Otrzymaliśmy z Białegostoku przesyłkę zawierającą spisane przez Henryka Suchockiego wspomnienia dotyczące wsi Netta. Wspomnienia ciekawe, warte upublicznienia. Pan Henryk dołączył swoją biografię i kilka fotografii dokumentujących wizytę w Szkole Podstawowej w Netcie, którą ukończył w 1953 r.
Zapraszamy do lektury.
B I O G R A F I A
Nazywam się Henryk Suchocki. Urodziłem się 14 marca 1939 roku we wsi Netta Pierwsza. Rodzice Stanisław i Feliksa z domu Bujnowska. Moje dzieciństwo przypadło na lata wojny. Szczególnie dotkliwy był okres ok. sześciu miesięcy od lipca 1944 r. do stycznia 1945 r. W tym czasie linia frontu zatrzymała się na Kanale Augustowskim i rzece Netta. Byliśmy w tym czasie ewakuowani ze wsi i wraz z rodzicami i starszym bratem Zygmuntem przebywałem u życzliwych gospodarzy kolejno w Bargłowie Dwornym, Nowinach Bargłowskich, Pomianach i Łabętniku.
Po wojnie w 1946 roku rozpocząłem naukę w Szkole Podstawowej w Netcie. Ukończyłem pierwszą klasę i rodzice przeprowadzili się na tzw. Ziemie Odzyskane do wsi Piętki, w powiecie Ełk. Tata obawiał się aresztowania z powodu, że przed wojną, podczas okupacji sowieckiej, a potem niemieckiej był w Netcie zastępcą sołtysa. Brał udział w kampanii wrześniowej i był w niewoli sowieckiej, a później przez pewien czas się ukrywał. Kontynuowałem naukę w Szkole Podstawowej w Kalinowie, a pod koniec kwietnia 1951 roku wróciliśmy do Netty. W 1953 roku ukończyłem naukę w Szkole Podstawowej w Netcie, a następnie w 1955 roku Zasadniczą Szkołę Metalowo – Drzewną w Augustowie – kierunek tokarstwo, a w 1959 roku Technikum Mechaniczne w Suwałkach – kierunek obróbka skrawaniem. Pracę podjąłem 28 sierpnia 1959 roku w Wytwórni Wyrobów Precyzyjnych w Czarnej Wsi. W 1962 roku miejscowość otrzymała prawa miejskie i nazwa Czarna Białostocka. W międzyczasie zakład zmienił nazwę na ,,Agromet” Fabryka Maszyn Rolniczych. Pracowałem na różnych stanowiskach, począwszy od tokarza na Wydziale Remontowym, archiwisty, technologa do kierownika Sekcji Obróbki Skrawaniem w Dziale Głównego Technologa. W międzyczasie ukończyłem specjalistyczne kursy: Programowanie obrabiarek sterowanych numerycznie w Centralnym Biurze Konstrukcji Obrabiarek w Pruszkowie i kurs dla technologów: Projektowanie Procesów Technologicznych na automatach tokarskich w Fabryce Automatów Tokarskich w Bydgoszczy.
W 1964 roku zawarłem związek małżeński z Anną. Urodziły się dwie córki. Na koniec grudnia 1983 roku po 24 latach nienagannej pracy w fabryce otrzymałem wypowiedzenie umowy o pracę. Przyczyną prawdopodobnie była moja wcześniejsza działalność w NSZZ „Solidarność”. Byłem nieetatowym drugim wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej. Wkrótce doczekałem się własnego mieszkania spółdzielczego w Białymstoku i również udało się znaleźć pracę w pobliskiej Fabryce Urządzeń Grzewczych ,,Biawar”. Następnie w czasie przemian gospodarczych pracowałem w swoim zawodzie jeszcze w czterech innych zakładach. Dwa z tych zakładów upadły, więc przez kilka miesięcy byłem na zasiłku dla bezrobotnych. W grudniu 1997 roku przeszedłem na wcześniejszą emeryturę. Będąc na emeryturze jeszcze przez trzy lata pracowałem na pół etatu w ,,Monrolu” w Mońkach na stanowisku technologa. W lipcu 2017 roku zmarła ukochana małżonka i zostałem w smutku sam. Jestem działkowiczem, więc wiele dni w roku spędzam na świeżym powietrzu i z zamiłowaniem uprawiam kwiaty i trochę warzyw. Interesuję się historią drugiej wojny światowej, a szczególnie jej przebiegiem na bliskich mi rodzinnych stronach – ziemi augustowskiej.
P O W R Ó T S Y B I R A K Ó W – wspomnienia
Pod koniec kwietnia 1946 roku, ja siedmioletni chłopiec, bawiłem się na podwórku w mojej rodzinnej wsi Netcie Pierwszej, gdy nagle usłyszałem warkot silnika. Było to zaskoczenie, bo w tamtym czasie pojazdów mechanicznych było mało. Pobiegłem do drogi i zobaczyłem samochód ciężarowy mijający naszą posesję. Był to skrzyniowy samochód, na którym siedziało kilka osób i wystawały z nad bort jakieś tobołki i meble. Samochód nagle zatrzymał się na przeciw posesji sąsiadów Państwa Kuźmińskich. Pobiegłem do mamy, do naszej małej chatynki pobudowanej może kilka tygodni wcześniej z informacją, że samochód zatrzymał się za nami. Po pewnym czasie, na skróty przez sad obok głębokiego wykopu pod stanowisko artyleryjskie dotarli do nas Pan Stanisław Kuźmiński wraz z żoną Marianną, czy Marią (nie jestem pewien imienia). Po serdecznym powitaniu Pan Stanisław mówił, że nie mogli poznać miejsca ich zamieszkania ponieważ kilka kolejnych zabudowań w końcówce wojny zostało spalonych. Z opowiadania moich rodziców wynikało, że pożar powstał w wyniku wybuchu pocisku zapalającego, który trafił w stodołę Państwa Tylendów. Spaliły się kolejno zabudowania Tylendów, Kuźmińskich, nasze i jeszcze jedne zabudowania (nie pamiętam nazwiska). U Państwa Kuźmińskich ocalała z pożaru suszarnia ogniowa tytoniu znajdująca się w sadzie i duża suszarnia napowietrzna tytoniu, która stała daleko od innych zabudowań i o dziwo istnieje do chwili obecnej. Ocalała również u nas napowietrzna suszarnia tytoniu stojąca po drugiej stronie drogi.
Pan Kuźmiński powiedział, że ich starszy syn Stanisław nie wrócił razem z nimi, bo na Syberii dostał się do wojska polskiego i z armią gen. Andersa opuścił Związek Sowiecki. W internecie wyszukałem, ze walczył w bitwie pod Monte Cassino w stopniu kaprala w 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Potem dotarł do Anglii skąd powrócił w 1951, lub 1952 roku. Powrót ten pamiętam, bo utkwił mi w pamięci jego wojskowy mundur i gramofon, który przywiózł. Z tego sprzętu kilka razy korzystałem i z płyt gramofonowych. Były piękne nagrania i często trzeba było nakręcać sprężynę gramofonu.
Pan Kuźmiński pytał o los młodszego ich syna Eugeniusza, który był poza domem w chwili wywózki 10 lutego 1940 roku. Moi rodzice odpowiedzieli, ze istnieje niepotwierdzona wersja, że ich syna i jego kolegę Eugeniusza Harasima ktoś widział jak NKWD wiozło furmanką do Augustowa i ślad po nich zaginął. Prawdopodobnie zostali zamordowani.
Mama przy pomocy córek Państwa Kuźmińskich szybko zrobiła z mąki makaron, ugotowała z dodatkiem mleka i podała na stół. Przybysze z wielkim apetytem zjedli i mówili, ze przez sześć lat marzyli o takim jedzeniu. Oczywiście gotowano jeszcze jeden garnek makaronu, ale już bez mleka, bo go zabrakło.
Doskonale pamiętam, że sąsiedzi przywieźli z Syberii koszyk ziemniaków – taka dziwna odmiana w kształcie klinowatym, koloru czerwonego z lekko złuszczającą się skórką. Nie zjedli tych ziemniaków, tylko wkrótce w maju je posadzili. W latach jeszcze sześćdziesiątych tą odmianę uprawiała prawie cała wieś. Była to smaczna odmiana ziemniaków i bardzo urodzajna.
Sąsiedzi zamieszkali w ocalałej suszarni ogniowej wstawiając płytę kuchenną i mieszkali w tym skromnym pomieszczeniu kilka lat. Później pobudowali drewnianą oborę z częścią mieszkalną. Budynek ten jeszcze istnieje.
My wiosną 1947 roku wyjechaliśmy na tzw. Ziemie Odzyskane do wsi Piętki w pow. Ełk (ok. 20 km od Netty). Tata obawiał się aresztowania, ponieważ tuż przed wojną i w czasie okupacji sowieckiej i później niemieckiej był w Netcie zastępcą sołtysa. Nowej władzy to się nie podobało, bo jak mógł w czasie okupacji niemieckiej być zastępcą sołtysa. Z tego co mi tata mówił, to wtedy na wsi nie było nowych wyborów i obowiązkowo musiał pełnić dotychczasowe obowiązki. Gdy się trochę uspokoiło, pod koniec kwietnia 1951 roku wróciliśmy do rodzinnej wsi.
Sąsiad Kuźmiński często przychodził do nas i szczególnie długimi zimowymi wieczorami wspominali lata wojny i wywózkę sąsiadów na Syberię. Utkwiła mi w pamięci opowieść Kuźmińskiego, o tym jaka straszna bieda panowała na Syberii, że podczas żniw nie wolno było z pola zabrać nawet kłosa zboża, ale mówił, że jego córki poszyły w nogawkach spodni wewnętrzne kieszenie i trochę zboża udało się zdobyć. Zdobyte zboże rozgniatali kamieniami i piekli placki. W piecu palili zeschniętym krowim łajnem. Moja mama wspominała, jak po nocy w przydomowym ogródku znalazła dwa duże karabiny. Mama bardzo się wystraszyła i podjęła szybką decyzję, aby je natychmiast ukryć jak najdalej od domu. Owinęła karabiny w płachtę, włożyła na plecy, mnie wzięła za rękę i zaniosła pakunek na pole za pagórek i na łące wstawiła je do wody w torfowniku. Ja jak przez mgłę pamiętam tą sytuację. Później była awantura, że mama zniszczyła karabiny, które były właśnie syna sąsiada Eugeniusza i jego kolegi Eugeniusza Harasima, którzy byli w partyzantce i prawdopodobnie dlatego te obie rodziny trafiły na listę do wywozu na Syberię.
Dzisiaj trudno odtworzyć czasy wojny i trudne również lata powojenne, ale trochę wspomnień pozostało w mojej pamięci i tym dzielę się z obecnymi mieszkańcami, a szczególnie z wnuczkami i wnukami moich dawnych koleżanek i kolegów.
Białystok, marzec 2018 r. Henryk Suchocki
W S P O M N I E N I A Z C Z A S Ó W W O J N Y
Była może połowa lipca 1944 roku, gdy nagle w nocy zbudził mnie warkot samolotów i huk odległych wybuchów. Na niebie w oddali pojawiły się lampiony na spadochronach świecące jasno niebieskawym światłem. Początkowo nie wiadomo było co tak silnie świeci, że stało się widno jak w dzień. Ludzie w popłochu opuszczali domostwa. Ja ze starszym bratem i rodzicami pobiegliśmy na pole i skryliśmy się w zbożu. Mama zdążyła zabrać z domu koc i poduszkę. Siedzieliśmy rozdygotani – jak się później okazało, to lotnictwo sowieckie bombardowało Augustów. Pisząc niniejsze wspomnienia zacząłem szukać w internecie materiałów o bitwie o Augustów na przełomie 1944/1945 roku. Dosyć szczegółowy opis tych walk znalazłem we wspomnieniach Pana Stanisława Dzieniszewskiego mieszkańca Augustowa. Powyższe wydarzenie miało miejsce w nocy 20 lipca 1944 roku.
Po kilku dniach wojsko niemieckie kazało mieszkańcom Netty opuścić swoje domostwa. Najpierw zatrzymaliśmy się na swoich polach, w rowie przykrytym drzwiami od stodoły. Przebywaliśmy w tym miejscu krótko. W pobliżu „koczowały” w podobnych warunkach sąsiedzi. Spotkałem tam kolegę Jurka, który mi powiedział, że w zabudowaniach we wsi została jego zabawka – drewniany drabiniasty wózek. Wymknęliśmy się z opieki rodziców i wyruszyliśmy po wózek. Przeszliśmy przez wiejską piaszczystą drogę i weszliśmy w wąską drogę prowadzącą na podwórze. Nagle jak z pod ziemi stanął przed nami niemiecki żołnierz w czarnym mundurze, a na piersi miał zawieszoną półkolistą blachę. Prawdopodobnie był to żołnierz żandarmerii polowej. Stanęliśmy jak wryci z przestraszenia. Ten młody żołnierz niemiecki zapytał nas po polsku: „Co my tu robimy, gdzie wasi rodzice”? Trzęsąc się ze strachu odpowiedzieliśmy, że przyszliśmy po wózek – zabawkę kolegi, a rodzice są za pagórkiem na polu. Powiedział nam: „Chłopcy jest wojna, wracajcie dołem łąką, bo snajper może was zobaczyć jak będziecie na pagórku i może strzelać”. Następnie żołnierz wyjął z kieszeni tabliczkę czekolady, rozłamał na połowę i chce nam dać do rąk, a my rączki do tyłu, bo rodzice nam wcześniej powiedzieli, aby od Niemców nigdy nic nie brać. Żołnierz wetknął nam do kieszonek w koszulach czekoladki i udaliśmy się w drogę powrotną łąką. Czekoladę zjedliśmy w drodze i nic nie powiedzieliśmy rodzicom o naszej wyprawie do wsi. Dzisiaj z perspektywy lat tamte zdarzenie może wydawać się wprost niewiarygodne. Może spotkaliśmy Niemca, który lubił małe dzieci, a może własne dzieci zostawił w domu, gdy wyruszył na wojnę, a my jakby przypomnieliśmy jemu o tym pożegnaniu?
Potem przenieśliśmy się kilkaset metrów dalej – bliżej Bargłowa Dwornego na pole Państwa Kruczyńskich. Tam przebywaliśmy w wykopanej w ziemi kryjówce, również przykrytej drzwiami i darniną z pobliskiej łąki. Było późne popołudnie, słońce zmierzało ku zachodowi. W kryjówce było kilkanaście osób. Były rodziny sąsiadów Malinowskich, Karczewskich, Stanisława Harasima i jeszcze kilka osób i ja z mamą i bratem. Tata był w tym czasie u Państwa Wyszymirskich w piwnicy (w prostej linii może niecały km od naszej kryjówki). Nad nami krążyły różne samoloty, a gościńcem z Bargłowa do Netty przemieszczały się małe zmotoryzowane grupy wojsk niemieckich. Pamiętam, że w kryjówce było dwóch, a może trzech chłopców w wieku ok. 15 lat, których interesowało jakie i czyje samoloty krążą po niebie? Podnosili kilka razy klapę włazu i widocznie pilot prawdopodobnie rosyjskiego samolotu zauważył może odbicie światła i zrzucił na nas dwie bomby. Jedna bomba wybuchła ok. 8 m od kryjówki, a druga nieco dalej. Ja siedziałem na kolanach mamy, to podmuch powietrza przeniósł mnie do drugiej ściany wykopu, a twarz została zasklepiona ziemią. Zrobił się straszny tumult, płacz i panika. Ludzie zaczęli się wygrzebywać z ziemi i uciekać na oślep w różne strony. Ja z mamą i bratem dobiegliśmy do bagna w pobliżu Państwa Wyszymirskich, gdzie było trochę krzaków i kępy traw. Zapadł zmrok, a ludzie byli w takim szoku, że chyba odebrało im mowę. Dopiero nad ranem, gdy chłód zaczął doskwierać, słychać było głosy i pytania: „Kto tam, czy wszyscy żyją”. To było straszne przeżycie. Potworny huk i uderzenie ziemi z olbrzymim impetem czuję do dzisiaj – jakby to było wczoraj, a nie 74 lata temu.
Zmuszeni zostaliśmy do opuszczenia pól Netty Pierwszej i kolejno przebywaliśmy kątem u gospodarzy w Bargłowie Dwornym, Nowinach Bargłowskich, Pomianach i na koniec działań wojennych w styczniu 1945 roku w Łabętniku – w odległości mniej niż 2 km od granicy Prus Wschodnich, a do najbliższej miejscowości za tamtą granicą Borzymy (niemiecka nazwa Borschymmen) ok.4,5 km.
Koniec działań wojennych na tym terenie zapamiętałem doskonale. W styczniowy wieczór nastąpił silny ostrzał artylerii rosyjskiej, a szczególnie katiusz, które ostrzeliwały ze zdwojoną siłą. Na niebie leciały jakby roje meteorytów i słychać było ich syczenie. Dzieci trudno było przywołać do domu. Potem ucichło, a nad ranem zbudziły nas okrzyki „hurra, hurra”. Mężczyźni i młodzież pobiegła za pagórek, gdzie stacjonowało kilku niemieckich żołnierzy i była polowa kuchnia, aby zdobyć może co do jedzenia. Znaleźli kilka konserw i czerstwy chleb. W tamtych czasach takie znalezisko było rarytasem.
Moim rodzicom udało się utrzymać przez okres ewakuacji klacz ze źrebakiem, krówkę – naszą żywicielkę i wóz, którym się przemieszczaliśmy do kolejnych miejsc. Zmiana miejsc pobytu była wymuszona decyzjami wojska niemieckiego. Gdy przebywaliśmy chyba w Nowinach Bargłowskich, to na podwórzu leżała hałda gałęzi świerkowych. Tata z bratem zbudowali z tych gałęzi szałas i tam umieszczono naszą krasulę. Klacz ze źrebakiem była w stajni. Klacz miała mocno skaleczoną pęcinę tylnej nogi. Tata przykładał jakieś mazidła i owijał nogę szmatami, ale to się nie goiło, a noga bardzo spuchła. Pewnego ranka na podwórku pojawili się na koniach dwaj kozacy. Służyli oni w wojsku niemieckim, a pełnili rolę zaopatrzenia wojska niemieckiego w żywność. Przybysze nie mieli broni palnej, tylko przypięte do pasa szable. Zabierali co się dało od ludności cywilnej. Mój brat dyskretnie wcisnął się do szałasu z krówką, aby głodne zwierzę nie wydało głosu i nie zdradziło miejsca pobytu głaskał zwierzę po szyi. Kozacy weszli do stajni, ale tata pokazał, że klacz ma chorą nogę i to mogą być objawy końskiej choroby nazywanej ZOŁZY. Gdy to powiedział, kozacy szybko opuścili stajnię. Krówka jak mówił mój brat cicho zamruczała, ale na szczęście kozacy nie usłyszeli. Mieliśmy to szczęście, że po zakończeniu wojny mieliśmy krówkę i klacz z dorastającym źrebakiem. Noga klaczy później się zagoiła, ale pęcina była bardzo gruba. W gospodarstwie była wiele lat i urodziła jeszcze kilka źrebaków.
Wróciliśmy do Netty okrężnymi polnymi drogami, ponieważ w Bargłowie Dwornym przy wyjeździe ze wsi, w miejscu gdzie po obu stronach drogi było zarośnięte olchą bagno, droga była zaminowana. We wsi zastaliśmy zgliszcza. Nasze zabudowania spalone, jedynie ocalała napowietrzna suszarnia tytoniu po drugiej stronie drogi. Na polach nie zebrane zboża, nie wykopane ziemniaki i warzywa. Przygarnęli nas pod swój dach sąsiedzi – Państwo Malinowscy, u których ocalał dom i stodoła. Oborę rozebrano podczas wojny, a drzewo wykorzystano do obudowy stanowisk artyleryjskich. Ze zmarzniętych główek kapusty wycinaliśmy środek tzw. kaczan i jedliśmy. Znaleźliśmy suche badyle malin, więc je cięto na kawałki i z nich gotowano herbatę. Słodzono zdobytą wcześniej od Niemców sacharyną. Smak sacharyny był okropny. Ja z kolegą Jurkiem w sadzie po drugiej stronie drogi znaleźliśmy w liściach kilka zmarzniętych jabłek. Och jak one nam smakowały. Po pewnym czasie, gdy drogę do Białobrzegów rozminowano, dotarł do nas z pomocą żywnościową wujek z Ponizia. Oni byli w czasie działań wojennych po drugiej stronie frontu, który na kilka miesięcy zatrzymał się na Kanale Augustowskim i udało się im zebrać z pola trochę zbóż i ziemniaków. Takie to było moje dzieciństwo.
Białystok, marzec 2018 r. Suchocki Henryk