy znajdują gdzieś drabinę, kładziemy na nią cięższy bagaż, chwytamy wszyscy i co raz przewracając się, docieramy do wagonu. Wreszcie załadunek skończony. Jesteśmy zmoczeni i potwornie umordowani, więc padamy na toboły i natychmiast zasypiamy.

Niestety, los się chyba na nas uwziął. W nocy rozpętała się burza z piorunami i potężna ulewa. Koniec sielanki – leją się na nas strugi deszczu, nasze biedne matki szarpią nas, byśmy wstawali, a nam jest doskonale wszystko jedno. Bodajby i potop, my musimy spać. Wreszcie zimny prysznic robi swoje, nieco otrzeźwieni sadowimy się w kącie, gdzie tylko kapie, a nie leje i dopiero spostrzegamy, że wagon ma ażurowy dach. Nad ranem deszcz ustaje, jest nadzieja na spanie. A figa, zjawia się naczelnik konwoju, każe zabierać toboły i rozlokowuje nas po innych wagonach, bo ten dziurawy zostaje. W każdym z wagonów jest już ciasno, ale musimy się jakoś pomieścić. Naszą rodzinę dokooptowali do przedostatniego wagonu, gdzie byli sami augustowiacy, nasi dobrzy znajomi. Znacznie gorzej popadło rodzinie Milanowskich (w sumie 8 osób). W wagonie, do którego mieli przydział, jechali Żydzi. Kiedy przynieśliśmy część bagażu, ci zaczęli wyrzucać go na tory. Stanęło nas murem ośmioro młodzieży zdecydowanej na wszystko. Szybko przemówiliśmy im do rozumu, grożąc, że zaraz oni sami znajdą się na torach wraz z całym dobytkiem, a jednemu dla przykładu pomogliśmy „wyfrunąć” z wagonu. Wobec takiej postawy Żydzi ustąpili i na kilka minut przed odjazdem skończyliśmy załadunek. My „ostatni Mohikanie” w biegu wskakiwaliśmy do pociągu. Czuliśmy, jak w rytm stukających kół całe zmęczenie z nas opada. Szał radości, serce skacze gdzieś w gardle, ale miny poważne, aby nie zapeszyć. Najpierw modlitwa, radosna, dziękczynna, z głębi serca, za przetrwanie, za powrót; następnie proszalna, abyśmy dotarli szczęśliwie do swoich gniazd. Boże, broń, by nas nie zawrócili z powrotem.

Nikt z nas nie wypowiada głośno swoich obaw, ale ten lęk tkwi w nas głęboko, można go wyczytać w oczach. Wówczas jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo mamy obciążoną psychikę i że od tego lęku nie wyzwolimy się nigdy. Na razie jesteśmy w transie. Obywamy się nawet bez jedzenia, choć przecież mamy zapas sucharów, a nasi sojusznicy zaopatrzyli nas w olej, który rozpryskuje się z otwartych wiader przy każdym szarpnięciu pociągu. Na pierwszym postoju dekorujemy drzwi wagonu wizerunkiem Orła Białego, tym zrobionym na przedstawienie w Suchorabowce. Maimy go gałązkami srebrnego świerka, za które omal nie zarobiliśmy parę kopniaków od kolejarza. Organizujemy naprędce zespół muzyczny w składzie: Gienek Tychanowicz – bałałajka, moja młodsza siostra Anka – gitara, mój brat Walek – łyżki i chyba Wala Kuryłówna – mandolina. Na każdym postoju dajemy koncerty instrumentalne ze śpiewem. Zaraz otaczają nas wianuszkiem Rosjanie, klaszczą w ręce i jest wesoło. W wagonie jest niesamowicie ciasno, dobrze, że drzwi odsunięte do końca. Spać trzeba na siedząco lub na zmianę, wiec my, młodzież, przenosimy się na doczepioną z tyłu pustą lorę. Do wagonu wracamy przeważnie w dzień, aby się kilka godzin przespać.

Znowu mijamy Ural i już Europa. Wjeżdżamy na tereny, po których przechodził front. Zniszczenia ogromne; miasta w gruzach, jedna ruina, wioski popalone, ludność wynędzniała, zagłodzona. Postoje są coraz częstsze i dłuższe. Na dworcach mijają nas pociągi załadowane cywilami wracającymi z robót w Niemczech oraz jeńcami powracającymi z niewoli. Cieszą się bardzo, grają na gitarach, harmoszkach, mandolinach, śpiewają, tańczą, pozdrawiają nas. Jeszcze nie wiedzą biedacy, że ich miejscem przeznaczenia są obozy, a nie domy rodzinne.

Na jednej ze stacji (nazwy nie pamiętam) zdarzył się drobny incydent, który często później wspominaliśmy w domu. Mieliśmy dłuższy postój, wiec powychodziliśmy z wagonów i kręcimy się koło torów. Pociąg stoi za peronem, a między torami chodzą wojskowi. Mama stoi w drzwiach obserwując, co się dzieje u jej stóp, gdyż wagony towarowe mają wysokie na ponad metr podwozia. W pewnej chwili zatrzymuje się jakiś starszy rangą wojskowy, nieźle podpity i pokazując ręką na dekorację drzwi, pyta: Ciotka, czto eto za pietuch? (Co to za kogut?). Mama natychmiast ripostuje: Ty sam kak pietuch! (Ty sam jak kogut). W bohatera jakby grom strzelił, zaczął podskakiwać, wrzeszczeć: Ja kogut? Ja kogut? Ja obrońca ojczyzny, krew za nią przelewałem. Wówczas moja mama pyta go spokojnie: Co, obraziłeś się? Czujesz się skrzywdzony? Otóż wiedz, że ja czuje się tak samo, a może jeszcze gorzej, bo ty obraziłeś nasze godło narodowe i nas Polaków. Speszony wojak tłumaczy, że on nie wiedział. Na drugi raz zapytaj, jeśli nie wiesz – uświadomiła go mama – a nie obrażaj sojuszników. Bohater odszedł jak niepyszny, a my cieszyliśmy się, że mama utarła mu nosa.

Po sześciu latach poniewierki, głodu, ciężkiej pracy, wracamy wreszcie do wypłakanej, wyśnionej Ojczyzny. Znowu w bydlęcych wagonach, w ciasnocie, stłoczeni do granic możliwości, często głodni i wyczerpani, ale radośni i szczęśliwi. Mówimy sobie nic to wobec szczęścia jakie nas spotkało.

Po trzech tygodniach naszej podróży dobijamy wreszcie do Brześcia. Tutaj zostaniemy przeładowani do polskich wagonów, ale dopiero jutro po południu. Mamy sporo czasu, więc my młodzi połazikujemy trochę po mieście. Zauważamy jakiegoś cywila, chodzi od wagonu do wagonu i coś obwieszcza. Okazuje się, że to tutejszy ksiądz zaprasza na nabożeństwo czerwcowe i Mszę Świętą za powracających na godzinę 1700. Wszyscy chcą iść, lecz nie można wagonów zostawić bez żadnego dozoru. Ustalamy, że zostaną 3 osoby dorosłe, które pójdą jutro na Mszę poranną, jako że jutro jest niedziela. Reszta nie idzie, a pędzi do kościoła jak na skrzydłach.

Po sześciu latach poniewierania naszą godnością, wysłuchiwania okropnych przekleństw, prawie zwierzęcego poziomu życia, gdzie największą troską było zdobycie jakiegoś żeru, będzie okazja wznieść się myślą ku niebiosom, uczestniczyć w Ofierze Świętej, wyśpiewać swoją nędze Matce Boskiej, podziękować za powrót. Wchodzimy całą gromadą do kościoła – to nic, że brudni, oberwani, zawszeni. Ludzie ustępują nam miejsca w ławkach, podają zawiniątka, przeważnie z chlebem, wciskają do rąk pieniądze. W kościele jeden szloch, a kiedy kapłan wygłasza słowo powitania, niektórych trzeba wynosić lub wyprowadzać, gdyż nie wytrzymują napięcia.

Podobno takie sceny rozgrywają się tutaj codziennie – nie jesteśmy wyjątkiem, czyli to jest normalna reakcja.

W niedzielę po południu zostajemy zapędzeni do wagonów, te zamknięto i rozpoczyna się odprawa graniczna. Do kolejnych wagonów podchodzi grupa złożona z funkcjonariuszy straży granicznej i chyba urzędników. Skrupulatnie sprawdzają nasze dokumenty repatriacyjne, ale na tym nie koniec. Następna grupa penetrując wagony to celnicy z długimi metalowymi szpikulcami, którymi kłują raz przy razie nasze nędzne bagaże i trzech osobników z NKWD, z których jeden trzyma w ręku elegancką walizeczkę. Pada pytanie zołoto jest? Nasze panie mają kolczyki w uszach, niektóre obrączki na palcach; ja podarowany złoty krzyżyk na szyi. Rabusie mają doskonały wzrok, dostrzegli te przedmioty i natychmiast żądają deklaracji wjazdowej świadczącej, iż przedmioty te zostały wwiezione do ZSRR drogą legalną. Inaczej należy je oddać.

O przewrotności ludzka! Czy można perfidniej zakpić z ludzi? Wszyscy zaczynamy tłumaczyć, że my nie wracamy przecież z wycieczki, że byliśmy deportowani przemocą, że o deklaracjach nie było nawet mowy. Próżne gadanie – władza stosuje samoobsługę. Wyjmuje złote kolczyki z uszu Stefanii Węgrzynowiczowej, Józefy Chrościelewskiej, obrączkę z palca mojej ciotecznej siostry Pawci Puksztynowej. Puksztynowa tłumaczy, że ślubna obrączka to pamiątka od męża, który został powołany do Armii Kościuszkowskiej i posłany na front, że być może zginął, bo nie ma od niego wiadomości. Nie robi to wrażenia na rabusiach – jeden z nich kpiąco odpowiada , że jest jeszcze młoda, znajdzie drugiego męża i będzie miała nową obrączkę. Mnie zdjęli z szyi pamiątkowy złoty krzyżyk na łańcuszku. Zagrozili, że jeszcze wrócą, zrobią rewizję i jeśli znajdą jakieś złoto, powiozą nas tam, skąd wracamy. Wszystkie przedmioty wrzucili do prawie pełnej walizeczki, od której aż łuna bije i poszli do następnego wagonu.

Tak to władza sowiecka w majestacie prawa dopełniła rabunku na Polakach u progu Ojczyzny. Odarli nas z rodzinnych pamiątek, które zachowały się jedynie dlatego, że w kołchozie nie było na nie amatorów nawet za bezcen. Kto w czasie głodu zamieni kromkę chleba na grudkę złota? Jedynie mojej mamie udało się ukryć i przewieźć trochę biżuterii – nie naszej, lecz Gienka Tychanowicza, były to pamiątki rodzinne. Mama przezornie schowała je w wydrążonym sucharze w kształcie bułeczki, zasklepiła miękiszem i wrzuciła do worka z sucharami, wcześniej oznakowawszy.

Wreszcie, po dopełnieniu formalności i dokonaniu rabunku, pociąg rusza i zdążamy do wytęsknionej, wypłakanej Ojczyzny. Rzeka Bug jest kresem naszej katorgi – za nią polskie, najmilsze sercu krajobrazy. W Terespolu polscy celnicy już nas nie kontrolują, wiedzą zapewne, że zrobili to perfekcyjnie ich sąsiedzi. Pociąg zatrzymuje się dopiero w Łukowie, wysiadamy z wagonów, prawie wszyscy klękają, gdzie popadnie i całują umiłowaną ziemię. W Łukowie otrzymujemy pierwszą skromną pomoc z PUR-u (Polski Urząd Repatriacyjny). Tam też segregują nas według miejsca zamieszkania lub wyboru. Namawiają gorąco na tzw. Ziemie Zachodnie, lecz z Augustowa i okolic nikt nie wyraża chęci. Przeważnie jadą tam Polacy mieszkający przed wojną za tzw. linią Curzona, czyli na ziemiach, które wspaniałomyślna dwója (Anglia i USA) podarowała lekką ręką Stalinowi. My, mieszkańcy dawnego województwa białostockiego, upychamy się w wagonach, które pojadą do Białegostoku. Pociąg jedzie wolno, a my, młodzież wymyślamy sobie zabawę. Wyskakujemy z wagonów

i idziemy pieszo obok torów, nie odstając ani na krok. Wreszcie Białystok, a na kalendarzu 24 czerwca. Już pachnie domem rodzinnym, chociaż to jeszcze 100km od niego. Ale co to znaczy wobec 4, 5, 6 tysięcy kilometrów?

Wyładowujemy się na rampie towarowej, skąd ciężarówki dowożą nas na ul. Lipową naprzeciw szpitala garnizonowego i zrzucają pod gołe niebo przed PUR-em. Do dyspozycji jest jeszcze mała oficyna, gdzie wszystkie pomieszczenia, łącznie z korytarzem, zastawione są piętrowymi łóżkami. Nocują tam małe dzieci z matkami oraz ludzie starzy. My śpimy pod gołym niebem, tobołki przykryte są płaszcz-pałatkami. Nie wiedzieliśmy wówczas jeszcze, że nasze biwakowanie będzie trwało prawie 2 tygodnie – znowu brak środków transportu. Pociągiem nie pojedziesz, bo Grodno i Łosośna, przez które jechało się z Białegostoku do Augustowa i Suwałk, podarowane sowietom, komunikacja autobusowa nie istnieje. Repatriantów, jak nas nazywano, rozwozi się okazyjnymi ciężarówkami. Siedzimy pod ścianą PUR-u i czekamy cierpliwie na okazję. Wreszcie, po prawie 2 tygodniach jest duża ciężarówka, tzw. albion, przydzielona dla Zarządu Drogowego w Augustowie. Wrzucamy nasze tobołki (który to już raz?), wsiadamy do skrzyni i hajda znajomym szlakiem. W Sztabinie kierowca, nie znający terenu, zatrzymuje się na rozwidleniu dróg do Augustowa i Jamin, by zasięgnąć informacji. W tym miejscu do dziś stoi do dzisiaj niski, drewniany, dość długi dom. Wychodzi z niego kobieta i idzie w naszą stronę. Od razu poznajemy Hoffmanową i wszyscy naraz krzyczymy: Jak Staś? Przez wszystkie lata Syberii ona żyła jedynie nadzieją, że wróci do syna, że wreszcie będą razem. Znaliśmy Stasia z opowiadań matki i stał się bliski również nam. Widzimy, że jest zalana łzami, że słowa nie może wydusić i wreszcie mówi szeptem: Nie ma Stasia. W lipcu 1945 roku, w majestacie ówczesnego prawa, zamordowali go polscy i sowieccy bandyci. Miał 19 lat. Do dziś nie wiadomo, gdzie są jego prochy, podobnie jak setek innych pomordowanych Akowców, najlepszych synów ziemi augustowskiej i suwalskiej, oddających bez wahania krew i życie za wolność Ojczyzny. W PRL-u był to temat tabu; dopiero kilka lat temu upamiętniono tych bohaterów symbolicznym grobem w Gibach na wzgórzu, z którego roztacza się przepiękny widok na okolice ziemi sejneńskiej. Wysoki, drewniany krzyż, dokoła niego tablice z nazwiskami pomordowanych, dalej nieco kamienie: większe, mniejsze, wszystkie pochylone ku krzyżowi, ołtarz polowy z oszlifowanego granitu. Projektantem tego wzgórza jest profesor Strumiłło, wspaniały człowiek zamieszkały obecnie w Maćkowej Rudzie nad Czarna Hańczą.

Wyprzedziłam bieg wypadków o kilkadziesiąt lat. Wracam do tamtej rzeczywistości. Nie znaleźliśmy słów pociechy i płakaliśmy razem z matką Stasia.

Od Sztabina mamy tylko 24 km i wreszcie Łysa Góra, miejsce naszych zabaw i początek ul. Krakowskiej, gdzie mieszkaliśmy. Rozglądamy się dokoła, nie możemy się połapać. Pierwszy po lewej stronie dom Jerosiów nie istnieje, Prawdzików Janków również, Tylendy, Madejów, Magierowskich, po prawej Goworów i Makowskich – starte z powierzchni ziemi. Dopiero duży dom Wasilewskich po lewej ocalał, Alejstrów, nasz, Prawdzikow Józwów nie istnieje. Stoi za to stara, jeszcze carska „koszarka” (dom dróżnika), w której sporo czasu mieszkali moi dziadkowie i rodzice

i gdzie przyszła na świat moja najstarsza siostra Irena. Cegielnia Autera – zrujnowana, ocalał tylko duży dom mieszkalny, jest dom Ludwika Wasilewskiego – rolnika, kamienicy Szmulki nie ma. Po prawej stronie wciąż stoi dom starych Osewskich. Bronków Osewskich, rogowy u zbiegu ulic Krakowskiej i gościńca stary, ale duży dom Rozanki, Dyciów, Szymonów, Mroziewskich, Grabowieckich już nie istnieją. Ocalały jedynie domy Kazimierskiej Lucyny, Adamskiej Anna, a dalej od ulicy – znanych w Augustowie od pradziadów rolników – Szczęsnowiczów i duży, murowany, parterowy budynek, gdzie przed wojną mieściła się świetlica Związku Strzeleckiego męskiego i żeńskiego.

Taki stan rzeczy ustaliliśmy po kilku dniach. Jadąc ciężarówką, dopiero koło Kazimierskiej opamiętaliśmy się, że minęliśmy już naszą posesję i rogatkę. Walimy pięściami w daszek kabiny, kierowca zatrzymuje się, a my zdejmujemy nasz dobytek: skrzynia i dwa tobołki z pościelą – to wszystko. Widzimy pędzącą od rogatki w naszym kierunku najstarszą siostrę Irenę. Zostawiamy tobołki na poboczu i biegniemy naprzeciw. Czy da się opisać scenę naszego powitania, nasze łzy radości? Nawet tego nie próbuję. Idziemy z bagażem w stronę małego baraczku, który sklecił

z opołów mąż siostry, obok niego sterczy w górę komin, ale nie okopcony. Dom nasz nie spłonął, lecz został rozebrany przez sowietów na budowę ziemianek. Obok komina solidnie wymurowana piwnica. To wszystko, co zostało z dorobku dwóch pokoleń, moich rodziców i dziadków. Rozglądamy się po podwórku znacznie mniejszym, aniżeli w latach naszego dzieciństwa. Po sąsiedzku dookoła nas wszystko wygląda nie tak, jak zapamiętaliśmy. Zdajemy sobie sprawę, że byliśmy wówczas o 6 lat młodsi i dużo mniejsi.

Wieść o naszym powrocie rozchodzi się lotem błyskawicy. Już gromadzą się sąsiedzi i krewni: ciotka Milka z córkami Stasią i Martusią, już wbiega na podwórko Jadzia Kotarska. Za nią kuśtyka, podpierając się kijkiem, nasza cioteczka Jula, która ma kłopoty z poruszaniem się. Na podwórku robi się głośno: płacz, śmiechy, chaotyczna rozmowa wszystkich ze wszystkimi naraz. Nawet nie mamy czasu przyjrzeć się dzieciom siostry – nad wyraz poważnemu 4-letniemu Jarkowi i ślicznej blondyneczce, 3-letniej Hanusi. Są to dzieci, które urodziły się w czasach okupacji i już obciążone są grozą przeżyć wojennych.

Prawie vis s vis naszej furtki szlaban, przy nim wartownia i ciągle zmieniająca się warta w składzie 3-osobowym: milicjant, żołnierz i funkcjonariusz UB. Każdy samochód i furmanka są zatrzymywane i rewidowane, ludzie legitymowani, a często również rewidowani. Nam udało się przejechać samochodem, a potem przejść z tobołkami bez kłopotu, gdyż warta rozpijała którąś tam butelkę zdobycznego samogonu.

Miasto zrujnowane, kościół w części frontowej zburzony, fasada wraz z wieżami wysadzona w powietrze przez Niemców. Mieszkańcy ściągają z różnych stron świata, wielu wyjeżdża do prawie niezniszczonego Ełku, tam łatwiej o jakiś kąt. My przeżywamy jeszcze jedną radość. Jest wiadomość od brata Gienka, jest we Włoszech, przeżył nawet piekło pod Monte Cassino, gdzie zginął Olek Malinowski i ponad tysiąc żołnierzy polskich. Drugi brat Antek, który przeszedł cały szlak bojowy od Lenino do Łaby, zdemobilizowany z Armii kościuszkowskiej – żyje również. Wkrótce przyjeżdża, spotykamy się po raz pierwszy od maja 1943r., czyli po trzech latach. Cieszymy się bardzo, że dobry Bóg pozwolił nam wszystkim przeżyć, martwi nas natomiast stan zdrowia Antka. Był ranny pod Warszawa w prawą rękę, jeszcze słabo nią włada, cały roztrzęsiony, twarz chorobliwie zaczerwieniona i obrzęknięta, wzrok i słuch przytępione. Pomocy medycznej brak, mama udaje się na Borki do koleżanki, której matka i babcia parzyły zioła od tzw. róży. Przynosi cały dzban wywaru z różnych ziół i poi nimi Antka wg wskazań znachorki. O dziwo, po kilku dniach zaczerwienienie i obrzęk ustępują, nawet stan nerwowy poprawia się.

Ogólna sytuacja jest ciężka; brak pracy, a nawet jeśli jest, to nie ma czym płacić; żywność na kartki w długich kolejkach. Dostajemy pomoc z PUR-u: trochę żywności, gotówki, ubrania, obuwia; stajemy się podobni do ludzi. Zapraszają nas w odwiedziny dalecy krewni z Żarnowa – Gudanowscy. Idziemy tam z mamą polnymi ścieżkami, nieświadome tego, że wiele terenów jest jeszcze zaminowana i grozi nam niebezpieczeństwo. Szczęśliwie udaje się dotrzeć na miejsce. Wujenka przyjmuje nas bardzo serdecznie, ugaszcza, czym może. Jedyny mężczyzna w tym domu, Antek, zwozi z pola koniczynę. Jego brat Wincek, aresztowany przez sowietów i osadzony w łagrze, dostał się do Armii Andersa. Ciężko ranny pod Monte Cassino, przebywa w różnych szpitalach wojskowych. Z kobiet do pracy zdolna jest tylko jego siostra Helena. Żona Antka spodziewa się dziecka, zaś bratowa (żona Wincka) jest w ogóle niezdolna do pracy. Ciężko ranna wskutek wybuchu miny, ma krótszą nogę i jeszcze nie zagojone rany. Najmłodsza siostra, Lodka, jako jedyna z rodziny uczy się w szkole średniej. Patrzę przez okno, jak Antek sam boryka się z ładowaniem koniczyny na wóz. Idę do niego i oferuję swoją pomoc. Patrzy na mnie nieufnie i mówi: A ty choć zmanas? Zobaczymy – odpowiadam. Robota idzie nam sprawnie. Antek dziwi się, że młoda miescka dziewczyna zna się na pracach polowych. Uświadamiam go, że przez 6 lat pobytu na Syberii przeszłam wszystkie szczeble „awansu” w tej dziedzinie. Antek proponuje, bym została przynajmniej na okres żniw. Zgodziłam się i byłam u nich aż do ukończenia wykopków. Oni przez cały ten czas wspomagali moją rodzinę, czym tylko mogli. Jesienią Antek przywiózł nam kilka worków kartofli, woreczek mąki, trochę kaszy, słoniny, a nawet sanie drzewa, po które jeździliśmy oboje, a ja przy okazji skaleczyłam siekierą nogę. Nie żyje już od dawna wujenka, Antek również zmarł kilkanaście lat temu, a ja do dzisiaj jestem im bardzo wdzięczna za to, że pomogli nam przetrwać te najcięższe dla nas początki w Ojczyźnie. Niech dobry Bóg wynagrodzi Ich wiecznym szczęściem za Ich dobre serca.

Powoli życie stabilizuje się; bracia otrzymują pracę przy budowie śluzy, najmłodsza siostra idzie do szkoły, mama dorabia trochę zbieraniem jagód, borówek, grzybów. Zawsze kochała las, pozbawiona przez 6 lat jego uroków, nadrabia zaległości. W kwietniu 1947 ja dostaję się na trzymiesięczny kurs z wychowania przedszkolnego w Białymstoku. Ukończenie go daje szansę na pracę w przedszkolu.

W maju wraca do Ojczyzny brat Gienek. Witamy go po sześciu latach nieobecności i pięciu całkowitej niewiedzy o jego losie. Mógł zostać w Anglii i dochrapać się kiedyś jakiegoś dobrobytu – nie chciał. Zrezygnował ze wszystkich obietnic, rwał się do Ojczyzny, do rodziny. Ostrzegano go, że może być źle przyjęty przez władze – nie zważał na to. A rzeczywistość okazała się dużo gorsza. Wzywany do UB, tam straszony więzieniem, dręczony bzdurnymi pytaniami w rodzaju: Jakie zadania szpiegowskie otrzymał od zaplutych karłów zachodu?, lżony najgorszymi słowami – taka była jego nagroda od władzy ludowej za lata frontowej służby. Po kilku przesłuchaniach pada nęcąca propozycja współpracy z oprawcami. Odmówił kategoryczni, mimo pogróżek, że władza go zapamięta i nie dopuści do żadnego awansu życiowego. Mój brat wytrzymał, przetrwał wszystko, nie spodlił się za przysłowiowa miskę soczewicy; do końca życia pozostał „robolem”, obywatelem gorszej kategorii, ale też pozostał sobą, nie sprzeniewierzył się zasadom uczciwego człowieka. Mógł iść z podniesionym czołem i patrzeć ludziom prosto w oczy. Chwała Ci za to, Boże. Nie żyje już mój kochany Braciszek, zmarł nagle 1 lutego 1999r.; dobry Bóg dał mu lekką śmierć we śnie. Był zawsze uczciwym, pracowitym człowiekiem, dobrym mężem i ojcem. Miał swoje wady, jak każdy, miał też zasady, zdałoby się, surowe, ale twardy los tak Go ukształtował. Brakuje mi bardzo Ciebie, Kochany mój Braciszku, ale właśnie Tobie Dobry Bóg pozwolił, jako pierwszemu z nas sześciorga, spotkać się z naszym Najukochańszym Ojcem. My, żyjący, do dzisiaj nie wiemy, gdzie są jego prochy. Spoczywajcie w pokoju i oczekujcie nas.

Wpis dodano w kategoriach: Augustowskie Pamiętniki II

2 myśli nt. „Wojna i Syberia – Pamiętnik Wiktorii Malinowskiej

  1. Pingback: Zmarła Wiktoria Malinowska (1927 - 2016) - Klub Historyczny im. Armii Krajowej w Augustowie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *