30 października 2010 | Zbigniew Kaszlej
Jan Michaluk ps. „Żołnierczyk” – Wspomnienia z przeżyć w latach II wojny światowej i w okresie powojennym
 

Wspomnienia z przeżytych lat pod okupacją sowiecką, niemiecką i powtórnie sowiecką w czasie drugiej wojny światowej spisane przez Jana Michaluka, ps. „Żołnierczyk”, syna Antoniego i Julii, urodzonego 24 maja 1923 r. we wsi Bohatery Polne, gm. Łabno, pow. Augustów, woj. Białystok. Bohatery Polne to wieś położona przy szosie Augustów – Grodno, 15 km od Grodna. Rodzice Jana posiadali gospodarstwo rolne – około 10 ha.

To się zaczęło w dzieciństwie, ja jako chłopiec marzyłem zawsze, by spowodować jakiś wybuch przez wystrzelenie z karabinu, czy zmontowanie jakiejś rurki nabitej prochem, przywiązanie do niej zapałki, zapalenie i wyrzucenie do góry, co by powodowało wybuch. To byłoby moją wielką satysfakcją. Odwrotnie było z nauką, uczyć się nie miałem chęci. Rodzice mieli z tego powodu ze mną kłopot, często dostawałem od ojca lanie.

We wsi Bohatery Polne, w której mieszkałem, była organizacja „Strzelcy”. Posiadała ona na stanie 13 karabinów carskiej produkcji, którymi jej członkowie posługiwali się na ćwiczeniach wojskowych. Komendantem był Józef Kozłowski w stopniu plutonowego i Mikołaj Chomczyk w stopniu sierżanta, który był moim szwagrem.
Broń była przechowywana w pomieszczeniu przy szkole, w domu kolegi, który był w moim wieku. Organizacja „Strzelcy” nie posiadała amunicji do tych karabinów. Ja natomiast taką amunicją miałem, bo przypadkowo wykryłem ją na strychu u mego stryja Jana Michaluka, który ją nachomikował w czasie carsko-niemieckiej wojny. Stryj ułożył ją na strychu i przysypał grubą warstwą paździerzy jako ocieplenie sufitu.

Amunicja w 100% była dobra. Działając wspólnie z moim kolegą Edwardem Szydłowskim, który później zginął w niemieckim obozie, dopasowaliśmy klucz do pomieszczenia, w którym stały w stojakach carskie karabiny, braliśmy je w wieczorowej porze i urządzaliśmy głośną strzelaninę, strzelając do góry. Powtarzało się to dużo razy, zanim nas rozszyfrowano i sprawiono nam niemały wycisk. Z dużą ciekawością wszyscy dociekali, skąd posiadamy amunicję, nie zdradziłem jednak jej pochodzenia. Później zawarliśmy jednak ustną umowę, że jak pozwolą nam postrzelać, to damy im amunicji. Tak się zaczęło wspólne strzelanie, początkowo do góry, a później do tarczy.
W strzelaniu do celu byłem dobry. Bardzo chcieliśmy z kolegą należeć do „Strzelców”, ale mówiono nam, że jesteśmy za młodzi. Zerwałem więc z dostarczaniem amunicji, a wszystkim strzelcom na tym strzelaniu zależało, bo każdy miał chęć do strzelania. Zaczęli namawiać komendanta, aby nas przyjął do swojej organizacji. Komendant wyraził zgodę i nas przyjęto. Brat mój Stanisław wstąpił bez problemu, bo był trzy lata starszy ode mnie. Od stryja mocno oberwałem, kiedy dostrzegł, że ubyła ze strychu większa połowa amunicji, pozostałą gdzieś schował.

Po ukończeniu 14 roku życia i szkoły podstawowej wyjechałem do Grodna i tam zamieszkałem. W niedziele często przyjeżdżałem na wieś na strzelanie. Stryj zaopatrywał nas wtedy w amunicję i przyglądał się naszemu strzelaniu. Widział, że umiemy posługiwać się bronią. Chyba przewidywał, że to nam się w życiu przyda, gdy będziemy zmuszeni stanąć w obronie ojczyzny. Sam dobrze pamiętał długą carską niewolę.

Mój pobyt w Grodnie rodzice uzgodnili z wujem Józefem Lewoniewskim, który prowadził sklep obuwniczy, położony przy ulicy Dominikańskiej. Zaopatrywała się w nim inteligencja Grodna, a przede wszystkim kadra oficerska i ich rodziny. W Grodnie były dwa takie sklepy wyższej klasy: wuja i Ostrowskiego na ulicy Orzeszkowej. Większość klientów zamawiała obuwie na obstalunek. Wuj sam zdejmował miarę, był dobrym rzemieślnikiem. W jego zakładzie pracowało 15 ludzi – dobrej klasy fachowców: damskich, męskich i dziecięcych. Wuj mój był dalszego pokrewieństwa ze strony matki. Był wdowcem, miał troje dzieci – dwie córki uczęszczały do gimnazjum, a syn studiował na przedostatnim roku Politechniki w Warszawie, na wydziale mechanicznym. Sporo miał pracy w prowadzeniu sklepu i kształceniu dzieci, w czym niemały był i mój udział. Początkowo byłem chłopcem na posyłki, ekspedientem i zaopatrzeniowcem w pieczywo i inne artykuły żywnościowe. Wuj miał także nauczyć mnie rzemiosła, ale na to za dużo czasu nie było.

W 1939 r. przeżyłem pierwsze bomby niemieckie, które spadły przed ogłoszeniem wojny. Mieszkałem wtedy nad Niemnem, naprzeciw nowego zamku, w którym mieścił się szpital wojskowy i niedaleko od koszar 81 pułku piechoty. Rano 1 września 1939 r. wyszedłem nad Niemen na łódkę wuja, aby się umyć. W tym czasie spadło sporo bomb małego kalibru, powstała wielka fala i wyrzuciła mnie na brzeg. Zauważyłem, że wojskowi sanitariusze niosą na noszach rannych ludzi, którzy zgromadzili się na plaży. Było wtedy bardzo ciepło.

Tydzień wcześniej władze Grodna przeprowadzały szkolenie dla całego społeczeństwa miasta, jak chronić się przed gazem nieprzyjaciela. Były także rzucane petardy łzawiące i zapowiadali, że jutro zrzucą większe petardy z samolotu. W pierwszej chwili myślałem, że to nasze samoloty, bo leciały bardzo nisko. Przybiegłem do domu i opowiedziałem wujowi, co widziałem. Wuj szybko włączył radio i dopiero powiedzieli, że Niemiec napadł na Polskę.

Wojsko nasze szybko zorganizowało obronę miasta, poustawiało działka i cekaemy przeciwlotnicze. Zmuszono wrogie samoloty do wzniesienia się na bardzo wysoki pułap, skąd jest trudniej trafić do celu. Mimo to, wrogie lotnictwo bombardowało obiekty wojskowe, a szczególnie magazyny broni i materiałów wybuchowych w Czechowszczyźnie. W mieście zrobiła się niemała panika, ludzie mając inne doświadczenie niż ja, biegali po sklepach kupując byle co, aby wydać pieniądze, które z każdym dniem traciły wartość. W sklepach podnoszono ceny. Natomiast wojsko polskie przesuwało się w różnych kierunkach – jedni na front, drudzy nie wiadomo gdzie. Po pewnym czasie niektórzy przychodzili już bez broni.

Nie wiem, w jaki sposób wyszli więźniowie z więzienia – czy ich wypuszczono, czy wyszli sami? Niektórzy z nich chwycili za broń, prawdopodobnie byli to więźniowie polityczni – komuniści, którzy zaczęli strzelać do polskiego wojska.

Wuj mnie wysłał do sklepu na Dominikańską, sprawdzić, czy sklepu nie rozbito. Obejrzałem, był cały, chciałem wracać, w tym czasie zaczęła się strzelanina z okien do przejeżdżającego wojska. W szybkim czasie pojawiła się masa piechoty i zajęła pozycje obronne po obu stronach ulicy, strzelając do okien i rewidując domy mieszkalne wyciągając tych,, którzy do nich strzelali. Mówiono, że to Żydzi strzelali. O wkroczeniu sowieckiej armii nikt nie mówił, bo chyba mało o tym wiedzieli. Wszystkich oczy były zwrócone na niemieckie samoloty, które latały bardzo wysoko zrzucając bomby na obiekty wojskowe, a w szczególności na magazyny broni w Czechowszczyźnie, które już w pierwszym bombardowaniu były wysadzone w powietrze. Wciąż było słychać, jak się rwały pociski różnego kalibru w tych magazynach, a unoszący się czarny dym zasłaniał pole widzenia.

W mieście trwała organizacja błąkającego się wojska, studentów, harcerzy, którzy rozprawiali się z tymi, którzy strzelali do polskiego wojska, a także z niemieckimi szpiegami, którzy posiadali bogate sklepy, w tym radiostacje finansowane przez Hitlera. Obok sklepu wuja był sklep monopolowy Baczewskiego. Widziałem, jak polskie wojsko jego aresztowało i wynosiło radio nadawcze, którym przekazywał informacje Niemcom o istniejącej sytuacji w Grodnie.

Organizatorem tych walk był Ostrowski, stały klient mego wuja, który po zakończonej walce z Sowietami dotarł do wuja, który dał mu cywilne ubranie, a jego wojskowe popłynęło w dół Niemna. W dalszym ciągu radio podawało informacje, że polskie wojsko prowadzi zacięte walki z Niemcami, którzy posuwali się wciąż naprzód. W tym czasie byłem w mieszkaniu i słuchaliśmy wszyscy radia. Z okna tego domu było widać dokładnie most na Niemnie. Od ulicy Lipowej jechał czołg ze strony lewego Niemna. Krzyknąłem, że idą niemieckie czołgi. To była nieprawda. Były to czołgi sowieckie, które gdzieś w górze Niemna przedarły się na stronę lewą i atakowały miasto od strony zachodnio-południowej. Moja ciekawość w związku z wkroczeniem tych czołgów była nadzwyczajna. Zaraz pobiegłem w stronę koszar 81 pp, przed którymi stało działko, chyba przeciwpancerne, z mocno rozgrzaną lufą od strzelania. Pierwszy czołg zdążył przejść przez most i na początku ulicy Mostowej stał na miejscu cały w płomieniach i czarnym dymie. Spostrzegłem, że byli zabici wojskowi i cywile, pomyślałem, że tu żartów nie ma i szybko wróciłem do domu, gdzie były dwie córki wuja. Po jakimś czasie strzelanina się uspokoiła, czołgi przestały wchodzić do miasta, Sowieci zaczęli grupować siły czołgów i artylerii, które ustawiły się po lewej stronie Niemna i otworzyli zmasowany ogień na prawą stronę Niemna.

W międzyczasie wokół domu gdzie mieszkałem pojawiła się spora grupa studentów i harcerzy uzbrojonych w ręczne karabiny i jeden rkm. Każdy posiadał w plecaku sporo amunicji przeciwpancernej i zapalającej. Zachęcano i mnie do walki. Strzelać umiałem do celu, ale nie było dla mnie karabinu, to zachęcali mnie do rozpakowywania amunicji, która była pakowana po 15 sztuk w tekturowym opakowaniu z niebieskimi końcami kulek. Efektu tego strzelania nie było, bo żaden sowiecki czołg nie było widać aby się zapalił. Brak na nich było butelek z benzyną. Sowieci szybko wykryli stanowisko ognia z karabinów i zaczęły wokół domu spadać pociski.

W tym czasie wskoczyłem do domu zobaczyć moich kuzynek, którym przedtem powiedziałem, żeby siedziały w małej piwnicy do ziemniaków. W tym czasie starsza córka wuja stała w pokoju i przyglądała się, jak gwiżdżąc lecą sowieckie pociski. Krzyknąłem do niej – szybko wychodź do piwnicy. Ona jeszcze nie mogła się zdecydować co ma zrobić. Szarpnąłem ją z całej siły, aż wyskoczyła na korytarz i w tym czasie pocisk przebił ścianę, w tym miejscu w którym stała. Zdemolował cały pokój, bo rozerwał się wewnątrz pokoju. Nas mocno ogłuszyło i osypało kurzem z tynków mieszkania, domek był drewniany. Cały czas później mówiono, że ja uratowałem jej życie. Ogień pocisków czołgów i dział był coraz silniejszy, chyba więcej ich dochodziło.

Jak później oglądałem koszary 81 pułku piechoty, to były tak podziurawione, że wyglądały jak gęste sito. Niebezpieczeństwo w domu trwało, bo piwniczka w której siedzieliśmy nie dawała gwarancji bezpieczeństwa. Na trzecią noc postanowiliśmy, kiedy było już ciemno, uciekać do miasta a głód jawnie zaczął dokuczać, bo w domu nie było co jeść. Zapasów nie było, a to co było to wspólnie z harcerzami szybko skonsumowaliśmy.
Na ulicę Dominikańską dotarliśmy szczęśliwie, chociaż pociski spadały blisko nas. Niestety, wuja i jego małżonki, z którą zawarł małżeństwo dwa miesiące temu, w sklepie nie było. Był zamknięty, a oni – jak później okazało się – wybrali się do domu w poszukiwaniu nas. Do domu nie dotarli, przesiedzieli cały tydzień w jakiejś piwnicy na ulicy Zamkowej. Myśmy ulokowali się na schodach klatki schodowej, które prowadziły na wyższe piętra sklepu. Później mieszkańcy tego domu i całego podwórka zaprosili nas do piwnicy. Opowiedzieliśmy, skąd przybyliśmy. Dali nam coś do zjedzenia. Jedliśmy bez chleba, bo sami go nie posiadali. Większość z nich znała dobrze wuja a także i mnie, bo w tym podwórku był kran z wodą, przy którym często się z nimi spotykałem, biorąc wodę.
W bramach i na klatkach schodowych kręciło się pełno studentów, harcerzy a także i wojskowych z bronią w ręku i z butelkami benzyny. Ciekawość moja nie pozwalała mi siedzieć w piwnicy, cały czas stałem w bramie i wyglądałem z ciekawością na ulicę co będzie dalej. Mieszkańcy piwnicy bez przerwy krzyczeli na mnie, abym nie wychodził, ale do mnie to nie dochodziło. Na szósty czy siódmy dzień walk w Grodnie bramy i klatki schodowe opustoszały od harcerzy i studentów, którzy pozostawiali broń, amunicję i butelki z benzyną. Ja sposobem mego stryja, który kiedyś nachomikował carskiej amunicji, zacząłem ukrywać amunicję pozostawianą przez harcerzy we wszystkie szczeliny podwórka i klatek schodowych. Odgłosy pocisków zaczęły zanikać. Kiedy wyjrzałem z bramy na ulicę, zauważyłem trzy czołgi, które stały na początku ulicy Dominikańskiej od strony placu Batorego. Lufy dział były skierowane w stronę ulicy Dominikańskiej. Stojąc w bramie spojrzałem w prawą stronę ulicy Orzeszkowej, z której maszerowało polskie wojsko na ulicę Dominikańską, bez broni niosąc na kijach białe flagi i różne szmaty białego koloru. Kiedy zbliżyli się do stojących trzech czołgów, które otworzyły ogień z karabinów maszynowych, tylko ten się uratował, kto zdążył wskoczyć do jakiejś bramy. Krew popłynęła rynsztokami. Na ten widok skryłem się do bramy.
Po jakimś czasie usłyszałem warkot czołgów. Wychyliłem głowę z bramy i zobaczyłem, że jadą czołgi, jeden za drugim, w pewnych odległościach. Na pierwszym czołgu siedział jakiś cywil. Kiedy zbliżył się ku mnie zobaczyłem, że był to młody człowiek, wyglądał na studenta, był przywiązany do lufy działka czołgu jakimś drutem. Chyba w ten sposób zabezpieczali się, aby do nich nie strzelano i nie rzucano butelek z benzyną. Po drodze musieli widzieć spalone czołgi i zwęglone zwłoki swoich kolegów, którzy wyskakiwali z płonących czołgów, a było ich spalonych siedem sztuk. W mieście robiło się spokojniej, tylko od czasu do czasu było słychać strzały z karabinów maszynowych, chyba z sowieckich czołgów.

W powietrzu krążyły sowieckie samoloty, które zrzucały jakieś ulotki w rosyjskim języku nawołujące do złożenia broni i zaprzestania walk. Na ulicach zaczęli się pojawiać ludzie z czerwonymi opaskami na rękawie. Piechoty sowieckiej jeszcze w mieście nie było.

Postanowiliśmy wrócić do domu, co się wreszcie udało. Wuja w domu jeszcze nie było. Dookoła domu leżało sporo karabinów i plecaków z amunicją z osobistymi rzeczami właścicieli. Szybko przystąpiłem do ukrywania karabinów w krzakach za domem na zboczu góry, a amunicję wybrałem z plecaków i przykryłem ziemią skopaną przez pociski artyleryjskie. Plecaki skryłem w składziku opałowym.

Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem, że ludzie niosą bułki chleba wojskowego. Zapytałem skąd go biorą? Poinformowano mnie, że naprzeciw koszar po drugiej stronie ulicy są magazyny wojskowe z chlebem. Kiedy tam zabiegłem, zobaczyłem sterty chleba ułożone pod sufit, wziąłem ile mogłem przynieść i obróciłem jeszcze raz. Była już wtedy masa ludzi za tym chlebem, zaczęła wkraczać piechota sowiecka, która zaczęła strzelać do ludzi, by zaprzestali brać chleb. Kilku ludzi było zabitych, większość uciekła bez chleba, w tym i ja.

Kiedy wróciłem do domu, to wuj ze swą małżonką już tam był. Wszyscy byli głodni i cieszyli się, że udało mi się zdobyć chleb i że wszyscy żywi powrócili do domu.

Na pierwszy rzut oka wojsko sowieckie wyglądało strasznie w porównaniu z naszym. Ustawili się na wszystkich ulicach po jednej stronie i po drugiej, podobnie jak nasze na ulicy Dominikańskiej. Chodzić można było tylko środkiem ocierając się o ich bardzo długie bagnety. Wszyscy byli obrośnięci, chyba parę miesięcy nie goleni. Czarne owijacze ciągnęły się za ich nogami.

Po paru dniach zaczęli zakładać swoje urzędy. Byli na to przygotowani, bo zaraz napłynęło dużo cywilów, którzy zaczęli piastować władzę, nakazali otworzyć wszystkie sklepy, co uczynił i mój wuj. Za parę dni wszystko wykupili, czerwieńców wszyscy mieli bardzo dużo. Początkowo sklepikarze za nie się łapali, bo przypominali niektórzy wartość carskich rubli, które były prawdopodobnie wartościowe. W szybkim czasie wszyscy się rozczarowali sowieckimi rublami. Były to bezwartościowe papierki. Z powodu braku towaru wuj mój też szybko się rozczarował. Wszystko prawie mu wykupili zanim się połapał. Założył później spółdzielnię pracy, gdzie zatrudnili się wszyscy jego fachowcy, którzy dawniej tworzyli mu produkcję we własnych domach. Warsztat pracy był w tym samym sklepie, który nie był jego własnością, a opłacał miesięczny czynsz. Ja też pracowałem w tym warsztacie i mieszkałem u wuja. Po pewnym czasie zapasy surowców do produkcji się wyczerpały, bo nastąpił duży napływ Rosjan do Grodna, a szczególnie żon oficerskiej kadry sowieckiej, ze wszystkich kątów Sowieckiego Sojuza. Wykupili wszystko, co się dało i wysyłali do swoich rodzin, nawet ziemniaki. Wtedy wszyscy potrafili ocenić dobrobyt ich życia.

Zaczęły się masowe aresztowania osób, które w ich pojęciu były podejrzane. Nawet i tych, którzy w pierwszej wersji nałożyli czerwone opaski i z trybun głośno krzyczeli, że się doczekali sprawiedliwej wolności. Szybko się rozczarowali, mówiąc po cichu, że nie tego oni oczekiwali co się kryło pod płaszczem komunizmu.
Warsztat pracy spółdzielni /Artel/ został rozwiązany, bo nie było surowców do produkcji, a władze sowieckie nie śpieszyły się z zaopatrzeniem, bo chyba tego nie posiadały. Po likwidacji spółdzielni pracy wuj założył warsztat we własnym domu, w którym pracowało dwóch jego ludzi, wuj i ja. Produkcja trwała wyłącznie z surowców kadry oficerskiej, która przychodziła ze swoimi żonami i swoim surowcem, który otrzymywali w formie deputatów dla siebie i swoich żon.

Życie toczyło się naprzód a ludzie z każdym dniem byli bardziej niezadowoleni tym życiem. Tworzyły się duże kolejki za wszystkimi artykułami, a szczególnie za naftą, gdzie zjeżdżały się wszystkie okoliczne wioski do Grodna, aby kupić litr nafty. Ludzie tygodniami stali w kolejkach i czekali na dostawę, łamiąc nawzajem sobie kości. Na wsi była tragedia z oświetleniem. Oświetlali drzazgami, jak za dawnych czasów.

Nie mogę nie wspomnieć o starszej córce wuja – Irenie Lewaniewskiej, która uczęszczając do gimnazjum miała sympatię. Był to syn legionisty – Zdzisław Romanowski, który pochodził z augustowskiego powiatu ze wsi Pruska Wielka, gdzie mieli swoją osadę nadaną przez Józefa Piłsudskiego za uczestnictwo w wyzwoleniu Polski. Mieszkali oni w Grodnie. Ojciec legionista zmarł w młodym wieku, matka ponownie wyszła za mąż za policjanta o nazwisku Rogosz, który pełnił służbę w policji w Grodnie. Ojciec Ireny kategorycznie zabraniał wszelkich randek ze Zdzisławem, marząc o tym, aby wpierw skończyła gimnazjum, ale to nie pomagało. Nadal ze sobą spotykali się, w czym i ja pośredniczyłem, przenosząc kartki i listy, które do siebie pisali.
Jesienią 1938 r. Zdzisław poszedł na ochotnika do Junaków i był na szkole podchorążych do wybuchu wojny. W czasie działań wojennych znalazł się na terenie Lwowa, skąd udało mu się uciec z rąk sowieckich i dotarł do Grodna do rodziny, której w Grodnie już nie było. Jego matka, młodszy brat i siostra wyjechali na swoją osadę do wsi Pruska Wielka. Postanowił nawiązać kontakt z Ireną i ze mną, bo miłość korespondencyjna trwała. Przez cały czas do niej pisał, będąc w wojsku. W ukryciu przed ojcem Ireny staraliśmy się mu pomoc i doprowadzić do wyglądu normalnego człowieka, bo po ciężkiej podróży z Lwowa wyglądał strasznie. Kiedy doszedł do siebie, wyjechał na swoją osadę w poszukiwaniu rodziny. Dotarliśmy obaj do moich rodziców, parę dni wypoczął, dałem mu swój rower i pojechał do Augustowa. Trzeba było trafu, kiedy dotarł do swojej osady, w tym czasie NKWD zabierało jego rodzinę na Sybir i zgarnęli razem i jego, i ślad po nim zanikł. Po jakimś czasie otrzymaliśmy od niego list z Syberii, w którym pisał jak to się stało, że sam wlazł im w ręce, pisząc o swojej ciężkiej i głodowej sytuacji.

Postanowiłem z Ireną w jakiś sposób wysłać mu paczkę w ukryciu przed ojcem. Nie była to łatwa sprawa z tym wysłaniem, bo w Grodnie paczek na Syberię nie przyjmowano, trzeba było jechać do Porzecza pociągiem i tam można było nadać paczkę na skromnej poczcie.

Pomimo trudności parę paczek zdołaliśmy mu wysłać. W końcu ojciec Ireny nas rozszyfrował. Z Porzecza wróciliśmy na drugi dzień, poczta w tym dniu nie była czynna. Spodziewaliśmy się, że od ojca Ireny oberwiemy, kiedy zmuszeni byliśmy przyznać się. Gdy dowiedział się prawdy, mocno się rozczulił i miał pretensję czemu mu o tym nie powiedzieliśmy. Od tego czasu mniej było kłopotu z wysyłaniem paczek, bo ojciec sam zaczął finansować wysyłkę paczek.
Zdzisław Romanowski pisał sporo listów i przysyłał zdjęcia całej swojej rodziny i innych Polaków, którzy tam się znaleźli. Pisał do mnie, że nigdy mnie nie zapomni, bo przyjaciół poznaje się w biedzie. Wojna niemiecko-sowiecka korespondencję przerwała, a zdjęcia i listy w 1946 r. NKWD z domu moich rodziców zgarnęło. Romanowski po skończonej wojnie będąc w Anglii przez Czerwony Krzyż mnie poszukiwał, ale ja byłem na Kołymie. Kiedy wróciłem, to on z Anglii już wyjechał.

Amunicję, którą nagromadziłem w 1939 r. po zakończonych walkach studentów, harcerzy i wojska polskiego z sowiecką armią, sukcesywnie przemieściłem na wieś i dobrze zakonserwowałem. Część zostawiłem na strychu niezupełnie dobrze ukrytą. Niemiecka żandarmeria w czasie rewizji ją znalazła. Po wkroczeniu Niemców na nasze tereny, powróciłem na wieś do rodziców. Widziałem ukrywających się sowieckich żołnierzy uciekających w bieliźnie przed Niemcami. Niemcy zaskoczyli ich śpiących i nie mieli czasu ubrać się. Wszyscy się cieszyli, bo mieli dosyć sowieckiej wolności i przypatrywania się aresztowaniom i wywożeniem ludzi na Syberię. Nawet w pierwszym dniu wojny udało się im wywieźć masę ludzi z Augustowa i okolic przez Grodno, bo Niemcy Grodno ominęli i klinem wciskali się w głąb Grodzieńszczyzny i wschodnich terenów Polski.

Zdążyli .jeszcze w bestialski sposób rozprawić się z więźniami w więzieniu w Grodnie. Byłem tam i widziałem poprzybijanych ludzi gwoździami do ściany a kobiety miały poobrzynane piersi. Straszny to był widok, ludzie którzy zwiedzali więzienie szukając swoich bliskich płakali rzewnymi łzami. Na więziennym podwórku było po kolana zdjęć więźniów, to musiała masa ludzi przesunąć się przez te więzienie. Jak się szło po tych zdjęciach po brukowcu podwórka, to stwarzało poślizg pod nogami. Zwiedzający więzienie padali na nos. Dla części więźniów udało się wyjść żywymi. W jedno skrzydło więzienia trafiła niemiecka bomba, musiała być potężnej mocy, bo zrujnowała wszystko do fundamentów. W 1949 r. na tym miejscu odbywałem więzienne spacery. Z gruzów wystawały ręce i nogi pobitych ludzi, kręciły się kłęby much. Było bardzo ciepło, wszystko to cuchnęło, trzeba było zatykać nos i szybko opuszczać ten straszny widok.

Niemców w mieście jeszcze nie było. Początkowo Niemcy byli zajęci sowieckimi niewolnikami, którzy masowo poddawali się do niewoli, bo chyba większość z nich miała dość sowieckiego raju, ale wszyscy wpadli z deszczu pod rynnę, bo prawie wszyscy zginęli z głodu w obozach jenieckich. Gdy przyszła jesień i mrozy, to wszyscy się wykończyli. Taki obóz był niedaleko Grodna na Foluszu i gdzieś tam w okolicach Suwałk. W szybkim czasie Niemcy dali się poznać kim oni są w stosunku do Polaków, zaczęli wywozić do Niemiec na przymusowe roboty do fabryk zbrojeniowych i na gospodarstwa rolne. Po wsiach sołtysi wyznaczali ze swych wiosek kontyngenty ludzi na przymusowe roboty. Ja też, byłem wyznaczony przez sołtysa na podobny kontyngent. Nie stawiłem się i uciekłem do Augustowa. Po paru tygodniach powróciłem do domu i żyłem jak postrzelony.

Często się spotykałem z Janem Asętym, który był stałym bywalcem w moich rodzinnych stronach. Gdy od 1939 r. nasze tereny były okupowane przez Sowietów, udało mu się znaleźć na  Suwalszczyźnie i w tych okolicznych wioskach Puszczy Augustowskiej, które były pod niemiecką okupacją.
Asęty był dobrym muzykiem, znał nuty, grał cudownie na skrzypcach. Będąc pod okupacją niemiecką w jakiś sposób nabył akordeon włoskiej produkcji, który bez trudności opanował, bo znał dobrze nuty i posiadał wybitne zdolności muzyczne. Kiedy Niemcy ruszyli na Sowietów zaraz powrócił w nasze strony z akordeonem na plecach i zawitał do mnie. Ja również posiadałem skrzypce, które nabyłem od żony kapelmistrza 81 pułku piechoty, który zginął w czasie działań wojennych. Skrzypce, które posiadałem, były dobrej jakości i wysoko wartościowe. Próbował nauczyć mnie grania z nut, ale nie było to dla mnie łatwe. Pomimo dobrej chęci nie posiadałem ku temu muzycznych zdolności.
W czasie naszych spotkań opowiadał dużo, co wyrabiają gestapowcy z Polakami na Suwalszczyźnie, że jest tam polska organizacja i prowadzą walki z niemieckim okupantem. Przez skórę czułem, że jest on w tej organizacji.

Podczas okupacji sowieckiej już wszyscy mieszkańcy wiosek nauczyli się robić bimber. Kiedy wróciłem na wieś, przyjrzałem się dobrze jak to się robi. Zrobiliśmy z bratem aparat, nawet parę razy zrobiliśmy ten bimber i przygotowaliśmy rozczyn na następny raz, bo to musiało parę dni fermentować się aż nabierze jakiejś mocy. Niemcy często przyjeżdżali do wsi do sołtysa, a tym razem przyjechali do bliskiego sąsiada Bolesława Chaleckiego, który już był niemieckim szpiclem. Gdy żandarmi zjawiali się we wsi, wszyscy młodzi ludzie uciekali gdzie kto mógł, aby nie jechać na przymusowe roboty do Niemiec, ja i brat uczyniliśmy to samo.

Żandarmi dokonując rewizji w domu znaleźli beczkę rozczynu na bimber i około 100 szt. amunicji przeciwpancernej, którą przemyciłem z Grodna na wieś. Ojciec tłumaczył się, że on o tym nic nie wie. Może to robota dzieci w tajemnicy przed ojcem. Na pewno inaczej tłumaczyć się nie mógł, bo Niemcy go aresztowaliby. Ze wsi wzięli może z sześć furmanek, wszystko załadowali co im w domu przypadło do gustu na fury i zawieźli na posterunek, który mieścił się w Balli Wielkiej, a ojcu i matce powiedzieli, żebyśmy stawili się na posterunek.

Oczywiście my wcale nie myśleliśmy do nich się stawić, bo wiedzieliśmy, co nas czeka. O zaistniałym fakcie szybko dowiedział się Jan Asęty, który zaraz mnie odnalazł i potwierdził moje myśli, żebym w żadnym wypadku nie zgłaszał się na posterunek a także i brat, bo nas tam wykończą. Wiedział już dobrze, co oni potrafią zrobić.
Wspólnie z Janem Asętym  znaleźliśmy się na terenie gminy Hołynka, augustowskiego obwodu siódmego rejonu. Brata ulokował w pewnym miejscu, mnie zaproponował wstąpienie do organizacji ZWZ, na co chętnie wyraziłem zgodę. Złożyłem przysięgę i przyjąłem pseudonim „Żołnierczyk”. Asęty przedstawił mi swój pseudonim „Grant” i tak nawzajem do siebie się zwracaliśmy. Był to koniec listopada 1941 r. Może po miesiącu czasu w podobny sposób został zwerbowany brat Stanisław i otrzymał pseudonim „Spokojny”. Pomimo że działaliśmy w wielkiej dyskrecji, to tzw. trójce łatwiej było utrzymać się w terenie, zmieniając coraz miejsce zatrzymania się, bo Jan Asęty już zwerbował parę osób do organizacji. Później, działając wspólnie, werbowaliśmy coraz nowych członków do organizacji, nie zwracając uwagi na to, na terenie jakich gmin znajdowaliśmy się. Wtedy jeszcze w konspiracji podziałów terytorialnych nie było i inni w podobny nam sposób działali, jedni o drugich mało albo wcale nic nie wiedzieliśmy. Była już podziemna prasa. Nigdy „Granta” nie dopytywałem się, kto ją tworzy, bo trzymałem się zasady, aby za dużo nie wiedzieć. Przekazywałem ją od trójki do trójki. Wędrowaliśmy po terenie przeważnie w nocy, aby nie wpaść Niemcom w ręce.
Pewnego razu w nocy wybraliśmy się do Augustowskiej Puszczy, do obozu „Żwirki”, który był w zalążku. Dotarliśmy do wsi Rubcowo, do Soleckiego dobrze znanego dla „Granta”, który zaopatrywał w żywność obóz „Żwirki”. Wybraliśmy się we trzech do tego obozu, niosąc razem im żywność. Był to jeden bunkier zbudowany w ziemi z drewnianych bali. Było tam sześciu ludzi przy naftowej lampie, siedzieli i czytali książki. W duchu podziwiałem ich warunki i samotność i od tego czasu nigdy nie chciałem być na stałe w leśnym obozie. Starałem się utrzymać w terenie i wnieść więcej korzyści w walce z wrogiem.

Od lutego 1942 r. wszystkie organizacje walczące podporządkowały się Armii Krajowej. Właściwie na naszym terenie innych organizacji  jak ZWZ chyba nie było i o innych nie mówiono. Znalazłem się pod innym kierownictwem AK. Komendantem placówki był Burakiewicz Bolesław, pseudonim „Zaleski”, w stopniu wojskowym porucznika, zwerbowany przez majora Władysława Szymborskiego, pseudonim „Okrasa”, przez znajomość Roberta Sadowskiego, nauczyciela z Rygałówki, lipskiej gminy. Burakiewicz pochodził ze wsi Lipszczany w pobliżu Rygałówki.

Relację o przystąpieniu do AK przekazał mi ustnie porucznik „Zaleski” w 1945 r. siedząc u mnie w schronie, ukrywając się przed NKWD. W następnym okresie działań Armii Krajowej z niemieckim okupantem pełniłem różne funkcje, w zależności od potrzeb jakie zachodziły w tym okresie, łącznika, dywersanta i dalej werbowałem żołnierzy do AK. Jan Asęty pseudonim „Grant” został aresztowany przez Niemców przypadkowo przed domem sołtysa w Rakowiczach. Syn sołtysa Harasimik Edward pseudonim „Orzeł”, był członkiem AK. Pomimo wszelkich próśb i gwarancji przez tego sołtysa, żeby go zwolnili, Niemcy nie posłuchali i zawieźli do więzienia w Grodnie, gdzie przeszedł surowe śledztwo, do niczego się nie przyznał i nie mieli żadnych dowodów oskarżenia. Znał też dobrze niemiecki język, wydawał się dla gestapo podejrzany. Został osądzony na rok czasu ciężkiej pracy i osadzony w obozie w Grodnie. W czasie pracy po miesiącu udało mu się uciec.
W 1943 r., kiedy przez wyższe dowództwo AK zostało powołane utworzenie drużyn na wszystkich placówkach Korpusu Dywersji Wewnętrznej (KDW), dostałem rozkaz wstąpienia do drużyny KDW. Komendantem na dwie placówki Hołynka i Łabno był Czesław Burzyński ps, „Burza”. Dowódcą placówki Łabno był Romuald Brażuk ps. „Góra”. Po akcji oddziałów leśnych na majątek Łabno, czyli na majątek gen. Kleeberga,  „Góra” został aresztowany przez Niemców i zginął w niemieckim obozie. Ksiądz Bołtralik [w rękopisie: Bułtralik. D.K.] z Łabna powrócił żywy z obozu. Z braku oficerskiej kadry do obsadzenia dowódcy kompanii placówki Łabno zmuszony był dowódca kompanii Hołynka objąć dowództwo na dwóch placówkach Hołynka i Łabno – Burakiewicz Bolesław ps. „Zaleski”. Pełnił on także zastępstwo dowódcy batalionu Bolesława Szamatowicza ps. „Rosłan”.

Wracając do drużyn KDW, w pierwszym rzędzie zarządzona była zbiórka przez „Burzę”, który zarządził wybudowanie bunkru w gromadzie kamieni, których było sporo na polu, co nie budziło podejrzeń, w okolicach wsi Racicze. W tejże wsi mieszkał Czesław Burzyński ps. „Burza”. Po wybudowaniu bunkra zgromadziliśmy broń jaką kto posiadał. Ja dostarczyłem dwa karabiny rosyjskiej produkcji, które znalazłem w zbożu porzucone przez uciekających sowieckich żołnierzy w czasie natarcia Niemców i sporo polskiej amunicji zdobytej w Grodnie. Zgromadziliśmy też wojskowe ubranie, czapki z orzełkami i proporczykami, granaty, bagnety, lornetki, pasy wojskowe i ładownice do noszenia amunicji na pasie. Posiadałem także pistolet niemiecki parabellum i spory zapas amunicji znaleziony w lesie w okolicy Wołkusza, gdzie gajowym był Bagiński, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że on był nasz. Tam były zgromadzone duże zapasy amunicji różnego kalibru przez Niemców przed inwazją na Sowietów. Wtedy pojechałem po drzewo na opał dla ojca, Bagiński mnie zaprowadził do lasu i wskazał miejsce, gdzie można było ścinać drzewo. Zobaczyłem duże sterty drewnianych skrzyń. Jedna była rozbita z rozsypaną amunicją, która pasowała do parabellum. Po obejrzeniu takich numerów, które były odbite na skrzyni wybrałem całą i załadowałem do środka fury okładając dookoła drzewem i przywiozłem do domu.

Kiedy było w bunkrze wszystko zgromadzone, na drugą noc zarządzono zbiórkę. Ubraliśmy się wszyscy w wojskowe ubranie i wzięliśmy wyczyszczoną broń. Pod dowództwem plutonowego KDW ps. „Modrzew” wyruszyliśmy do pierwszej akcji wcześniej przygotowanej przez wywiad. Okoliczni mieszkańcy mieli dobrze ukrytą broń, wiec akcja była udana. Zdobyliśmy sporo broni i wojskowego sprzętu. W następnych akcjach „Modrzew” już nie uczestniczył. Komendantem KDW do lipca 1944 r. był Czesław Burzyński ps. „Burza”. Akcje trwały prawie co noc i co raz były nowe zadania wszelkiego sabotażu przeciw niemieckim okupantom i kolaborantom, którym stosowaliśmy kary kto na co zasłużył, a Niemcy co raz siatkę swoich szpiclów poszerzali. Łapiąc kogoś na gorącym uczynku, co według ich prawa było nielegalne, proponowali im współpracę i wszystko im darowali. Trafiali także i na naszych ludzi, którzy szybko informowali swoich przełożonych, pytali co mają robić, czy przechodzić do oddziałów leśnych? Niektórym pozwalaliśmy na współpracę, aby mieć większe rozeznanie w niemieckich planach żandarmerii. Nagromadzoną broń przekazywaliśmy oddziałom leśnym „Żwirki”, „Góry”, które z każdym dniem powiększały się, zwłaszcza ze „spalonych” członków AK, a szczególnie z Grodna.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na wyższym szczeblu dowództwa okręgu „Mścisław” przystał na propozycję mjr Władysława Szymborskiego ps. „Okrasa” o wydzieleniu z augustowskiego obwodu wschodniego terenu czterech gmin: Sopoćkinie, Hołynka, Łabno i Balla Wielka i przyłączeniu do obwodu Grodno, gdzie „Okrasa” był inspektorem. Ja widziałem przenosząc nieraz pocztę, na zaklejonych małych papierkach, że widniały adresy odbiorcy – KO-10 – pilne to był kryptonim obwodu Grodno, czy one pochodziły od dowódcy augustowskiego obwodu ps. „Komar”, czy z niższych szczebli to mnie nie interesowało, a jak pisało pilne to szybko kierowałem do Łosośny, Pyszek, do „Pszczelarza”.

Działalność KDW spełniała niemałe zadanie w terenie, jak nie mieliśmy specjalnych akcji, „Burza” zarządzał zorganizować z rezerwy konspiracji młodszych ludzi, którzy posiadają broń do kilkorazowej akcji, aby zademonstrować działalność AK w pobliskich wioskach, gdzie się mieściły niemieckie posterunki. Zachodząc do niektórych domów, gdzie się paliły światła pouczają ich, aby zawieszały okna, aby nie było widać światła na zewnątrz, bo mogą na nich spaść bomby z samolotów, które krążyły w powietrzu, wypytując się o drogi do niemieckich posterunków, które nam dobrze były znane.

Po zakończonych akcjach, szybko zmykaliśmy po swoich domach i kryjówkach nie zostawiając śladu. Później przysłuchując się, jak społeczeństwo tychże wiosek zareagowało na pokazanie się partyzantów. Jeden drugiemu przekazywał po cichu co tu w nocy się działo, tylu było tych partyzantów, chyba ponad 1000 ludzi. To było wielkie wyolbrzymienie, bo nie było nas więcej jak trzydziestu, może trochę więcej ludzi, tym samym podnosił się duch w narodzie, że tu chyba w prędkim czasie będzie koniec niemieckim okupantom, a front z każdym dniem zbliżał się do nas.

Kolaboranci i szpicle opuszczali głowy i głowili się, co z nimi będzie jak partyzanci ich rozszyfrują. Sporo też uciekło, którzy pracowali w Gestapo razem z uciekającymi Niemcami, ze wsi Łabno – Wasilczyk Ciszka, Władysław Charmuszko. Wasilczyk był Białorusinem, a Charmuszko Polakiem. Białorusinów w naszych okolicach było bardzo mało, ale większość z nich sympatyzowała Niemcom, bo posiadali swój rząd zmontowany przez Niemców.

Na terenie gm. Łabno i Balli Wielkiej były wybudowane forty przez władze carskie. Były to potężne bunkry głęboko osadzone w ziemi, dookoła bunkrów były wykopane potężne wąwozy przewidziane do obrony. W czasie okupacji niemieckiej, Niemcy wybrali jeden z nich położony w pobliżu wsi Naumowicze, w którym dokonywali egzekucji na polskiej inteligencji jako zakładników, przez cały okres okupacji codziennie przewożono samochodami z grodzieńskiego więzienia ludzi i tam rozstrzeliwano. Mówiono było, że sporo tysięcy tam ich było pogrzebanych w gotowych wąwozach. Dwa miesiące przed nadejściem frontu przywożono więźniów nadal z Grodna, którzy odkopywali trupów i palili zacierając ślady swojej zbrodni. Straszny to był widok w nocy, bo z dużej odległości było widać blask na niebie, jak nad dużym miastem, a jak wiatr zawiał na trzydziestokilometrowej odległości, trzeba było zatykać nos od swądu palących się ciał.

Mieliśmy chęć zbliżyć się do nich i postraszyć gestapowców. Dowództwo AK na to nie wyraziło zgody, bo trupom i tak by nic nie pomogli, a mogłoby zginąć masa zakładników. Front był coraz bliżej, dostaliśmy rozkaz, aby żołnierze KDW stawili się na umówiony punkt. „Burza” nam oświadczył, że jesteśmy zmobilizowani do akcji „Burza”, on tu mało decyduje, bo jesteśmy wcieleni pod rozkazy obozu leśnego „Góry”. Ubraliśmy się szybko w wojskowe ubranie i wyruszyliśmy. Po drodze dokonaliśmy akcji na szpiclu, który przedtem nie był uchwytny. Dostał porządne baty, chociaż miał wyrok. Na moją prośbę wyroku nie wykonano, bo żałowałem swojej rodziny, która mogła zginąć.

Ojciec mój chyba z pięć razy kopał na siebie dół, żeby powiedział gdzie są synowie, a że znał dobrze niemiecki bo w 1914 roku był u nich w niewoli, tłumaczył się, że synowie już są dorośli, nie ma na nich żadnego wpływu i nie wie gdzie oni są i tym ratował swoje życie.

Po sprawieniu chłosty szpiclowi dotarliśmy do szosy Sopoćkinie- Grodno w niedalekiej odległości szosy Hołynka – Sopoćkinie, zajęliśmy pozycje w lasku nad szosą, na której już poruszało się w odwrocie pełno czołgów tygrysów i wozów pancernych. Rozpocząć z nimi walkę byłoby jawnym samobójstwem. Doczekaliśmy się nocy i wycofaliśmy się przez szosę Hołynka – Sopoćkinie w kierunku Augustowskiej Puszczy do obozu „Góry”.

Po drodze do Puszczy Augustowskiej wymacaliśmy w jednym zabudowaniu grupkę Niemców, jak się okazało później byli to Własowcy. Nie wiedząc o tym, że w pobliżu było ich więcej, „Burza” postanowił ich rozbić, co nie było łatwe. Zaczęli się bronić. Rzuciliśmy granat, powstał alarm u pozostałych Własowców, którzy byli w pobliżu. Musieliśmy wycofać się bez strat. Z ich strony prawdopodobnie było dwóch zabitych. Kiedy dotarliśmy do obozu „Góry”, „Burza” o wszystkim opowiedział dla „Góry”. Opowiedział także, że na naszym terenie pojawili się ludzie z wileńskich obozów partyzanckich, którzy wspólnie z sowiecką armią wyzwolili Wilno, a po wyzwoleniu wszystkich aresztowano i odprowadzono do tyłu. Im się udało uciec. „Góra” mocno nad tym się zastanawiał, bo już był przygotowany do wspólnej zasadzki z sowieckimi partyzantami na szosie Grodno-Augustów. Akcja się odbyła. Były straty w ludziach.

„Góra” dał rozkaz wycofać się na swoje tereny i zaprzestać wszelkich działań. Udało nam się wycofać na swoje tereny, złożyć broń do bunkra i rozejść się każdy w swoją stronę. Ja dotarłem do swojej wsi Bohatery Polne do punktu kontaktowego Jana Saguna ps. ”Ptaszyński”. U niego przesiedziałem w piwnicy betonowej front, który trzymali Niemcy na Niemnie. Za parę dni Niemcy wycofali się z naszego terenu i pojawiło się sowieckie wojsko.

Postanowiłem wrócić do domu rodziców, brat już był w domu. Później mówiono, że AK-owcy, którzy byli zdemobilizowani z obozów leśnych „Góry” czy „Zająca”, którzy wracali do swoich domów w małych grupkach lecz bez broni, to sowieckie wojsko ich załatwiało, jak kogo napotkało.

Po przejściu frontu, wkroczyły wojska NKWD, które zaczęły ustawiać swoje władze i aresztować wszystkich sołtysów, kolaborantów, którzy pracowali u Niemców. Aresztowano i mego sąsiada, szpicla niemieckiego. Chętnych tych, którzy szybko o tym donosili do NKWD nie brakowało. Zaczęły się łapanki ludzi i wcielanie do sowieckiej armii. Chętnych do tego nie było aby iść do innego wojska, więc zmienili taktykę i złapanych ludzi dostarczali do Białegostoku, gdzie tworzyli Polskie Wojsko.

„Burza” też tam trafił i na swoje tereny już nie powrócił. Łapanki trwały do końca wojny. Młodzi ludzie siedzieli w swoich schronach, a starsi zapuszczali długie brody, udając, że ich wiek do wojska nie podlega, co nie wszystkim się udawało. Życie pomału się stabilizowało. Po wsiach zaczęto otwierać szkoły polskie, które w większości były obsadzane polskimi nauczycielami, bo swojej kadry pedagogicznej chyba w tym czasie za dużo nie mieli a enkawudziści nie spali zakładając swoje siatki szpiegowskie, aby wymacać tych, którzy należeli do AK.

Tak zaczęły się aresztowania, w pierwszym rzędzie nauczycieli i pozostałych, którzy przez szpiclów znaleźli się u nich na listach. Bunkier z bronią dostał się w ich ręce. Mówiono, że wydał jeden z ludzi KDW, który nie był uchwytny Franciszek Todryk. AK-owcy zaczęli się organizować, aby nie trafić na listę wywózki na Syberię. Zaczęły się walki ze szpiclami.

Repatriacja zaczęła się zwiększać, ludzie masowo zaczęli składać dokumenty na wyjazd do Polski. Nie wszystkim się udawało, bo niektórych z granicy brano i wywożono na Syberię. Ja też miałem takie dokumenty wyrobione, w ostatniej chwili byłem uprzedzony żebym po nich nie szedł, bo aresztują. Niebezpieczeństwo wciąż trwało W podziemiu nikt o tym nie mówił, że AK jest rozwiązana, a mówiono odwrotnie, że wolność Polski musi nastąpić, a sowieckiej propagandzie co oni pisali w swojej prasie i podawali w radiach nikt nie wierzył, bo wszyscy dobrze wiedzieli, że wierzyć im nie było można.

W 1945 r. spaleni ludzie, którzy nie dali się aresztować, zorganizowali sporą grupę ludzi i przeszli granice na stronę polską. Rozjechali się po całym kraju i przystąpili do pracy jaka komu odpowiadała. W tym i dowódca mojej placówki „Zaleski”, który całą zimę w latach 1944-1945 przesiedział w moim schronie pod ziemią. Ja pozostałem na miejscu do 5 lutego 1946 r. Parę dni przed tą datą dotarł na nasze tereny Stanisław Symbuła ps. „Wieloryb”, który w 1945r. opuścił te tereny oświadczając mi, że dostał od dowództwa okręgu rozkaz, aby w jakiś sposób zorganizować spalonych ludzi, którym zagraża niebezpieczeństwo aresztowania przez NKWD i przerzucić ich na stronę polską.

Podjęliśmy wspólne działanie. W szybkim czasie zorganizowaliśmy 43-osobową grupę z 4 gmin: Balla Wielka, Łabno, Sapockinie, Hołynka, w tym dwie kobiety. W pełnym uzbrojeniu przekroczyliśmy granicę radziecko-polską. Na stronie polskiej zakwaterowaliśmy się w dwóch domach na kolonii w okolicy Różanegostoku. „Wieloryb” pojechał do Białegostoku, aby zawiadomić dowództwo okręgu o naszym przybyciu.

W międzyczasie przybyło do tego domu dwóch wojskowych. Dopuściliśmy blisko domu, zmuszeni byliśmy ich rozbroić i trzymać do przybycia „Wieloryba” i innych. Jak się później okazało, byli to żołnierze ze straży granicznej w Kuźnicy, jeden w stopniu kaprala, drugi szeregowiec. Trzymaliśmy ich przy sobie przez dwa dni dobrze z nimi się obchodząc i tratując po człowieczemu. Zmieniając miejsce postoju tego terenu, zwolniliśmy ich, początkowo chcieliśmy zatrzymać im broń, ale prosili, że poniosą karę kiedy wrócą bez broni. Broń nam nie była potrzebna, więc im oddaliśmy. Ma drugim miejscu zakwaterowania otrzymaliśmy odpowiednie dokumenty z innymi nazwiskami.

Rozjechaliśmy się po całej Polsce szukając miejsca zamieszkania i pracy. Ja z kolegą Henrykiem Kuczyńskim wyjechałem do Wrocławia, wiedząc o tym, że „Wieloryb” i „Węgorz” znów szykowali się przejść granicę po naszych ludzi, bo doszły do nas meldunki, że zaczęły się aresztowania i którym udało się uciec siedzą w schronach i czekają na jakąś pomoc. Ja z kolegą postanowiliśmy z Wrocławia wrócić i spotkać się z następną grupą, w której miała być kolegi żona i moja siostra. Zatrzymałem się w Białymstoku a kolega pojechał zbadać sytuację przejścia grupy i miał wrócić z powiadomieniem, czy można wkroczyć na teren i dostarczyć czyste druki dokumentów. Kolega jak pojechał to już nie wrócił. Wpadł w ręce granicznego sowieckiego wojska, którzy go poznali. O zaistniałym wypadku powiadomił Białystok inny łącznik.

Grupa następna w ilości 17 osób przechodziła granicę 22 marca. Śniegi i lody już roztopiły się i wezbrały rzeki. Wojsko sowieckie granicy tym razem mocno strzegło, bo już ponieśli karę za grupę w której przechodziłem ja. Nie wiem jak to było? Czy oni nas nie widzieli, czy nie chcieli widzieć. Tym razem otworzyli ogień i w pościgu za grupą strzelając przekroczyli granicę na stronę polską używając czołgów i wozów pancernych z Grodna. Wezbrana rzeka Biebrza drewniany most poniosła i zajęło im trochę czasu w zbudowaniu mostu, aby mogła przejść kolumna pancerna. Dzięki temu grupa ludzi mogła odbić dalej od granicy i dobrze się ukryć, pozostawiając jednego zabitego i trzy osoby, które się odłączyły od grupy, w tym i moja siostra, która ukryła się w jakimś zabudowaniu z pozostałymi i zostali aresztowani. Po paru dniach grupa pancerna wycofała się pozostawiając ukrytą piechotę przy drogach dobrze zamaskowaną. Doniesiono nam, że Sowieci się wycofali. Przyjechaliśmy do Kuźnicy, gdzie spotkałem „Wieloryba”, który śpieszył się do Białegostoku, aby mu udzielono pomocy, ponieważ był ranny.

Zdążył też powiedzieć, że sowieci wrócili na polskie tereny. Postanowiliśmy dotrzeć do punktu kontaktowego w okolicach Kuźnicy, gdzie ukryliśmy dokumenty. Wieczorem kolega wrócił do Białegostoku, a ja zostałem w punkcie, skąd miałem wrócić do Białegostoku i zawiadomić, że wojska sowieckiego już nie ma. Na drugi dzień dotarł łącznik do punktu w którym się znajdowałem mówiąc, że w terenie Sowietów już nie ma. Postanowiłem wrócić do Białegostoku i zawiadomić o tym przełożonych.

W połowie drogi do Kuźnicy wyskoczyli sowieccy żołnierze okrążając mnie i krzycząc ręce do góry! Co miałem uczynić? Innego wyjścia nie było. Zażądano dokumentów, skąd idę i dokąd? Pokazałem dokumenty, na których widniało sporo pieczęci Polskiego Urzędu Repatriacyjnego. Powiedziałem, że idę z Lipska i chcę się dostać do Białegostoku do szpitala, w którym leży moja matka. Dokumenty długo oglądali, wreszcie oddali, kazali iść z nimi drogą powrotną. Przyprowadzili na podwórko domu, skąd wyruszyłem do Kuźnicy. Na podwórku tego domu roiło się ich jak mrowia, podszedł do mnie jakiś lejtnant, oglądał moje dokumenty i powiedział, że zaraz przyjedzie jakiś major sprawdzi moje dokumenty i wtedy mnie zwolnią. Pomyślałem, że już koniec. Zachowując zimną krew, aby się nie dać wydać że jestem podejrzany.

Kazano mnie wprowadzić do mieszkania zostawiając dwóch żołnierzy, którym kazano mnie pilnować. Próbowałem z nimi cały czas rozmawiać i opowiadać im różne anegdoty, żaden z nich nie odzywał się. Obserwując przez okno podwórko było ich widać coraz mniej. Poprosiłem u gospodyni o śniadanie także i dla moich stróży, za co zapłacę. Gospodyni wystraszonym głosem powiedziała, że posiada tylko jaja, które może ugotować. Wyraziłem na to zgodę. Ugotowane jaja postawiła ma stół i nakroiła chleba. Zacząłem zapraszać do śniadania. Odmówili, powiedzieli że nie są głodni. Coś tam miedzy sobą zamówili i jeden z nich wyszedł na podwórko. Pomyślałem że dobry moment do ucieczki. W tym czasie wyszedł i drugi mój stróż na podwórko, chyba wyczuł co go mogło spotkać. Wyciągnąłem pistolet i krzyknąłem do matki i jej córki, aby szybko otworzyły mi okno w ich kuchni. Matkę zaczęła lamentować, że oni już zginą, córka młoda, ale była innej myśli. Krzyknęła do matki, aby się uspokoiła i szybko otworzyła okno opatrzone na zimę.

Wyskoczyłem przez okno, wybrałem kierunek do lasanku, który ciągnął się w głąb polskich terenów. W połowie drogi do lasanku otworzono do mnie ogień z automatów, strzelano z coraz to innych punktów. Biegłem naprzód ile miałem sił niezbyt dobrze znanego mi terenu. Dobiegłem na skraj lasu, gdzie była nie zalesiona przerwa do następnego lasanku, przeczołgałem się na brzuchu do następnego i chyba zrozumiałem, że odbiegłem dość daleko bo strzelanina zanikła. Idąc dalej równocześnie obserwowałem, że wojsk sowieckich nie było widać. Zastanowiłem się czy zajść do jakiegoś domu, który był dalej usadowiony od widocznej wsi. Zaszedłem, gospodarz patrzył na mnie, że nie byłem podobny do człowieka, byłem cały zabłocony pełzając na brzuchu.

Zaproponował mnie śniadanie oczyścić się z błota, ażeby wyglądał na dobrego człowieka i Polaka. Zorientowałem się dobrze gdzie jestem, jak opowiedział trzynaście kilometrów od Kuźnicy. Zauważyłem także wysoką wieżę kościoła w Różanymstoku. Postanowiłem dotrzeć do znanego punktu naszego człowieka, aby wysłał gońca do Białegostoku, żeby nie wpadli w ręce tak jak ja. Kiedy otworzono mi drzwi na umówiony znak wszedłem do domu i zobaczyłem znanych mi ludzi, którzy przybyli z Białegostoku zabierając z punktu, dokumenty gdzie wyskoczyłem przez okno powiedziano im, że po tej strzelaninie pociągnęli jakiegoś człowieka na swoją stronę. Była wielka radość, że to nie byłem ja.

Po zaopatrzeniu przybyłej grupy w dokumenty, przejechałem do Augustowa, do mojej babci Kozłowskiej. Posiadając także dokumenty na nazwisko Kozłowski Jan, co nie budziło żadnych podejrzeń. W miesiącu maju wyszedłem do sąsiada, którego zdążyłem już zapoznać, ażeby pograć w tysiąca. Przychodzi babcia i mówi, że przyszedł Heniek Kuczyński i chce koniecznie ze mną się zobaczyć. Od razu pomyślałem, że przyprowadził NKWD, aby mnie aresztować. Powiedziałem babci, aby mu powiedziała, że mnie tu nie ma i nie wie gdzie jestem. Nie dał za wygraną i jeszcze raz przysłał babcię abym ja się nie bał, wszystko zaraz wyjaśni. Obserwując co się dzieje wokół domu, nikogo nie zauważając, postanowiłem z nim się spotkać. Tak było jak przewidywałem. NKWD w Grodnie zaproponowało mu wolność, jeżeli się zgodzi na współpracę i wyda wszystkich, którzy dostali się na teren Polski Ludowej w ręce UBP a ponieważ dużej wiary do UBP nie mieli, to tłumaczyli mu, że w każdym UBP jest ich człowiek, który tym kieruje i żeby docierał bezpośrednio do ich ludzi z meldunkami, jak wykryje, gdzie kto mieszka. Mówił, że nie chce tego robić i nikogo nie chce wydać. Jednocześnie prosił, aby mu pomóc wyrobić jakieś dokumenty, aby mógł gdzieś wyjechać i urządzić się do pracy.
Niełatwy to był orzech do rozgryzienia, myśląc o tym, czy to nie był pomysł NKWD aby ponownie znaleźć się na terenach Polski i w jakiś sposób zaaklimatyzować się, bo wszyscy prawie wiedzieli, że był aresztowany i znajdował się w Grodnie w więzieniu. Ja też nie chciałem mu wierzyć, które będą prawdziwe jego zamiary w dalszym jego postępowaniu. Postanowiłem skontaktować się ze swymi przełożonymi, naświetlając całą sprawę tego zjawiska. Przybyli natychmiast i po długim wysłuchaniu jego opowiadań, jak jego taksówką przywieźli na granicę i przeprowadzili na polskie tereny. W końcu postanowiono wydać mu nowe dokumenty, które jeszcze były w zapasie. Wyjechał na ziemie odzyskane.

Ja nadal mieszkałem w Augustowie. Urządziłem się do pracy w Komitecie Opieki Społecznej na stanowisku magazyniera, gdzie honorowym prezesem był Adam Koczela, ks. Stankiewicz i trzecia osoba z PPR, którzy komisyjnie rozpatrywali podania złożone przez ludzi, akceptując, jaki komu ciuch wydać z darów UNRRA. Przy tym była prowadzona kuchnia i dokarmiano ludzi biednych.

Pod koniec grudnia 1946 r. weszła do mnie jakaś dziewczynka do mego biurka, podała mnie małą kartkę i szybko opuściła pokój. Na kartce pisało, szybko uciekaj, bo zaraz aresztują. Szybko się ubrałem i zacząłem schodzić na dół. W połowie schodów spotkałem dwóch wojskowych, którzy zapytali się u mnie, gdzie jest magazyn UNRRA. Powiedziałem im: prosto na górę i po lewej stronie siedzi magazynier Kozłowski. Podziękowali mi, że usłyszeli nawet nazwisko o które im chodziło. Przyspieszonym krokiem skręciłem w podwórko do magazynu „Społem”, w którym pracował brat Stanisław, by go uprzedzić, że coś się dzieje. Przy zamkniętym magazynie kręciło się dwóch ubowców, którzy zmierzali w moim kierunku pytając się u mnie, gdzie mogą być magazynierzy, bo magazyn jest zamknięty. Powiedziałem im: widocznie poszli do innego magazynu na 1-Maja. Tam mają magazyn soli. Podziękowali mi i poszli. Szybkim krokiem poszedłem na drugą stronę podwórka, dotarłem do kościoła, który w tym czasie nie był czynny – zerwane obie wieże.

Posiedziałem do ciemnego wieczoru korzystając z pomocy jednej osoby, u której wypożyczyłem pieniędzy na bilet. Doszedłem do kolejowej stacji Turowo i wąskotorówką dojechałem do Ełku. Wdrapałem się do pociągu, który jechał do Gdańska i szczęśliwie im dojechałem do Gdańsk-Wrzeszcz. Tam przesiedziałem do końca zimy u jednego z moich kolegów Wiesława Hrynaszkiewicza na jego utrzymaniu.

Z zatrudnieniem było trudno, bo posiadane dokumenty spalone, a to było ryzykowne. W 1947 r. ogłoszono amnestię, która miała być taka sprawiedliwa dla wszystkich politycznych, którzy znajdowali się w leśnych obozach w ukryciu aby się ujawnili, wszystko będzie darowane. Nie znając w Gdańsku mądrzejszego człowieka, któremu można byłoby się zwierzyć, aby poradził jak postąpić z tą amnestią. Postanowiłem wrócić bliżej Augustowa, aby się zorientować się, jak postąpić z tą amnestią. Po drodze wyszedłem z pociągu w Wydminach, gdzie mieszkał dobrze mi znany człowiek, aby się zorientować w tej sytuacji. W jego domu spotkałem sporo mi znanych ludzi, którzy siedzieli przy stołkach i opijali zaświadczenie, które im wydało UBP, kiedy się ujawnili. Był także między nimi Władysław Eksterowicz ps. „Wicher,” który się zwrócił do mnie z zapytaniem, czy ja się ujawniłem. Powiedziałem, że nie. Pokazał mi swoje zaświadczenie i zaczął mnie namawiać żebym ujawnił się, bo i tak mnie może ktoś wydać. Wysłuchałem ich relacji i postanowiłem dotrzeć do Augustowa, aby zasięgnąć rady od mądrzejszych od nich. Rady były identyczne, trzeba się ujawnić, brat już był ujawniony.

W tym dniu było dużo sensacji, bo ujawniły się obozy leśne, uzbrojeni. Składając broń na placu Krasickiego i żegnając się z nią otrzymałem zaświadczenie na nazwisko Michaluk Jan, a wciąż mnie nazywano Kozłowski przez niektórych znajomych. Po jakimś czasie podjąłem pracę w Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Augustowie w charakterze zaopatrzeniowca. Z Białegostoku towar dostarczałem samochodami.

Było po cichu słychać, że ujawnieni partyzanci z obozów leśnych zaczęli znikać z horyzontu. Do mnie zaczęto przysyłać UB-owskich gońców abym stawił się do UBP. Parę razy chodziłem. Wypytywano się mnie, czy wszyscy się ujawnili, odpowiadając że nie wiem, w Augustowie nie ma nikogo, a gdzie kto mieszka dalej to tego nie wiem, bo korespondencji z nikim nie prowadzę. Z tym chyba się zgadzali, bo poczta była pod kontrolą. Wymuszone stawiennictwo było coraz częściej powtarzane. W końcu powiedziałem, proszę mnie nie wzywać, bo więcej do was nie przyjdę, bo nie wiem kto się ujawnił czy nie. Więcej do nich nie przyszedłem. Później zaczęto ze mną stosować różnego rodzaju represje. Kiedy odprowadzałem do domu moją pannę wyskakiwali jak spod ziemi w czarnych okularach wykręcając mi ręce do tyłu. Panna wystraszona szła do domu, a mnie prowadzono do ich urzędu wałkując te same pytanie, kto się nie ujawnił. Po godzinach mnie zwolniono i nakazywano aby nikomu o tym nie mówił, jak oni ze mną postępują i o co wypytują, jednocześnie wymagano o złożeniu podpisu o tej tajemnicy. Wystrzegałem się w wieczorowej porze wychodzić do miasta, aby się z nimi nie spotykać.

Pewnego razu użyli innego sposobu. Namówili swego tajniaka, który cały czas kręcił się w towarzystwie mojej panny i jej otoczenia. Zaproponował mi, żeby ja z nim poszedł do jednej wdówki. On kupi wódkę i tam posiedzimy, bo jemu jednemu iść tam nie wypada. Nic w tym czasie nie podejrzewałem, wyraziłem zgodę. Przyszliśmy pod restaurację, dał mnie pieniądze abym wszedł do wnętrza i kupił pół litra wódki. Kiedy wszedłem do restauracji zauważyłem znajome twarze ubowców siedzących przy stolikach, jednego zapamiętałem nazwisko – Felczak, w stopniu porucznika. Zanim ja kupiłem wódkę obserwując ich, szybko poderwali się od stolika i wyszli. Kiedy wyszedłem z restauracji, wykręcili mi ręce do tyłu i zaczęli prowadzić, pomyślałem, że znowu do swego urzędu. Ale tym razem urząd minęli i wyprowadzili na grodzieńską szosę w kierunku lasu. Obaj byli mocno pijani, zrozumiałem, że prowadzą mnie do lasu załatwić. Zacząłem prosić aby mnie puścili i darowali życie, nikomu krzywdy nie zrobiłem w życiu. Kiedy wstąpiłem do organizacji, to wtedy walka była z Niemcami, a wystąpić z tego nie łatwo było, bo złamanie przysięgi to kula w łeb, a teraz doczekałem się okazji, ujawniłem się, chcę żyć i pracować dla naszej Polski Ludowej. Te moje słowa chyba skruszyły ich serca, wróciliśmy z powrotem i powiedzieli mi, że mam u nich jutro się stawić. Na jutro właściciel pieniędzy, który dał na wódkę, rano mnie spotkał i zaczął ubolewać, że nie doszło do umówionej sprawy, jednocześnie wypytując co oni ode mnie chcą. Otworzyłem się i powiedziałem mu, że chcą żebym ja wydał swoich kolegów nie ujawnionych, a ja nic o nich nie wiem.

Spotkałem Adama Koczelę, pochodził sam z Białegostoku, postanowiłem mu zwierzyć się w całej tej sprawie, aby mnie poradził, czy mam z Augustowa gdzieś wyjechać, czy robić coś innego. Koczela mi poradził, żebym znał coś o swoich kolegach to nie powinieneś ich wydać a oni ci nic nie zrobią i nie mają prawa coś zrobić. Pewnego razu przyjechałem później z Białegostoku, wracając do domu wyskoczyli z willisa z bronią w ręku i powiedzieli, że jestem aresztowany wioząc w kierunku lasu. Powiedziałem do nich, wiem gdzie mnie wieziecie, ale ja już zdążyłem to wszystko opisać i złożyć w pewne ręce, jak mnie zastrzelicie to będziecie siedzieć w więzieniu. Wtedy zaczęto mnie kopać, aby dowiedzieć się komu złożyłem te moje opisanie. Jeden z nich powiedział, durniu my chcieli ciebie postraszyć. Jeszcze trochę podjechali, zawrócili samochód i wrócili do Augustowa, a mnie zwolnili. Represje w dalszym ciągu nie ustawały i zaczęli z innej beczki, gdzie ukryliśmy broń po przejściu granicy. Tłumaczyłem się, że nie wiem, bo mnie przy tym nie było. 18 grudnia 1948 r. wracając z towarem z Białegostoku do Augustowa zatrzymał się samochód i usłyszałem głosy otwierać plandekę, kiedy otworzono i kazano wysiadać, zobaczyłem że dookoła samochodu było ich dużo, chyba tym razem przewidzieli, aby mnie ktoś nie uprzedził i spotkali przed miastem.

Brat Stanisław już był aresztowany z rana. Mnie zaprowadzono na posterunek milicji gdzie dokonano rewizji. Felczak powiedział do swoich podwładnych, kto na ochotnika odprowadzi mnie do UB. Pierwszy wyskoczył Kubryn dobrze mi znany z okresu niemieckiej okupacji i dwóch innych. Felczak powtórzył uważajcie, bo to dobry ananas, może wam się wyślizgnąć. Kubryn powiedział, mnie on nie wyślizgnie się.

Przystawiając lufę do moich pleców doprowadzono do UBP, wprowadzono do piwnicy i wsadzono do celi. W celi siedziało dwóch ludzi. Jeden był w wojskowym ubraniu, aresztowany w Gdańsku, oskarżony jako kolaborant za współpracę z Niemcami a drugi z wybitym okiem przez Felczaka Kojak z Suwałk. W czasie amnestii był ujawniony. Zapytał o moje nazwisko i powiedział mi, słuchaj tu jest jakiś Michaluk, siedzi bo słyszałem jak go wyprowadzali z celi i zwrócili się po tym nazwisku. Byłem już pewny, że to mój brat. Na drugi dzień wyprowadzono mnie z piwnicy na górę, w tym pomieszczeniu siedział Felczak. Zwracając się do mnie tymi słowami, ty taki synie zwierzyłeś się Sobolewskiemu, miałeś nikomu nic nie mówić, temu zaprzeczyłem, a pieniądze które ci dał na wódkę, to czyje były. Znaleźliśmy na ciebie inny sposób, nie chciałeś z nami współpracować, zgnijesz na Syberii.

Wyprowadzono mnie z powrotem do celi. Jan Szostak wielki zbrodniarz augustowskiego i suwalskiego powiatu pełnił służbę od początku komendanta UB w Augustowie przy wskazówkach NKWD. W tym czasie, kiedy mnie aresztowano, był komendantem w Ełku. Na drugą noc obudzono mnie w celi i kazano wychodzić na korytarz, zobaczyłem stojącego brata. Skuli nas razem przez założenie kajdanek, wsadzili do samochodu wioząc w odwrotnym kierunku stacji kolejowej.

Zawieźli nas do Grajewa, wsadzili do pociągu, który szedł w kierunku Białegostoku. Znaleźliśmy się w wojewódzkim urzędzie UB, gdzie wsadzono nas do oddzielnych cel. W mojej celi było dużo osób z łomżyńskiego terenu, gdzie jeszcze w tym czasie toczyły się walki partyzanckie z ubowcami. Po przesłuchaniu i spisaniu protokółu, gdzie jest ukryta broń nie mało oberwałem, twierdząc w dalszym ciągu, że nie wiem. Po tygodniu tych represji, zawieziono nas do sztabu wojewódzkiego Straży Granicznej. Tam od nowa zaczęły się przesłuchania i pisanie protokółu. Dowódcą tej straży w stopniu pułkownika był Rosjanin, który po polsku słowa wymówić nie umiał. W celi, w której siedziałem ściany były tak podrapane wypisanymi nazwiskami i imionami, wiozą mnie, czy nas do Rosji.

Wyglądało, że niemało ludzi musiało przewinąć się przez te cele. Pod koniec grudnia 1948 r. przywieziono nas na strażnicę graniczną w Kuźnicy, gdzie znowu rozpoczęło się przesłuchanie przez dowódcę strażnicy w stopniu porucznika. Kiedy mu opowiadałem o naszym przejściu granicy, przerwał pisanie, spojrzał na mnie i przypomniał, że on był w naszych rękach. Poznał mnie, poznał mnie jak, my ich rozbroili, trzymaliśmy ich kilka dni przy sobie, dobrze z nimi się obchodzili. Zaczął mocno ubolewać jak mi pomóc, żeby nie przekazać ruskim. Powiedziałem mu, że ten drugi jest moim bratem, który znajdował się w prowizorycznym areszcie, w końcu zaproponował mi, że on ucieknie razem z nami i gdzieś się zamelinujemy. Odmówiłem mu tej propozycji. Skakał nad nami jak nad bliskimi. Brat o tej propozycji nie wiedział, bo mu nie mówiłem, być może wyraziłby chęć. Decyzja, którą podjąłem była trudna. Przyniósł zaraz paczkę, która otrzymaliśmy na święta, przy nas ją otworzył i chyba nie spróbował i oddał ją nam. Pochodził sam z Warszawy. Oddałem mu osobiste rzeczy, które znajdywały się w jego posiadaniu, było trochę pieniędzy, za które kupił nam papierosy i pomagał ich zamaskować w naszych ubraniach.

W końcu nastąpiło przekazanie nas sowieckiej straży granicznej, gdzie przyjechał duży wóz i sporo wojska z psami. W momencie przekazania odwrócił się, zauważyłem że po policzku potoczyła się łezka. Wsadzono nas na środek samochodu na podłodze, dokoła na ławkach zasiadło wojsko z psami. Major siedział w kabinie obok kierowcy. Przez okres jazdy do Grodna nie słyszałem głosu, aby jeden do drugiego coś się odezwał. W takim milczeniu przywieźli nas do Grodna, do sztabu pograniczników i od razu rozdzielono od brata.

Na korytarzu przed celą zaczęto mnie ścinać włosy przez dwóch żołnierzy posługując się ręczną poniemiecką maszynką, która w brudnej głowie włosów wcale nie ścinała, próbując ją wyjąć wyrywała włosy ze skóry, przyniesiono wtedy jakiś tępy kuchenny nóż obcinać włosy dookoła maszynki aby ją wyjąć powtarzając to dużo razy.

Wreszcie zakończono ścinanie włosów. Przez parę miesięcy do głowy dotknąć nie mogłem. Wpuszczono do celi, w której było dwóch ludzi – Łotysz i Ruski Niemiec. Był to wieczór sylwestrowy. Po paru minutach otworzyły się drzwi celi i kazano mi wychodzić. Zaprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia, w którym siedział wojskowy w randze pułkownika, zaczął prowadzić śledztwo, które trwało prawie do rana. W końcu powiedział mi, jeżeli ja w celi powiem, że mnie przywieźli z Polski, to czeka mnie karcer. Powróciłem do celi. Łotysz poczęstował mnie szynką, którą miał przygotowaną na podróż przejścia granicy na polską stronę. Ja również poczęstowałem łakociami z paczki porucznika z Kuźnicy, czego mi nie zabrali, papierosy i inne przedmioty, jak połamane ołówki, żyletki zabrali. W szerokim pasku mego płaszcza miałem ukryto sporo cygaretek, których nie znaleźli. Po apetycznej kolacji czy to już śniadaniu, wszystkim zachciało się zapalić. Chodząc po celi z założonymi rękami do tyłu wyciągnąłem trzy cygaretki i poczęstowałem. Kiedy Niemiec zapalił powiedział oto polskie cygaretki, bo był aresztowany w Warszawie. Po jakimś czasie zabrano go z celi.

Zaprowadzono mnie na dalsze śledztwo. Pułkownik ze złości się wściekał, iż powiedziałem, że mnie przywieźli z Polski, tłumacząc się tym, że poczęstowałem cygaretką, która w jakiś sposób została w kieszeni po waszej rewizji, kiedy zabieraliście mnie papierosy z kieszeni. Kiedy wróciłem do celi Niemca już nie było i więcej go nie spotkałem, a także i kary nie poniosłem.
Po zakończeniu śledztwa przewieziono nas do więzienia i przekazano władzom NKWD. Tam się zaczęło od nowa mając dokładne dane o mojej działalności. Bo każdy, kto trafił wpierw jak ja w ich ręce, zwalał winę na drugiego. „Wieloryb”, mój przełożony też zwalił wszystkie swoje winy na mnie do których długo się nie przyznawałem, bo nie były prawdziwe. Żądano wydania ludzi, kto przynależał do konspiracji z moich terenów. Wydałem wszystkich, którzy już nie żyli z ich przyczyn, a także na nich zwalałem wszystkie winy, którymi mnie oskarżono i ich szpiclów, którzy z różnych przyczyn pracowali u nich a szczególnie Henryka Kuczyńskiego, którego zwolnili i przerzucili na tereny polskie, aby nas wykrył i oddał w ręce UBP udając, że ja nie wiem, jak to z nim było, kiedy oskarżenie składałem na ich szpiclów to mało to interesowało i nic nie pisał, a jak dotyczyło ludzi, którzy byli scaleni i byli na wolności, to śledztwo ciągnął ile mógł.

Ja trzymałem się zasady odpowiadać na pytania znam nie znam, wtedy siedział i przeglądał akta innych oskarżonych aby zadać nowe pytanie. Śledztwo trwało parę miesięcy zawsze w nocy i każdą noc. Wywożono nocą z więzienia samochodem na ulicę Hoovera, gdzie była siedziba śledcza NKWD. Nad ranem przywożono do więzienia. Regulamin więzienny w dzień spać nie pozwalał. Za przymrużenie oka dozorcy ciągnęli do karceru. Byłem wykończony całkowicie fizycznie i moralnie. Śledztwo trwało nadal, śledczy nie był zadowolony, bo nie wydusił ze mnie nowych ofiar. Nikogo nie wydałem, aby mogli kogoś posadzić i otrzymać nową gwiazdkę oficerską.

Parę razy mówiłem do śledczego, dlaczego mnie mordujecie, przecież ja wszystko opowiedziałem dla władz polskich kiedy się ujawniłem, bo przedtem takiej okazji nie było, bo dostałbym kulę w łeb. Na te słowa odpowiedzi żadnej nie było. Trzymano mnie w celi pojedynczej. Pod koniec śledztwa wsadzono mnie do księdza w podeszłym wieku – Bodziszewski z Wołkowyska. Było trochę weselej. W nocy cela była pusta, tak jak jego i mnie wywieziono na śledztwo i wracaliśmy nad ranem, nieraz ja wcześniej, on później i odwrotnie. Po tygodniu zabrano go prawdopodobnie na rozprawę, ile otrzymał nie wiem, więcej z nim się nie spotkałem. Po zakończeniu śledztwa zaprowadzono do łaźni, kazano się umyć, ogolono i powiedziano, że wiozą na rozprawę sądową.

Trybunał wojenny wojsk NKWD Grodno. Rozprawa sądowa odbyła się w tym budynku, gdzie było prowadzone śledztwo. Na rozprawie było nas trzech oskarżonych, brat Stanisław, Józef Waszkiewicz ze wsi Łojki, gm. Balla Wielka i ja. Trybunał wojenny w składzie: przewodniczący ppłk Bułyczew, ławnicy: ppor Iwilko i por. Zacharow, sekretarz Gitan, bez oskarżyciela i obrony. Odczytano wyrok wszystkim kara śmierci z zamianą na 25 lat obozu pracy. Ja otrzymałem trochę wyrok bogatszy, bo było parę artykułów i każdemu 5 lat pozbawienia praw obywatelskich z utratą całego mienia.

Byłyczow powiedział, kto ma jakie pytania? Powiedziałem ja, zaraz mnie wyprowadzono do sędziego pokoju, gdzie siedział prokurator.

Słucham. Powiedziałem dlaczego nie wzięliście pod uwagę amnestii.

Odpowiedz: Miej pretensję do rządu twego państwa.

Po ceremonii trybunału przywieziono nas .jednym samochodem z powrotem do więzienia. Mnie i brata umieszczono w jednej celi. Cela była nie duża siedziało tam ponad 30 osób w tym ksiądz Grab ze Skidla, parę Niemców, czterech recydywistów błatnych, pozostali w większości od Skidla członkowie podziemia AK.

Pierwsze zapoznanie to, jak w każdym więzieniu, rozesłano ręcznik, czy jakąś szmatę o którą trzeba było wytrzeć nogi, o czym słyszałem będąc na wolności. Szmata, którą przestąpił oznaczała, że trafił do wiezienia pierwszy raz i wtedy stosowali dla rozrywki różne nabijanie się z człowieka.

Kiedy w domu rodziców nastąpiła likwidacja mienia według wyroku trybunału, rodzina dowiedziała się, że znajdujemy się w więzieniu. Zmontowali jakąś paczkę żywnościową, garnek tłuszczu ze skwarkami, chleba suszonego i innych łakoci i parę cygaretek fabryki grodzieńskiej. Kiedy enkawudziści przynieśli paczkę przed celę, którą odebrałem przez okienko, postawiłem to wszystko na stół i zaprosiłem wszystkich do częstowania się. Wszystkim to się spodobało, bo nikt dotąd tego nie uczynił, a szczególnie recydywistom, którzy podeszli poczęstować się, paczka stała na stole i ile razy zapraszałem, to żaden z nich się nie dotknął, jedz to twoje. Ja więcej żadnej paczki nie otrzymałem do końca, a niektórzy to otrzymywali dość często. Ksiądz Grab otrzymywał co tydzień od swoich parafian i miał sporo tego wszystkiego nagromadzone i cieszył się, że będzie miał czym się odżywiać w obozie. Wyrok 25 lat. Recydywiści zawsze coś tam na swój sposób wyrabiali, a że ich nikt nie wydawał, to całą celę ukarali i nie pozwolili otrzymywać paczek. Skończyło się palenie, nikt nie miał. Ksiądz miał i nie częstował. Jeden z więźniów wziął do ręki szal wełniany amerykański i powiedział kto da 10 cygaretek to go odda. Ksiądz siedząc obok mnie powiedział, pokaż ten szal. Wziął do ręki, dobry szal, mnie w obozie przyda się. Mówię, niech ksiądz tego nie kupuje, a poczęstuje wszystkich i tymi cygaretkami to będzie lepiej. Ksiądz mówi, to ja jemu dam 30 cygaretek. Powiedziałem jeszcze raz, niech nie kupuje tego szalu. Nie posłuchał. Wyciągnął z worka 30 cygaretek, wziął szał. Białorus poczęstował wszystkich tymi cygaretkami i nic mu nie zostało. Błatnyje wściekali się ze złości, jeden z nich mówi do mnie, my jego rozkułaczym. Powiedziałem: jak wy dotkniecie się do jego paczki to będzie wojna. Nie wiem co na nich wpłynęło, czy bali się, że ich pokonamy, czy postawienie mojej paczki na stół, liczyli się ze mną.

Parę tygodni po wydaniu wyroku, otworzyły się drzwi celi i kazano mi wychodzić, zaprowadzono mnie do bloku przy bramie na drugie piętro do pokoju, w którym siedział za biurkiem mój śledczy. Zaprosił mnie usiąść i zaczął ze mną rozmawiać innym głosem, jak na śledztwie, nawet poczęstował papierosem. Zaczął ze mną rozmawiać jak ja się czuję, czy nie krzywdzą w celi, jaki mam zamiar w odbywaniu kary. Powiedziałem: czuję się tak jak w więzieniu a zamiaru odbywania kary nie mam żadnego. No, bo widzisz, u nas są różne możliwości w odbywaniu kary, przykładowo mógłbyś być lejcinantem w naszym wojsku, a na razie donosiłbyś nam na umówiony sposób, co tam się dzieje w celi, jakie są poruszane tematy przez tych ludzi, którzy razem siedzą. Powiedziałem – naczelniku to nie z moim charakterem. Karę, którą zasłużyłem odkupię własną krwią, a nie innych wydając – patrząc mu prosto w oczy, które mu się zmieniły, jakby poczuł jakąś litość nade mną. Przez chwilę stał w milczeniu i w końcu wydusił, żebym nikomu w celi o tym nie mówił.

Odprowadzono mnie do celi. Od tego czasu żaden naczelnik mnie nie wzywał, aż do 1955 r. Widocznie w mojej teczce akt oskarżenia, która nie rozstawała się ze mną od więzienia do więzienia, z obozu do obozu, była jakaś notatka mego śledczego.

Siedząc nadal w więzieniu wyrabiałem swoje pojęcie o ich bezczelnym postępowaniu we wszystkich ich postępowaniach. Unikałem rozmów, z tymi których często wyprowadzano z celi, bo byłem prawie pewny, że musieli z nimi współpracować. Otwierały się oczy i uszy co się dzieje w więzieniu. Musiało bardzo dużo siedzieć dzieci, bo z rana, jak zaczną wszyscy dziecięcym głosem krzyczeć: naczelnik mleka, to trzeba było zatykać uszy, bo krzyczeli tak długo, aż im chyba dali tego mleka.

Recydywiści porozumiewali się bez żadnych problemów między sobą jak przez telefon przez półtorametrową ścianę. Przykładali do ściany kubek przy odbiorze dnem do ucha przy nadawaniu dnem do ściany. Próbowałem – słychać jak przez telefon. Nie mieli problemu też przekazać z celi do celi, jedni drugim, ostrych narzędzi, papierosów zabranych drugim. Zapałek mogło nie być, aby trochę waty skręcić w pałeczkę potaczać butem po podłodze aż się nagrzeje, rozerwać, dmuchnąć i już się pali.
Z każdym dniem do cel więziennych przybywało coraz więcej osób, szczególnie ze wschodnich terenów spoza Grodna. Temperatura wzrastała, nie było czym oddychać, cały czas dwóch ludzi na zmianę trzymając koc za rogi pompowało powietrze, czego w końcu nie zabraniali. Wszyscy czekaliśmy aby w końcu nas gdzieś wywieźli do zapowiadanych obozów. W miesiącu czerwcu nadszedł upragniony dzień wyjazdu z więzienia. W nocy zrobiono pobudkę i wyczytane osoby przygotowywały się do etapu, w tym i ja i sporo innych. Ksiądz Grab rozpaczał, że on nie jedzie z nami i pozostał w celi z recydywistami.
Z cel wyprowadzono na korytarz i zrobiono wszystkim szczegółową rewizję. Wytrząsano wszystkie kieszenie z tytoniu. Jak mnie później uświadomiono, miękkim tytoniem można było zasypać oczy i spowodować ucieczkę. Na korytarzu po rewizji spotkałem się z Józefem Waszkiewiczem, który razem był i Witoldem Warmusem aresztowanym w Białymstoku i z Waszkiewiczem dostarczonym do Grodna. Warmus w Białymstoku mieszkał i pracował w węźle radiowym. Pochodził z Wilna, chyba z brygady Łupaszki.  Wyrok otrzymał w Grodnie.

W nocy zawieziono samochodami na stację kolejową od tyłu i załadowano do stołypińskich wagonów specjalnie zbudowanych do przewożenia więźniów. Lokomotywa przeraźliwym głosem zagwizdała i pociąg ruszył w nieznanym nam kierunku. Serce zamarło. Gwizd lokomotywy przypomniał, jak w 1939 r. transportami wywożono naszych rodaków z Grodna. W tym momencie przewinęła się myśl, że chyba nigdy tu nie wrócę, chociaż byłem innego zdania, że długo siedzieć nie będę, bo w 50 roku musi być wojna, o czym cały czas mówiono będąc w podziemiu.

Na podróż wydano nam suchy prowiant według regulaminu NKWD. Suchą mocno nasoloną rybę i porcje chleba. Zawieziono nas do Mińska, gdzie staliśmy parę dni na bocznych torach. Bez przerwy przyjeżdżały i odjeżdżały kadry oficerskie NKWD, co było widać przez zakratowane okienka wagonu. Nie wiem o co im chodziło, czy nie było miejsca w więzieniu, czy nie chcieli przyjąć. Było widać, że Mińsk był mocno zniszczony w czasie działań wojennych, z wagonów rozlegały się głosy: Naczelnik wody. Słona ryba przypominała o dużym pragnieniu, zwilżyć usta wodą. W końcu wagony zakołysały się i pociąg ruszył. Warunki sanitarne pogorszyły się po nasyceniu wodą. Żołnierze NKWD niechętnie otwierali drzwi przedziału aby wyprowadzić do ubikacji na oddanie moczu, więc siusiali gdzie kto mógł, niektórzy we własne portki. Smród był niesamowity, nie było czym oddychać.

Pociąg zatrzymał się w Orszy, gdzie wszystkich wysadzono z wagonów i pod dużą eskortą żołnierzy NKWD z psami zaprowadzono do więzienia, gdzie rozmieszczono po dużych celach nabitych narodem. Dano gorące posiłki, bałandy trudne do połknięcia, ale każdy jadł bo pragnienie po słonej rybie wciąż wymagało jakiegoś płynu. W dzień, według regulaminu, wyprowadzano z cel do łyknięcia świeżego powietrza i wyprostowania nóg do miejsca przeznaczonego do spaceru, ogrodzonego wysokim murem. Podchodzi do mnie jakiś człowiek, mówiąc do mnie: Dzień dobry panie Janie.

W pierwszej chwili nie poznałem, był to ksiądz Grab.

Wyglądał strasznie, nie był podobny do człowieka, nie miał na sobie bielizny, porwane spodnie i fufajka, przez dziury było widać gołe ciało. Mówiąc do mnie: Zobacz pan co ze mną oni zrobili, kiedy was zabrali na etap.

Mówię do niego: Mówiłem księdzu, żeby nie kupował tego szalika, bo może być źle, czemu mnie pan twardo nie zabronił? No jak nie! Powtarzałem dwa razy nie kupować tego szala, a częstować wszystkich cygaretkami i innymi artykułami, których dużo posiadał. Ksiądz się rozpłakał. Poczęstowałem go sucharami, słoniną, którą dał mnie na drogę, kiedy zabierano nas z celi. Jak potoczyły się losy księdza, dalej nie wiem. Więcej z nim się nie spotkałem.

Z więzienia w Orszy co dzień zabierano ludzi na dalsze etapy w nieznanym kierunku, a na ich miejsce przywożono nowych. Przybył także pociąg z Berlina z Niemcami w cywilnych ubraniach, w tym dużo kobiet, niektórzy z nimi, kto znał niemiecki, rozmawiali przez płot, bo umieszczeni byli oddzielnie. Po dziesięciu dniach, czy więcej, wywołano nazwiskami i kazano wychodzić z cel, ustawiono w piątki i pod eskortą przyprowadzono do przygotowanych wagonów stołypińskich. W tym etapie zobaczyliśmy się, że jedziemy w jednym kierunku, brat, Waszkiewicz i Warmus. Pociąg ruszył, znaleźliśmy się w Moskwie, na Dworcu Białoruskim. Kiedy wyprowadzono z wagonów, wokół nas zgromadziło się sporo moskwiczan, niektórzy rzucali papierosy, niektórzy krzyczeli: A wy faszyści, takie a nie takie! NKWD tłum rozganiało, a nas wsadzono do niedużych samochodów na których widniały napisy /chleb/ pomyślałem, nie mają samochodów, używają samochodów do rozwożenia chleba, to było zamydlenie oczu chyba dla mieszkańców Moskwy, to były dobrze przygotowane wozy do przewożenia więźniów, w tyle wozu było odgrodzone gęstą, grubą siatką metalową miejsce dla dwóch konwojentów. Wóz cały był z blachy i dość szczelny, chyba dlatego, aby chleb się nie zakurzył.

Był straszny upał, chyba był już lipiec. W tym samochodzie było strasznie gorąco, a wieźli nas dość długo, ludzie tracili przytomność. Odzyskaliśmy ją dopiero, kiedy zawieziono na więzienne podwórko. Wyciągano nas z wozu i polewano po nas wodą. To było więzienie Krasne Presni. Był to bardzo wysoki budynek w kształcie kwadratu więziennego podwórka. Rozmieszczono nas na niższych piętrach tego więzienia, chyba z tego powodu, że na wyższe nie zdołalibyśmy wejść. Siedzieliśmy w oddzielnych celach, po paru dniach przeniesiono na przedostatnie piętro i na łykanie świeżego powietrza nas wyprowadzano na płaski dach tego więzienia, gdzie były nawet praśnice, z których czasami udało się skorzystać.

Była dobra widoczność na Moskwę. Raz chyba zaprowadzono do jakiegoś oficera, do sprawdzenia danych personalnych towarzyszących teczek aktu oskarżenia. Tu także odbywała się segregacja, gdzie kogo wysłać do jakiego kraju według ich podziału. W celi, w której siedziałem, było sporo Litwinów, Łotyszów, Estońców i recydywistów, jak w poprzednich więzieniach, jeden z nich przyznał mi się, że jest Polakiem. Ojciec jego za cara był wywieziony na Sybir. Częstował mnie nieraz skrętami karuszków skręconych w gazecie.
Po dwutygodniowym wypoczynku, załadowano nas na samochody i zawieziono na jakąś stację kolejową, gdzie były przygotowane wagony stołypinki. Ładując po dwadzieścia pięć osób jak sardynki, wydając suchy prowiant, jak poprzednio słoną rybę i na każdej stacji krzyczeliśmy wody, to już na większych stacjach dawali gorącą wodę /kipietok/. Gorąca woda trochę lepiej gasiła pragnienie jak woda zimna. Starym sposobem wyganiano z przedziału wszystkich na korytarz i sprawdzano podłogi ściany i sufity czy nie poczyniono jakiś śladów /dziur/ do ucieczki.

Pociąg dojechał do Kujbyszewa za cara /Samary/ z okien wagonu było widać sporą grupę żołnierzy z psami i czerwonymi pagonami na ramieniu, którzy przystąpili do wyprowadzania ludzi z wagonów, ustawiając w piątki. Po wyprowadzeniu wszystkich pod eskortą przyprowadzili do więzienia. Tu można było spotkać ludzi wielu narodowości, więzienie przepełnione.

Jednych wywozili dalej, drugich przywozili, innym dawali odpoczynek i gorącej bałandy. Odpoczynek trwał chyba od przebytych kilometrów w stołypińskich wagonach. Tu się zapoznałem z Rymszą Antonim z brygady Łupaszki, aresztowanym w Polsce i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam. Po wymierzonym wypoczynku, męczącej podróży, załadowano do stołypińskich wagonów, przywieźli do Czelabińska. Tu nas do więzienia nie przyjęli, podawali ciepłą bałandę w wagonach. Po dwóch dniach doczepiono wagony do lokomotywy i pociąg ruszył dalej.

W Nowosybirsku pociąg się zatrzymał, oczekująca ekipa wojska doprowadziła do więzienia. Tu w większości budownictwo było drewniane, rosyjskiego typu. W celach warunki sanitarne były podobne do przebytych, stał kibel, beczka z wodą i przykutym łańcuchem do którego wysokie ludzie musieli mocno się schylać, aby z tego kubka napić się wody. Pewnego dnia kubek zginął bez śladu. Z rana celami wyprowadzano do ubikacji, gdzie były krany z wodą. Można było przemyć oczy. Niemcy podejrzeli, że czarni ludzie z Kaukazu posługują się kubkiem do podmywania się według zasad religijnych islamu. Wywiązała się walka o kubek, w której zwycięstwo odnieśli Niemcy.

Cały czas marzeniem moim było spotkać się z Polakami, który by z nich powiedział, czy nie spotkał kogoś z Augustowa, gdzie było masę aresztowanych AK-owców, po których ślad zaginął i jak dotąd chęci moje spełzły na niczym – na takiego nie trafiłem. Po wypoczynku i spożyciu gorących posiłków bałandy młode organizmy szybko się zregenerowały. Starym sposobem ładowano do identycznych wagonów jak wpierw i pociąg mknął w głąb Syberii. Przez okna było widać wysokie wyżki i stojących na nich żołnierzy, unoszące się z niektórych niskich baraków dymki ogrodzonych drutem kolczastym.

Obraz tego wszystkiego był przerażający, napadła myśl, że i ja w którymś z nich zamieszkam. Bo wciąż nie było wiadomo gdzie nas wiozą. Pociąg zatrzymał się w Krasnojarsku. Z wagonów odezwały się głosy: naczelnik wody. Tym razem wody nie dano i zaczęto wyprowadzać z wagonów i ustawiać w piątki, liczyć dokładnie, czy kto nie nawiał, wszystko chyba się zgadzało i ruszyliśmy naprzód. Pod dobrą opieką opiekunów znaleźliśmy się w więzieniu wypoczynkowym. Stosując te same sposoby regeneracji. Najgorszym było to, że w każdym więzieniu było tyle pluskiew i karakanów, że zasnąć nie dawały.
Po określonym odpoczynku zajęliśmy miejsca w wagonach nam przeznaczonych. Dojechaliśmy do Irkucka. W czasie podróży recydywiści robili swoje, okradali wszystkich, co im przypadło do gustu. Niektórzy jechali bez ubrań i butów, kto sobie pozwolił zdjąć z siebie, aby wypoczęły nogi i odprężyło się ciało. Można było zauważyć, że żołnierze konwojenci NKWD współpracowali z recydywistami, którzy okradali więźniów politycznych przekazując łupy żołnierzom, otrzymywali od nich papierosy, chleb i inne artykuły. W ten sposób dzielono się łupem. Skargi na to nie było komu złożyć, bo wyższe kierownictwo konwoju na to nie reagowało, bo chyba wszyscy brali udział w tych łupach, a może i sami bali się, żeby któremuś z nich recydywiści gardła nie przegryźli, bo byli gotowi na wszystko. Pamiętam słowa, którymi grozili naczelnikowi więzienia w Grodnie, jak nie przyniesie im coś do palenia, to miejsca jemu w piastowaniu naczelnika nie będzie. W końcu dostarczono im papierosy. Recydywiści posługiwali się swoim językiem, wymyślonym przez siebie wielkiej organizacji i surowej dyscypliny. Niektóre słowa z ich słownictwa, zapamiętałem np: słoninę nazywano bacył, buty – prochora, brzytwy, które sami robili – majka.

Posługując się swoim językiem łatwo było im zaplanować na osobę, która w ich pojęciu im przeszkadzała, z konsekwencjami się nie liczyli, bo najwyżej otrzymywali dodatkowy – artykuł 20 lat. Jeżeli zebrać wszystkie artykuły, to niektórzy mieli po 200 lat więzienia. Niemałe też mieli zasługi z drugiej wojny światowej, bo na froncie robili cuda, za co mieli wysokie odznaczenia w swoich teczkach aktu oskarżenia o czym sami często mówili. Prawie każdy na piersiach miał wytatuowanego Lenina i Stalina, co im łagodziło sprawy w rozprawach sądowych, rozrywając koszulę i pokazując Lenina i Stalina. Litościwy wypoczynek w Irkucku dobiegł końca i znaleźliśmy się w bezpiecznych wagonach, w których dojechaliśmy do Chabarowska. Podobnym sposobem przydzielono kwatery w więzieniu.
W pierwszym rzędzie przeszliśmy przez łaźnię w szerszym zakresie, ubranie włącznie z bielizną załadowano do tak zwanych prożarek, czyli komór parowych wysokiego ciśnienia, aby wytępić wszy, których każdy z nas miał nie mało. Tu nas golono zaczynając od głowy, kończąc tam gdzie tylko były włosy. Nie mało było kłopotów w odnalezieniu swego ubrania. Niektórzy byli pokrzywdzeni, bo wcale go nie znaleźli. Było sporo pokrzywdzonych kto posiadał kożuch, bo pod wysoką temperaturą zabicia wszy skóra się skurczyła i kożucha nałożyć nikt na siebie nie mógł.

Po łaźni i spożyciu gorącej bałandy spaliśmy jak zabici do zmiany służby NKWD. Przy takiej zmianie, kto był żywy musiał stać do szeregu, aby mogli przeliczyć ludzi, co nieraz trwało godzinami jak się nie zgadzało. W tym czasie sprowadzono naczelnika więzienia, który sam przeliczał z 5 razy szeregi ludzi, aż nagle odezwał się głos jakoby z głośnika dużej mocy, który zabrzmiał w rosyjskim języku: „Wnimanje, wnimanje, goworyt germania. Hitler wstał z ciasnego grobu i niesiot swobodu dla narodu”. Naczelnik krzyknął z całej siły „Andrej schadi z dachu”.

My staliśmy wszyscy osłupieni, nie wiedzieliśmy co tu się dzieje. Widziałem, jak Andrej schodzi z dachu z kawałkiem rynny w ręku przez którą przemawiał. Jak później okazało się co to był za Andrej. Był to Rosjanin, który zwariował, raczej chyba udawał wariata, jak mówiono o nim później. Wszyscy już z więziennej służby go znali, oprócz naszego etapu. Trzymali go w tym więzieniu, badając, czy naprawdę jest wariatem. Wypoczynek i gościnność wyznaczoną przez NKWD w Chabarowsku się skończyła. Znaleźliśmy się ponownie w przewidzianych wagonach. Lokomotywa zagwizdała, pociąg ruszył, a każdy zastanawiał się dokąd nas wiozą, jedni mówili, że na Kołymę, a ja nie miałem pojęcia o tej Kołymie bo nikt z Syberii, którzy powrócili do kraju po wojnie, o Kołymie nie wspominał.
Pociąg sunął się pozwoli do obrzydzenia, mówiono było, że dwie lokomotywy go ciągnęło, zajęło sporo czasu w czasie przeprawy przez Amur, gdzie po kilka wagony wpychając na prom przeprawili cały pociąg. To zajęło sporo czasu. Wszyscy byliśmy zmęczeni i wyczerpani tą podróżą, która ciągnęła się bez końca, aż w końcu dojechaliśmy do Buchty Wanino.

To już był ostatni przystanek drogi kolejowej. Przez okna było widać masę wojska z czerwonymi naramiennikami i z psami, którzy okrążyli cały pociąg. Zabrzęczały zamki zdejmowane przez konwojentów z poszczególnych przedziałów, kazano wszystkim wychodzić z wagonów ustawiając nas w piątki i dokładnie przeliczając jak zawsze, mówiąc swój wierszyk, który znali na pamięć. Czy znamy przepisy konwojentów – krok w prawo, krok w lewo, będą uważane za ucieczkę i użyją broni. Ruszyliśmy w drogę, po godzinie czym więcej marszu było widać zatokę morską i już nie było wątpliwości, że wiozą na Kołymę. Idąc dalej było już widać masę wyszek stojących na nich żołnierzy, a także przeznaczony obóz otoczony w trzy rzędy kolczastym drutem. Zatrzymano kolumnę przed bramą obozu, gdzie wyszedł naczelnik obozu i powiedział, kto sądzony z art. kryminalnego żeby wyszli z szeregu na bok. Nikt nie wyszedł, więc podszedł do ustawionych więźniów i po pięciu rozpuszczał do przodu, a niektórym kazał wyjść z szeregu. Zajęło to trochę czasu, bo było sporo ludzi – 600, a może i więcej. Kiedy skończył, kazał dla swoich podwładnych przynieść teczki i sprawdzić czy wszystkich wyprowadził z szeregu. Byłem zdziwiony tym jego postępowaniem. Zastanawiałem się, jaki z niego jest psycholog czy jasnowidz. Później to dla mnie było jasne, bo ja też potrafiłbym to zrobić. Tych ludzi łatwo można było odróżnić po wyglądzie ich twarzy. Nie sposób było odróżnić, który był błatnym, suką czy sześciorka. Nie mając nawet dokładnie pojęcia co te nazwy suka i sześciorka oznaczały. Natomiast oni o sobie dokładnie wiedzieli, kto kim jest. Po dokładnym sprawdzeniu teczek osobowych i po przeprowadzeniu szczegółowej rewizji, odliczono po 50 czy po 100 ludzi wyznaczając dwóch ludzi, którzy mieli mieć pieczę w dzieleniu chleba. W ten sposób wprowadzono wszystkich do obozu włącznie z recydywistami. Umieszczono wszystkich w jednym baraku, który czasowo zamknięto na zamek. Pozostałe baraki były otwarte i na terenie obozu kręciło się mnóstwo ludzi jak mrowia. Po paru godzinach barak otworzono i kazano wyjść po 10 ludzi z każdej grupy do chleborezki przynieść chleb i podzielić według grup. Po jakimś czasie wszyscy wrócili do baraku, który już był nie zamknięty, bez chleba, z dużymi guzami na głowie, co powtarzało się parę razy, że z chleba nie skorzystaliśmy. Wtedy wychodziliśmy całymi grupami do zdobycia chleba po bałandę ustawialiśmy się w kolejkę, aby ją otrzymać i konsumować, co też nie było łatwe. Zasiadając do ław przeznaczonych do konsumpcji, kładąc czapkę pod siedzenie miskę stawiając na wyższą ławę trzymają chleb w ręku popijając bałandę. W tym czasie ktoś wyostrzonym drutem czy jakimś gwoździem, zadawał silny cios w pośladek, energicznie podskakiwałem z bólu, widząc, jak ktoś uciekał z czapką, kiedy odwróciłem głowę z powrotem, to chleba i bałandy na ławie już nie było. Zaciskając zęby odchodziło się, zwalniając miejsce następnym grupom. Wszyscy się uczyliśmy jak przetrwać bałagan, który istniał w obozie.

Obóz przejściowy był rozbity na dwie zony, kolczastym drutem przegrodzone, przejścia z jednej zony do drugiej nie było. Były oddzielne bramy wejściowe. W dużym tłumie zgromadzonego narodu, mówiono o czterdziestu tysiącach. Okręty co jakiś czas zabierały ludzi na Kołymę śpiesząc się wykorzystać okres nawigacyjny, a na przesyłkę przybywali nowi więźniowie. W dużym tłumie Polak starał się odnaleźć drugiego.

Ja wciąż byłem zainteresowany spotkać kogoś z Augustowa, jeden rodak ze Lwowa powiedział mi, że jest tu jeden gość z Augustowa prosząc go, aby mnie do niego zaprowadził, co chętnie uczynił. Tak był to facet w Augustowie aresztowany, był to Rosjanin lejtnant, który zdezerterował z armii i zamelinował się w Augustowie, ożenił się z niejaką Trocką z Wójtowskich Włók i mieszkał nad jeziorem Necko. Pracował u gospodarza Krzywickiego w Augustowie. Młodzieżowa organizacja ZMP wykryła go i przez UBP został aresztowany.

My Polacy trzymaliśmy się w małych grupkach wcześniej zawartych znajomości, w tym Antoni Rymsza, który miał na sobie przyzwoity garnitur. Recydywiści postanowili go rozebrać z tego ubrania. Ponieważ trzymaliśmy się grupy i ubranie nosił na sobie to nie było im łatwo. Rymsza postanowił w tym garniturze nie chodzić, bo w końcu mogą go zabić. Znalazł gdzieś starą fufajkę i spodnie, a garnitur oddał dla mnie, który nosiłem w swojej torbie. Spaliśmy na placu obozu, bo mniej dokuczały pluskwy. Noce stawały się coraz chłodniejsze, była już późna jesień, więc postanowiliśmy ulokować się w jednym z baraków, do których już się wszyscy garnęli, było bardzo ciasno. Przewrócić się na drugi bok trzeba było na komendę, bo jak sam się przewrócił, to już miejsca nie było, każdy z siebie spychał
i lądowało się na korytarzu. Spałem w środku grupy rodaków. W nocy poczułem, że mi wyrywa się torba spod głowy. Chciałem krzyknąć poczułem podstawiony nóż do gardła, kiedy wydobyłem z siebie krzyk, to wszyscy stanęli na nogi. Było słychać głosy – O dobrze, Polaków obrobili. Rymsza był smutny, bo stracił garnitur, a ja o mało życia. Trzymał się naszej grupy rzekomo prezydent Białorusinów w czasie niemieckiej okupacji, którego złapali w Czechosłowacji. Znał dobrze język polski, pochodził z Baranowicz, był dość ciekawy facet, dużo o sobie opowiadał. Białorusinów też dużo siedziało, bo walczyli o swoją wolność ze Związkiem Radzieckim.

Jednego wieczoru zaczęła się wielka strzelanina z wyżek. Wyglądało w pierwszej chwili, że czekiści likwidują cały obóz, ale rozległy się głosy z wyżek: „łażyś”, wszyscy padali i leżeli plackami, kule gwizdały nad głowami, było sporo zabitych wśród leżących. Strzelanina po jakimś czasie ucichła, zanim przybyło dużo wojska i okrążyli cały obóz. Jak się okazało, recydywiści zaplanowali ucieczkę z obozu. Na rano było widać stosy trupów przy wyżkach, po których wleźli do wyżek zlikwidować żołnierzy i w ten sposób wyszli z obozu. Rankiem zaczęto sprzątać trupów licząc ładując na samochody wywożąc za zonę obozową. Ile uciekło z obozu nie było wiadomo, bo cały czas liczyli pozostałych w obozie i nikt o niczym nie mówił. Na drugi dzień z rana z wyżek zaczęto strzelać do góry krzycząc padnij, i ja też leżałem. Okazało się, że połapali tych, którzy uciekli. Brama się otworzyła i pod dużym konwojem grupę ludzi 100 może więcej. W tej grupie zauważyłem znajomka z Moskwy, który mnie opowiadał, że jest Polakiem, wszyscy wyglądali na wpółpijani. Zapędzili ich do dobrze okratowanego baraku i zamknęli na klucz. Wszystkim leżącym kazano powstać na nogi, zaczęły się tematy w związku z tym zajściem, jak to było, dlaczego oni dali się złapać? Jak się okazało oni zaplanowali dojść do posiołka i tam się zabawić, czego i dokonali.

Rozbili magazyny z wódką i żywnością, popili na oczach powiązanych mężów kadry oficerskiej NKWD uzupełnili potrzeby seksualne z ich żonami. Dalej popijając posnęli. Wszystkich zgarnęli nie dając im się dobrze wyspać przyprowadzili z powrotem do obozu. Po paru dniach otworzyli barak wypuścili ich. Jednego razu stałem i rozmyślałem nad tym wszystkim, co to będzie dalej. Przechodzi obok mój znajomy z Moskwy, który podszedł do mnie i zapytał mnie, czy ja mam co zapalić. Poczęstowałem go karuszkami na skręta, których dali po paczce na osobę i zacząłem z nim rozmawiać, dlaczego oni dali się tak złapać, a tyle was pobili a on odpowiada wulgarnym słowem – tam z nimi, że ich pobili no my tą noc zagulali. Pomyślałem, o Boże, jakie wy macie pojęcie o życiu.

W zonie, w której przebywałem mieściła się łaźnia, do której przyprowadzali ludzi spoza naszej zony. Jeszcze jedna grupa była w łaźni przyprowadzili nadzorcy drugą i zatrzymali przed łaźnią. Kiedy wyszła grupa z łaźni, to obie zrównały się ze sobą. Jak rzucili się jedni na drugich przegryzając, jeden drugiemu gardła, dusząc jeden drugiego ręcznikami. Zaraz przybiegło dużo nadzorców, zaczęli ich tam łomotać, rozciągać, ale to nie pomogło. Stosy trupów leżało na ziemi. Było to spotkanie błatnych, worów z sukami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, dlaczego między nimi była taka wrogość. Do obozu wciąż przyprowadzali nowych ludzi, a także wyprowadzali do okrętów, przyszła kolej na mnie i na brata. Wyczytano nazwiska i dokładnie sprawdzono. Paręset ludzi wyprowadzono z obozu. Jak się okazało nie do okrętu, a do drugiej zony obozu. Grupa recydywistów uzbrojonych w kije zaczęli wszystkich prać po głowach, wszyscy uciekali, kto gdzie mógł, nie stawiając żadnego oporu. Polityczni byli rozproszeni, nie było wspólnej myśli stać w obronie, a odwrotnie była nienawiść historyczna w stosunku do Polaków przez Ukraińców, Litwinów i innych, nazywano nas przeki, polskie mordy i tak dalej. Polacy szybko organizowali się w grupki i stawiali nijaki opór tej sytuacji, w porównaniu z masą narodu było nas mniejszość, a rej nad wszystkimi prowadzili błatnyje i suki. Trudno było ich odróżnić, bo wszyscy byli do siebie podobni.

Były dwie władze – na zewnątrz obozu NKWD a wewnątrz obozu recydywiści, którzy wszystkich trzymali w wielkim zastraszeniu i wyrabiali co im tylko przypadło do gustu. Żalić się nie było komu. Po kilku dniach niewypowiedzianych przeżyć wkroczyli do obozu nadzorcy z listami w ręku, wyczytali nazwiska, kto ma stawić się przed bramą wyjściową, w tym ja, brat i parę innych Polaków. Ustawiona duża kolumna ludzi po dokładnym sprawdzeniu danych i dokonaniu rewizji, ruszyliśmy w kierunku portu, gdzie stał potężny okręt towarowy, mówiono, że amerykańskiej produkcji, w którym już na wyższych pokładach było pełno ludzi. Więc schodziliśmy na najniższy pokład, gdzie była metalowa podłoga i widać było świeże ślady spawania tej podłogi, na której zajęliśmy miejsca, jeden przy drugim. Ile znajdowało się ludzi na tym okręcie to dokładnie chyba z nas nikt nie wiedział, różnie mówili 5, 6, 7, 8 tysięcy. W końcu poczuliśmy, że płyniemy. Mówiono było, że podróż okrętem miała trwać tydzień czasu i chyba tyle mieli zapasu słodkiej wody, ryby i chleba. Na morzu był wielki sztorm, miotało nas wszystkich od ściany do ściany. Trzymaliśmy się wszyscy jeden drugiego. Niektórzy przeżywali morską chorobę, zaczęto nas karmić suszonym chlebem, pokrojonym przed suszeniem. Wody do picia już nie było. Wiedzieliśmy, że płyniemy z dużym opóźnieniem przewidywanej podróży. Recydywiści plądrowali po okręcie czegoś szukając. W końcu w jakiś sposób oderwali zaspawaną grubą blachę w podłodze, gdzie była załadowana mąka w workach i zaczęli ją wyciągać szukając coś innego do konsumpcji czy do picia. Ludzie rzucili się na te worki, rozrywając je i konsumując, roznieśli po całym pokładzie tego piętra. Wszyscy wyglądali jak młynarze, o czym szybko doszło do NKWD, którzy nas konwojowali, bo zobaczyli któregoś recydywistę zabrudzonego mąką.

Powstał alarm, przybiegło ich sporo do źródła mąki. Użyli jakiegoś szlauchu odganiając ludzi od tej mąki, a przy tym chyba duża fala wdarła się na pokład i przysporzyła wody, gdzie wytworzyła się biała papka przy wznoszącym się okręcie na grzbiety fal, ludzie wyglądali śmiesznie, jeden drugiego nie poznawał. Po dwóch tygodniach okręt dobrnął do portu Magadan, gdzie zarządzono wychodzić z okrętu, co nie było łatwym. Rozpęczniały suchy chleb, wzmocniony suchą mąką nie pozwalał stanąć na nogi. Jeden drugiego na kolanach wyciągał z okrętu. Nie była też łatwa sprawa dojścia do obozu. Dwóch silniejszych ciągnęło tych którzy nie zdołali utrzymać się na nogach. Po dojściu do obozu dawano środki oczyszczające i gorącą bałandę z owsianej kaszy, którą zaczęto karmić od więzienia w Kujbyszewie. W szybkim czasie ludzie dochodzili do siebie, sporo też sucharów i mąki nie przeżyło. W barakach było bardzo ciasno, zima była w pełni. Baraki ogrzewane nie były. Wystarczało ciepło oddychających, ludzi które wychodziło z płuc, którego czasami było za mało, bo nie było czym oddychać. Po paru dniach regeneracji dużymi grupami goniono do łaźni. W dużym pomieszczeniu kazano wszystkim się rozebrać zostawiając wszystko. Wyczułem, że my do swego ubrania możemy nie wrócić. Wziąłem spodnie i odpis wyroku, który mnie wręczono w więzieniu w Grodnie. Myśl swoją przekazałem bratu, który też wziął swój wyrok i coś tam jeszcze i przeszliśmy łaźnię. Powrotu do swoich ubrań już nie było. Wychodziliśmy już do innej sali, gdzie było zgromadzone nowe ubrania od głowy do nóg. Rzucając każdemu na ręce każdemu co się należało nie patrząc na rozmiary. W następnym pomieszczeniu ubieraliśmy się w szybkim tempie, dopasowując między sobą ubrania i filce. Wyroki trzymając przy sobie udało się przywieść do kraju w dniu 30 marca 1957 r. Po łaźni umieszczono nas w innym baraku, w którym było ciasno tak jak i w poprzednim.

Przebywając w wiezieniu przesyłkowym w Magadanie nie dostrzegłem pluskiew, z czego wszyscy cieszyli się, że nie będą nam dokuczać podczas spania. Mówiono, że widocznie im tu surowy klimat i duże mrozy nie pozwalają na ich rozmnażanie się. Kiedy znalazłem się w obozie to się rozczarowałem, było ich mnóstwo. Koledzy i znajomi znikali z oczu będąc w Buch – Wanino, także przy ładowaniu na okręt. Ja z bratem trzymaliśmy się razem. Tu też odbywała się segregacja, gdzie, kogo, do jakiego obozu wysyłać. Mówiono, że przyjeżdżali przedstawiciele z obozów i brali ludzi według potrzeb zachodzących prac w kopalniach. Ile było w tym prawdy nie wiadomo, czy to już było z nakazu w Moskwie. Samochodami rozwożono ludzi w nieznanych kierunkach. Komunikacja tu była samochodowa, innej tu nie było ze względu na górzyste tereny kołymskich gór. W korcu przyszła kolej i na nas.

Wyprowadzono z obozu, gdzie stały samochody oblandekowane po 5 ludzi kazano siadać do samochodu i zajmować miejsca, na stojąco od przodu samochodu, ładując samochód pełny krzycząc aby cisnęli się do przodu, ostatniej piątce nie było miejsca postawić nogi w samochodzie. Trzymając ich, aby nie spadły na siłę zamykali burtę samochodu gniotąc im nogi, kto usiadł pierwszy, to był mocno pokrzywdzony poruszyć się nie mógł. Od przodu samochodu było odgrodzone metalową siatką miejsce dla konwojentów i stał tam żelazny piecyk, w którym paliły się kawałki starych opon do tego przygotowanych. Oczy wszystkich były zwrócone do tyłu bo tak nas wsadzono, ale potrafiliśmy zerkać do przodu, za co na nas krzyczeli, a także nie rozmawiać ze sobą. Czuliśmy, że wznosimy się coraz wyżej od poziomu morza, a mróz lepiej dawał znać o sobie. Piecyk, który palił się więcej dawał smrodu jak ciepła. Silny wiatr dym z powrotem wganiał do samochodu przez wystający kominek.

Traciliśmy pojęcie ile czasu jedziemy, kiedy był dzień a kiedy noc. W samochodzie było zawsze jednakowo. Niektórzy krzyczeli o potrzebach fizjologicznych, to konwojenci mówili, że zaraz dojedziemy to wtedy, a samochód do przodu sunął jeszcze długo, w końcu samochód zatrzymał się. No chyba już jesteśmy na miejscu przeznaczenia i usłyszeliśmy otwieranie burty samochodu. Tak był obóz zwany Siejmczan, nazwy obozów pochodziły od posiołków usadowionych w pobliżu obozów, z wielkim wysiłkiem zastygniętych nóg w zgięciach wprowadzono do obozu i umieszczono w pustym baraku, w którym było ciepło. Stał na środku piec zrobiony z dwustulitrowej beczki po benzynie, czy innym smarze, palone drewno szybko spalało i ciepło promieniowało po całym baraku. Nie był to obóz naszego przeznaczenia, był to obóz przesyłkowy obsługiwany przez SUK.

Po parodniowym odpoczynku goniono wszystkich do lasu po drzewo. Ja do lasu nie chodziłem, byłem mocno przeziębiony w czasie podróży, co stwierdzono posiadanym termometrem, że posiadam temperaturę. Leżąc na pryczach przyszedł do mnie jeden z tych suk i zaczął ze mną rozmawiać kto ja jestem, kiedy nas przywiedli na Kołymę. Opowiedziałem mu jak było. Po chwili wyszedł z baraku, zaraz wrócił i przyniósł mi trzecią część odkrojonej bułki chleba. Podziękowałem mu i nawiązała się szczera rozmowa, pytaj niego, co to jest błatnyje, wory, suki, sześciorki i od czego te nazwy pochodzą. Zaczął mnie o sobie opowiadać, że on był tym worem, błatnym, których cały czas zmuszano do pracy przez NKWD a oni nie mieli prawa podjąć żadnej pracy według ich przysięgi czy zakonu. Pewnego razu wyprowadzono ich ponad 1000 ludzi, przywieziono samochodem łopaty i pierwszej piątce kazano odejść naprzód i brać za łopaty nie wzięli, rozwalił piątkę i w ten sposób rozstrzelali prawie wszystkich.

Została mała grupka którzy wzięli za łopaty. Ja też stchórzyłem i w ten sposób zostałem przy życiu, a trochę w końcu zostało przy życiu, którzy nie wzięli za łopaty. Od tego czasu, którzy wzięli za łopaty nazwano suki bo zdradzili swoich kolegów. Sześciorki to byli jakby rekruci na usługach starych złodziei wykonując ich polecenia i ucząc się złodziejskiego fachu. Nas politycznych nazywano Machinowcy, frajera, kontryki. Po tygodniowym wypoczynku znaleźliśmy się znów na samochodach przydzielonych do transportu. Jechaliśmy dalej w kierunku nam nie znanym. Po parodniowej podróży przywieziono do obozu i powiedziano, że to ma być stała siedziba naszego zamieszkania. Nazwa obozu Kanion, parę kilometrów od obozu była kopalnia kobaltu. Po wejściu do obozu, okrążyli nas ludzie, wypytując, kto jest z ich rodaków. Polacy odszukali także i nas w pierwszym rzędzie jak inne narodowości. Kazimierz Oleksiszyn trzymając bułkę chleba w ręku dzielił nas wszystkich, czule witając się z rodakami. Pochodził sam ze Lwowa, wśród nich poznałem kolegę Mieczysława Lisowskiego, który ze swym bratem Edwardem wspólnie w 1946 r. przekroczyli granice na stronę polską. Było radości nie do opisania. Dano nam trochę odpoczynku i na drugi dzień rozprowadzili po brygadach.

Ja trafiłem do brygady, która zaopatrywała w drzewo opałowe obóz, wożąc z lasu na sankach po 6 ludzi w zaprzęgu za konie. W baraku, w którym mnie umieszczono, był to duży namiot amerykański w formacie długiego baraku, od wewnątrz wzmocniony drewnianą konstrukcją. Pośrodku baraku z prawego skrzydła stał piec z beczki zrobiony tak jak we wszystkich barakach, który strasznie dymił i było zimno spali wszyscy w czapkach podwiązanych pod brodę. Po nocy czapki przymarzały do ściany trzeba było się naszarpać zanim ją oderwano. Któregoś dnia powiedziałem do brygadzisty Ukraińca, żeby było jakieś narzędzie to ja bym ten piec zreperował, że nie dymiłby i byłby lepszy ciąg. Mówi, jest tu przy warcie warsztat obozowy i tam mają jakieś narzędzia. Chodź, idziemy zobaczymy. W warsztacie tym pracował więzień Uzbek, który wyraził zgodę. Jutro do lasu kazano nie iść, a zająć się piecem. Pozbierałem wszystkie blachy, które służyły za przewód kominowy, zrobiłem kolanka, przewody do wyjścia dymu. Uporałem się wszystko ustawić zanim brygada powróciła z lasu.

Dniewalny rozpalił, dymu w baraku nie było, piec – beczka szybko robiła się czerwona, zaraz powróciła brygada z lasu i inna z kopalni, która mieszkała w tym też baraku. W baraku było ciepło, dymu nie było. Wszyscy temu się przyglądali, a także i mnie czego dokonałem. Mówią tak ty majster. Nigdy w życiu z blacharstwem nie miałem do czynienia, ale wiedziałem jak to się robi. Na drugi dzień poszedłem z brygadą do lasu, kiedy wróciłem powiedziano mnie, że przenoszą do innej brygady do kopalni. Brygada ta mieściła się w tym samym baraku, która prowadziła transport pod ziemią kopalni. Niezbyt byłem tym zadowolony, bo dużo już o tej kopalni słyszałem. Nic do zaprzeczenia w tym czasie nie było. Wyszedłem z nową brygadą do kopalni, ciekawiąc się wszystkim bo wszystko było mi ciekawe, a szczególnie krajobraz Kołymskich Gór, które rozmawiały z niebem wyglądały jak zabytki starych murów ukształtowanych przez działanie atmosferyczne, zapominając o tym, że jestem więźniem i nadziei powrotu do swego kraju nie ma. Chociaż żyłem cały czas, że muszę wrócić, musi to wszystko się zmienić. W pracy układało się nieźle, robiłem po cichu półcygary, zapalniczki, które były upragnione dla kierownictwa kopalni.

Zrobiłem pierwszą, którą zobaczył inżynier transportu, jak ją robiłem, za co na mnie nakrzyczał, że nie wykonuję tego co mi zlecono, a później zapytał czy ona będzie się palić. Powiedziałem niech przyniesie jutro kamieni, to zobaczymy, bo słyszałem, że na posiołku w sklepie są takie kamienie. Jutro przyniósł tych kamieni, założyłem, zapalniczka się paliła i nie gasła na wietrze. Oddałem mu ją, był bardzo zadowolony, że takiej nikt na całym posiołku nie posiadał. Zapytał mnie, co ja za tą chcę, powiedziałem że nic. Na przyszły dzień zawołał mnie do swojej kantory, gdzie poczęstował spirytusem i kanapką chleba z masłem. W rozmowie zapytał mnie, kto ja jestem, powiedziałem że Polak, po chwili wyciągnął swój paszport i zapytał czy ja umiem po rosyjsku czytać? Powiedziałem trochę bo dopiero się uczę. W paszporcie Malinowski – narodowość polska. Zaczął mnie opowiadać, że jego ojciec pochodzi z Łomży, wywieziony na Sybir za cara. On się urodził na Syberii, gdzie ukończył szkoły i jest inżynierem i wysłano go na Kołymę, gdzie obecnie pracuje, a żona na razie jest na Syberii i uczy dzieci. Było to dla mnie bardzo ciekawe i korzystne, bo często w ukryciu przynosił mnie jakąś kanapkę. Wiedząc o tym dobrze, że grozi mu za to pięć lat więzienia, prosząc mnie żebym nikomu o tym nie mówił. Brat pracował w fabryce jako ślusarz, bo posiadał zdolności i wszystko zrobił tak jak ja. W fabryce mielono skałę na proszek w specjalnych młynach i pod ciśnieniem wody korytkami masa mokra spływała w dół, a ciężki czarny proszek kobaltu osiadał na dnie koryta, który wybierano i w suszarkach, na specjalnych blachach suszono go i pakowano w jedwabne woreczki. Pojemność jednego litra tego proszku ważyło 50 kg. Był bardzo ciężki. W tej suszarce pracował mój kolega Mieczysław Lisowski. Byłem parę razy w tej suszarce. Specyficzny zapach i smród ściskał za gardło. Musiało to wszystko być szkodliwe dla zdrowia, bo tym co tu pracowali dawali porcję masła zamiast mleka. Nikt z nas wówczas nie wiedział, jakie to diabelstwo było szkodliwe dla organizmu ludzkiego. Zaczynając od kopalni kończąc na suszarce. Powołane brygady do pracy były podzielone na dwie zmiany. Pracowaliśmy po 12 godzin nie licząc wyjścia i powrotu do obozu. Powracaliśmy z pracy w nocy, zjedliśmy kolację w stołówce, przyszliśmy do baraku, zaczęliśmy się rozbierać, układając się do odpoczynku, trzymając koc, aby się ułożyć z głową pod koc na wyższej pryczy. Nagle usłyszałem coś niesamowitego, pomyślałem chyba jakiś atom, czy coś więcej, już nie pamiętałem.

Po jakimś czasie usłyszałem jakieś głosy dochodzące gdzieś z daleka, nie wiedząc, co ze mą jest i gdzie ja jestem. Głos było słychać coraz wyraźniej, a ja wciąż nie mogłem skojarzyć, co to jest. Usłyszałem jakieś stuknięcie nad głową, słysząc już dobrze, ktoś tu jest i po chwili ujrzałem światło i zaczęto mnie wyciągać owijając kocem. Zobaczyłem potężną górę śniegu i mrowie ludzi z łopatami kopiąc śnieg, przerzucając dalej. Przeniesiono mnie w bieliźnie owiniętym kocem do jakiegoś baraku, gdzie odzyskałem przytomność i wiedziałem co się stało. Na środku baraku stała beczka spirytusu, którym ratowali życie, nacierając ciało, a kto był przytomny dawano do picia. Ja szybko doszedłem do siebie i przestałem cierpieć bólu zmarzniętego ciała. Obrażeń cielesnych nie doznałem, bo kiedy złamały się prycze rzuciło mnie pod stół, na którym ułożyły się belki miałem trochę luzu, gdzie mogłem oddychać, pomimo sprasowanego śniegu, do którego łopaty wbić nie było sposobu. Tak wszyscy mówili, którzy nas odkopywali.

Do baraku wciąż przynoszono wydobytych ludzi, niektórzy po czterech godzinach leżąc w sprasowanym śniegu sztywni, jak drzewo nacierali spirytusem, stosując sztuczne oddychanie, kiedy budzili się do życia to ryczeli z bólu głosem zwierząt, trzeba było zatykać uszy. Jednego nie potrafili uratować, bo miał roztrzaskaną głowę. Był to Białorusin z Grodna, który przedtem mnie opowiadał, że pracował na Dominikańskiej w kinie. Była to lawina, którą przeżył obóz. Obfita też zima była w śnieg, przy tym duże zawieje. Nakręciło dużo śniegu w gardzielu wyrobionym przez działania atmosferyczne, który wreszcie osunął się w dół stromej góry. Podmuchem tej lawiny wszystkie słupy oświetleniowe i ogrodzeniowe obozu przeniosło w powietrzu na drugą stronę obozu uszkadzając dachy innych baraków, które były daleko od miejsca lawiny.

Z nadejściem wiosny kierownictwo obozu postanowiło na tym miejscu postawić mocny barak drewniany, dobrze zabezpieczając od lawin, co też uczyniono chyba z powodu braku miejsca, bo trzeba byłoby przesunąć obóz z innej strony. Przyszła następna zima byłem wtedy w kopalni, gdzie już wiedzieliśmy, że lawina zgniotła nowo wybudowany barak, w którym mieszkałem.

Zginęło 4 ludzi w obozie błatnych było mało, krzywdy nikomu nie robili, ale działali w inny sposób, o którym było nie wiadomo. Podporządkowali sobie kucharzy, którzy im oddawali całe przydziały należące się obozowi jak cukier, konserwy mięsne, świńska tuszonka amerykańska, którą w czasie wojny dostarczano przez Alaskę. Nowy kucharz Ukrainiec postawił im weto i nie chciał im wydać, wzięli go głową do kotła wsadzili z bałandą i ugotowali. Wróciliśmy z pracy, stołówka była zamknięta, przez okna było widać wystające nogi z kotła. Później, w tym dniu wydali suchy prowiant. Powstało oburzenie w obozie, recydywiści uciekli na wartownię, więcej już nikt ich nie widział w tym obozie. W jednym letnim sezonie, który trwał dwa miesiące zaplanowali ucieczkę z obozu i dojść do Alaski trzech Litwinów. Jeden z nich pracował w chleborezce, nagromadził sporo chleba, czy też nasuszył, który gromadził w kopalni i wyruszyli w podróż, co nie było łatwym, bo przejść kilometr do przodu według kompasu, to trzeba było zrobić dziesięć kilometrów z powodu ominięcia góry. W szybkim czasie zapasy chleba im się wyczerpały. W czasie odpoczynku dwóch zamordowali swego kolegę, zjedli trochę, a pozostałość w torbach nieśli na plecach posuwając się naprzód górzystym terenem, zapasy mięsa kolegi się skończyły. Głód zmusił, że silniejszy zabił słabszego i szedł dalej, aż trafił na Jakutów czy Eskimosów, którzy go ujęli i przekazali NKWD. Od których dawano im worek mąki od głowy, uciekiniera Litwina jednego przywieziono do tego obozu i wystawiono go z niedojedzonym udem, przy warcie, kiedy brygady wychodziły do roboty, żeby widzieli jakie są skutki ucieczki. Wersje z zeznań Litwina opowiadali ludzie wolni na kopalni, mówiono też, że osądzili go dodatkowo 25 lat z art. ucieczki. Do obozu go nie wpuszczono, gdzieś wywieźli. Po tych wydarzeniach życie toczyło się spokojnie, w obozie odczuwalny był brak witaminy C. Zęby bez trudu wyjmowano. Jedynym ratunkiem wymyślanym przez NKWD czy sowiecką medycynę był Sannik – młode pędy ścinane z karłowatych chwoi gotowanych w beczkach. Przed stołówką stała beczka tej smoły przy której stał nadzorca i przymusowo trzeba było łyżkę tej smoły połknąć w przeciwnym wypadku do stołówki nie wpuszczano. Niektórym udawało się połknąć, w większości organizm nie przyjmował i rwało ze wszystkich jak z kotów rezygnując ze śniadania. W końcu zrezygnowali z przymusu a ludzie sami zaczęli tą smołę przyjmować bo tylko to ratowało od szkorbutu. Warunki sanitarne były okropne, w łaźni dawano 3 litry letniej wody topionej ze śniegu.

Brak był wody. Dowożono w lecie beczkami, prysznica nie było. Ślady krwi po roztartych pluskwach zostawały na ciele i bieliźnie. W połowie 1952 r. nadzorca przyszedł do baraku i powiedział, że do roboty nie wychodź. Mam zdać wszystko co na mnie figurowało, chodziło o pościel. W mig wieść rozeszła się po całym obozie, przyleciał brat i wielu innych kolegów Polaków, w tym Bolesław Gołubiec, który był przed 1939 r. na Łotwie ambasadorem polskim, kiedy wybuchła wojna z Niemcami to tam zamieszkał. Był już dużo starszym łagiernikiem od nas wszystkich. Wszyscy ubolewali nade mną, że mnie wywożą, a najgorzej brat. Gołubiec powiedział, że to musi być jakieś zarządzenie innej władzy, a nie z tego obozu, ze mnie wywożą. Pożegnałem się ze wszystkimi, bo już mnie wołano abym stawił się na wartownię. Kiedy zaszedłem zobaczyłem, że ponad 20 ludzi stało przy wartowni, a to znaczyło, że nas przewożą do drugiego obozu. Wywołano chyba sześciu ludzi i powieźli samochodem, zrozumieliśmy że do jednego obozu wszyscy nie jedziemy. Po paru minutach przyjechały cztery samochody, sadzając po paru ludzi na samochód i wszyscy odjechali zostałem sam.

Stałem parę godzin, w końcu powiedziano mi żebym wracał do baraku. Brat i koledzy cieszyli się że ja nie pojechałem. Na jutro powiedziano mnie, żebym pobrał pościel i wychodził z brygadą do roboty. Na robocie zobaczył mnie Malinowski, powiedział mi, abym przyszedł do niego. Poszedłem, powiedział mi, że on tam z kimś rozmawiał, że to przyszło zarządzenie z Moskwy żeby rozdzielić braci i wszystkich których sądzono wspólnie. Można zrobić tak, że pojedzie brat a ja zostanę. Zacząłem go prosić, aby tego nie robił, bo brat jest mniej zaradny, to pojadę sam. Po paru dniach pracy obudzono mnie w nocy, zabrano pościel wskoczyłem na samochód przy dwóch konwojentach i samochód ruszył. Przewieziono mnie do obozu Elgien przy kopalni węgla brunatnego. Wsadzono mnie do buru czy karceru w pojedynczej celi. Początkowo nie wiedziałem co to ma znaczyć. Po dwóch dniach zgasło światło w celi, chyba było jakieś spięcie, zaraz przyszedł jakiś elektryk, z kimś tam rozmawiał, wydał mi się znajomy głos. Zacząłem zaglądać przez szczeliny drzwi, poznałem, że to był Witold Warmus, aresztowany w Białymstoku, podszedł do drzwi, zapytał kto Ja jestem, to co nie poznajesz, Janek jestem z Grodna z tobą razem jechałem do tych łagrów. Powiedziałem mu o sobie skąd przybyłem. Pocieszył mnie, że prędko mnie wypuszczą, bo w tym obozie jest taki zwyczaj chyba zastraszyć, że w obozie jest więzienie, po jakimś czasie przyniósł mnie trochę chleba i odszedł. Po chwili z sąsiedniej celi odezwał się głos, czy ja naprawdę jestem z Kanionu? Powiedziałem, że tak, no tak, bo ja słyszałem jak wy rozmawiali chyba po polsku o Kanionie, pytał mnie czy ja znam Pelikana, to mój kolega. Tak znam, żyje on, żyje. Pelikan Rosjanin z sekty sobotniki, którzy w soboty do prac nie wychodzili, co oni tam z tym Pelikanem wyrabiali, aby zmusić go do pracy to żal było patrzeć. Wsadzali go do karceru w bieliźnie, który był zbudowany z drążków. Karcer był przy wartowni. Kiedy wychodziliśmy do pracy zaglądaliśmy do karceru przez szczeliny, było widać czubek ściętych włosów na głowie, krzycząc do niego Pelikanów. Pelikanow nie dawał żadnego znaku życia o sobie, idąc do pracy mówiliśmy miedzy sobą, że już chyba koniec jego męki. Po parodniowej kuracji brała ich jakaś litość, wypuszczano go do obozu. Wszyscy się dziwili, jaki ma on organizm, że jego nic nie bierze.

Cały obóz nad nim się litował, niektórzy dzielili się pajkami swego chleba, a także i kucharze nie żałowali mu drugiej porcji rzadkiej owsianej kaszy. W lecie przy wartowni w kajdankach z rękami do tyłu stawiano go na zemstę komarów. Wszyscy nosiliśmy nakomorniki, tj. gęsta siatka bez której nie było sposobu się poruszać. On stał bez takiej siatki i nie mógł od nich się odgonić, twarzy jego nie było widać bo komary siedziały jeden na drugim. Jednego Ukraińca w podobny sposób postawiono za jakieś przewinienie, to po pół godziny zakończył życie, a Pelikana nic nie brało. Różnych bestialskich metod stosowano, a on się nie ugiął. Kiedy znajdował się w baraku na litościwym wypoczynku przychodzili do niego naczelnicy, strasząc go, że oni mają sposoby i zmuszą go aby w sobotę pracował. Tak wszyscy pracują, wszystkim odpowiada, hulaj, hulaj diable, nie długo tobie zostało. Opowiedziałem wszystko koledze Pelikanowa siedząc w karcerze na Elgienie. Był dumny ze swego kolegi z sekty, że się nie załamał, bo z nim te same metody stosują i z tego powodu siedzi w karcerze. Zaciekawił się dlaczego mnie tu przywieźli.

Powiedziałem mu, że byłem razem z bratem i z tego powodu nas rozdzielono. Powiedział tak diabeł wie co robi, bo jak dwa polana położyć jedno przy drugim, to dłużej się palą, a po jednym szybciej gasną. Nie załamuj się, niedługo im się zostało. Drzwi się otworzyły i kazano mnie wychodzić do obozu. Warmus chyba na mnie czekał, bo kręcił się
w obozie w charakterze elektryka, serdecznie się przywitaliśmy i zaczęła się szczera rozmowa. Ciekawiłem się ilu tu jest Polaków czy są znajomi z Grodzieńskiego więzienia. Powiedział jest tu paru od Lidy a także jest jeden aresztowany w Polsce Witold Wilczyński. Zapytałem, czy teraz jest w obozie, czy w pracy, tak jest bo pracuje na nocnej zmianie, to prowadź mnie do niego. Poszliśmy do baraku, który był otwarty, bo w dzień baraki były otwarte.

Obudził go i zapytał czy mnie poznaje? Wilczyński przecierając oczy rzucił się w objęcia krzycząc Janek to ty! Jak widzisz, Ja. zaczęło się gościnne spotkanie, wyciągnął spod poduszki niedojedzoną pajkę chleba i zaczął mnie częstować. Temat był nie do wyczerpania, opowiadając jeden drugiemu w jaki sposób znaleźliśmy się na Kołymie. Wilczyński Witold ps. „Sęp”, syn leśniczego pochodził z Sapockiń. Znaliśmy się dobrze ze wspólnej walki niemiecko-sowieckiej okupacji. Obóz w Elgienie przedtem był obozem 20-letniej katorgi, widać było obok bramy leżące kajdany do nóg z grubych łańcuchów, później zamienili na obóz ITŁ pomimo tego warunki i regulaminy pozostały poprzednie. Nie wolno było poruszać się pojedynczo, szczególnie zbliżyć się do zapred zony z wyszek strzelano do ludzi, jedynie co była niezła łaźnia, która posiadała sporo pryszniców. Obóz liczył jak mówiono około dziesięciu tysięcy więźniów. Warunki bytowe były straszne do opisania.

Pracowałem w kopalni prymitywnego urządzenia, większość ludzi siedziała na karnych pajkach 300 g. chleba za niewykonanie norm wydobycia węgla, konwojenci byli do nas wrogo usposobieni. Żądali, aby numery, które na sobie nosiliśmy, były widoczne podczas podroży do kopalni i z kopalni, w przeciwnym wypadku mocno się znęcali i kończyło się karcerem. Nosiliśmy bańki z białą farbą i jeden drugiemu na plecach poprawiali Nr, często zdarzało się kiedy kolumnę zatrzymano i wyczytano taki a taki Nr żeby wyszedł z szeregu, kiedy wyszedł to go zastrzelono motywując tym, że on uciekał, a za to otrzymywał urlop i wyjeżdżał do swego domu. Wszyscy już o tym wiedzieli, że nikt ucieczki nie planował i zabijali niesłusznie, kiedy to czynili następni to nikt nie wychodzi i krzyczał strzelaj w szeregu do szeregu strzelać już się bali, widocznie wyżsi rangą już o tym wiedzieli i zabraniali.

W obozie z wyszek jeszcze strzelano kto pojedynczo szedł do ubikacji, która była nie daleko, zapred zony na noc baraki zamykano, w których stały kible, nie wiem w jaki sposób dostałem silne zatrucie żołądka, chodziłem kilka razy do obozowej przychodni temperatury nie było to i zwolnienia z pracy nie było, a także i żadnego leczenia. Żołądek przestał funkcjonować, organizm nic nie przyjmował. Powróciliśmy z kopalni całą brygadą od razu do stołówki, przed stołówką padłem z osłabienia. Zobaczył mnie znajomy z Kanionu Ukrainiec, kapitan z wojska sowieckiego, któremu będąc na Kanionie zrobiłem zapalniczkę, wywieźli go przede mną. Zapytał mnie co ze mną jest. Wszystko mu opowiedziałem jak było i podniósł mnie z ziemi i zaprowadził do obozowego szpitala, zwrócił się po imieniu do lekarza Niemca, żeby mnie ratował, bo jestem dobrym człowiekiem. Opowiedziałem temu lekarzowi o swojej chorobie, zlecił sanitariuszowi aby przygotował wody i rozpuścił w niej mydło, zrobił lewatywę powtarzając parę razy aż wypłukał dobrze żołądek, mówiąc do mnie, że teraz idź do swego baraku, bo do szpitala położyć mnie nie może, bo nie ma miejsca i nie ma prawa. Połóż się na pryczach, chleba nie jedz, jedz po łyżce lub dwie bałandy owsianej to będzie nie szkodliwe, zanim żołądek zacznie pracować, do tego trzeba nagrzewać cegły czy kamienie, okręcać szmatami i trzymać na brzuchu. Zwolnienie z pracy ja ci załatwię na 5 dni. Sanitariuszowi powiedział aby pomógł mnie dojść do baraku gdzie pomógł mnie ułożyć się na pryczach.

Czułem się mocno słaby. Wręczono mnie chleb, który mnie się należał, na który nie chciało mnie się patrzeć pomimo, że miałem pusty żołądek. Leżąc na pryczach myślałem jak zawiadomić Wilczyńskiego, żeby przyszedł do mnie i pomógł znaleźć i nagrzać kamieni i według wskazań lekarza położyć na schorowany brzuch. W tej chwili odezwał się Wilczyński, Janek? Co z tobą? Ostatnio z nim rzadko się widziałem, bo mijaliśmy się po drodze do kopalni. Powiedziałem mu co ze mną się zrobiło i co trzeba zrobić dla dalszej kuracji.

Natychmiast odnalazł Witolda Warmusa, wspólnie znaleźli kamienie, nagrzali w kotłowni przy łaźni i przynieśli do mnie. Owinęli szmatami i położyli na brzuch, co na zmianę powtarzali co kilka dni. W baraku było słychać głosy o jak przeki ratują swego rodaka, pomału zacząłem dochodzić do siebie. Żołądek zaczął pracować, przychodził też parę razy lekarz Niemiec, który mówił wszystko będzie dobrze jest już poprawa. Niemiec też mnie powiedział, jak wstanę na nogi abym przyszedł do niego. Kiedy zaszedłem do niego, podziękowałem za jego pomoc dla mnie, powiedział mnie, że ja kwalifikuję się na pół szpital dwu tygodniowego odpoczynku, ale to nie jest zależne od niego, bo on jest takim więźniem jak ja. To trzeba stanąć na komisję lekarską składającej się z państwowego lekarza sowieckiego i lekarzy więźniów. Idź do przychodni i żądaj, aby ciebie zapisali na komisję, bo jesteś mocno słaby, co też uczyniłem. Na drugi dzień wezwano mnie na tą komisję. Nakazano mi rozebrać się do naga, kobieta lekarz, chyba żona naczelnika obozu dwoma palcami złapała za pośladek i powiedziała: „sawsiem dochadziaga, całkowicie niezdolny do pracy” i kazała mnie iść do tego szpitala. Pierwszy raz byłem na takiej komisji i w duchu śmiałem się ze sposobu badania. W tym pół szpitalu nie było nic ciekawego, nie podawano nikomu żadnych leków ani też witamin, mierzono dwa razy temperaturę, karmiono tą samą bałandą jak w obozie, leżeli wszyscy na pryczach przez dwa tygodnie do roboty żadnej nikogo nie zmuszano, po tej kuracji poczułem się zdrowszy i stałem się zdolny do pracy w tej samej kopalni. Takich kopalni tu było sporo, węglem tych kopalni zasilali elektrownię w Taskanie cały przemysł górniczy i mu towarzyszący był pod zarządzenie MWD na całej Kołymie nawet na wagonikach produkowanych w Czelabińsku. Na bokach blachy wysztemplowane były litery MWD darmową siłą roboczą.

Byli więźniowie polityczni tej machiny, niektórzy Rosjanie nawet naczelnicy nabijali się z Polaków, co to u nas za państwo, kiedy u nich więcej siedzi w więzieniu i obozach jak u was w całym kraju. Być może się nie mylili, bo jadąc przez Syberię widać było tylko wyżki usadowionych obozów z małymi przestrzeniami jeden przy drugim nie mówiąc o Kołymie, Workucie, Narylsku i innych. Wracam do kopalni brunatnego węgla. Aby zasilić elektrownię w Taskanie, gdzie o mały włos nie zakończyłem życia z Litwinem. Dostaliśmy zadanie w głębokim przodku odrzucić węgiel i przygotować miejsce dla drugiej zmiany założenia ładunku. Nie mając pojęcia o gazie metanu usiedliśmy odpocząć i zasnęliśmy nie wiem po jakimś czasie przyszedł brygadzista Ukrainiec sprawdzić, czy my wykonaliśmy swoje zadanie. Zobaczył nas śpiących i nie mógł obudzić. Zrobił alarm i wyciągnęli nas na powierzchnię kopalni. Mnie w jakiś sposób szybciej przyprowadzili do życia a Litwin znalazł się w szpitalu obozowym, którego też odratowali. Głód w większości nikogo nie oszczędzał, jeden drugiemu stawał się wilkiem gotowy na wszystko, słychać było tylko rozmowy, jak jeden drugiemu opowiadał, jak kiedyś matka czy żona upiekła chleb na tataraku, to zapach było słychać nie tylko w domu a na całym podwórku. Ukraińcy znowu opowiadali o jakiś gałuszkach, jakie to były smaczne. Kaukascy ludzie opowiadali o swoim baranim szaszłyku, jak siadali na dywanie podłogi i rękami biorąc zjadali, popijając jakimś winem. Człowiek to wszystko słuchał połykając ślinę, przypominając porady Rosjanina, który już był starym człowiekiem. Zapoznałem go w Kujbyszewie w jakiś sposób z nim się zaprzyjaźniłem leżąc na pryczach, dużo mówił o sobie, że wiozą go z Workuty, nie wie dokąd. Opowiedziałem mu o sobie. Z ciekawością słuchał, wtedy udzielił mnie takiej porady. Jak znajdziesz się w obozie żeby nigdy nie szukał dodatkowego jedzenia, poza pajką, zaciśnij zęby lecz nie chodź. Bo jak ci się uda rozepchać żołądek, to już nie wytrzymasz i długo nie pożyjesz.

Starałem się cały czas jego porad słuchać i widziałem co się działo z tymi, którzy szukali dodatkowego jedzenia, chodzili po śmietnikach zbierając głowy po śledziach, trochę trawy, jakiś okruchów. Gotowali to wszystko w jakiś bańkach, po paru dniach puchli i umierali, a żeby upewnić się, czy naprawdę nie żyją, przy wywożeniu z obozu do pochówku wartownik przebijał ostrą szpilą brzuch albo młotkiem stukał w głowę, jak człowiek nie drgnął to musiał nie żyć.

Mnie raz się trafiła okazja i złamałem Rosjanina zasadę nie szukać nic do jedzenia poza pajką. Przyszliśmy do pracy w kantorce inżynier jako wolny z brygadzistą Ukraińcem dali zadanie, co gdzie kto ma robić. Zlecono mnie, abym szedł do przodku takiego to i odrzucił węgiel do następnego odpalenia. Wziąłem lampę i pieszo opuszczałem się do kopalni. Zachciało mi się opróżnić żołądek, więc od schodów skręciłem w bok wybranej ściany węgla, zobaczyłem przykryty węglem chleb, szybko odgarnąłem węgiel i zobaczyłem trzy bułki chleba czyli razem 9 kg. Postanowiłem, że chleb będzie mój, czyj on tam nie był. Zanim doszedłem do miejsca, gdzie miałem pracować zjadłem dwie bułki, na miejscu zjadłem jeszcze pół bułki. Pozostałość schowałem w węglu trochę dalej od tego miejsca gdzie się znajdowałem i wziąłem się do pracy, jakby było widać, że dużo zrobiono, bo wiedziałem, że mogą zaraz szukać i koniec będzie życia. Nie łatwo to mnie było wykonać, bo duży brzuch nie mieścił się w spodniach i ciężko było się schylać, to i na kolanach odrzucałem węgiel. Zobaczyłem światło lampy, ze ktoś idzie. Szybko się ubrałem w buszłat, aby nie widać było brzucha i pracowałem ile było sił. Przyszedł brygadzista, usiadł na węglu i zaczął ze mną rozmawiać o różnych sprawach, czego przedtem nigdy nie czynił a ja wciąż ten węgiel odrzucałem. Po jakimś czasie wstał i poszedł.

Pomyślałem, że to nie będzie koniec tej wizyty, wyciągnąłem ukryty chleb i zjadłem do końca, aby raz się najeść i niech się dzieje co chce. Nasycony tym chlebem nie byłem, gdybym miał go więcej to bym jadł, nie zapominając o zadaniu które mi zlecono, aby nie wzbudzić podejrzenia że go nie wykonałem. Odrzucałem ten węgiel jak mogłem, w końcu na kolanach zadanie wykonałem, to mnie chyba życie uratowało, że byłem cały czas w ruchu. Czując niesmak w ustach przy odbijaniu się chlebem usłyszałem gong wychodzić z kopalni, starałem się aby nie być ostatnim. Wyszedłem z trudnością na powierzchnię i ustawiłem się w szeregu. O zaginionym chlebie nikt nic mówił. Przyszliśmy do obozu całą brygadą od razu do stołówki. Ja już nie miałem apetytu na nic. Wypiłem kawę smakując bałandę, ciągnąłem aby wyjść ostatnim bo nie wiedziałem co zrobić z bałandą. Zostało nas w końcu dwóch z brygady, Litwin i ja, któremu oddałem bałandę, pajkę chleba dzieloną na dwa razy ścisnąłem w garść.

Wychodząc ze stołówki wypuściłem z ręki aby nie było podejrzenia że z chlebem wróciłem do baraku. Na jutro i pojutrze wychodząc do pracy nikt nie wspominał o tym chlebie. Po tygodniu czasu, kiedy przyszliśmy do pracy, brygadzista mnie powiedział, żebym ja zaczekał w kantorce. Zostało nas trzech, inżynier, brygadzista, i ja. Brygadzista mówi: to ty chleb sprzątnąłeś, bo oddałeś wtedy bałandę dla Litwina. Powiedziałem Ja. A to twój chleb był nie wiem czyj to chleb był, i kto go tam schował, gdybyś ty był na moim miejscu uczyniłbyś to samo, chciał mnie uderzyć, inżynier złapał go za ręce i powiedział mu żeby mnie nie bił.

Kazał mnie usiąść i opowiedzieć wszystko jak to było. Co ja z tym chlebem zrobiłem, opowiedziałem mu wszystko jak go zjadłem, kręcił głową mówiąc i ty nie zdechł to dziwne. Wypytując się u mnie czy ja komuś o tym nie mówiłem. Zrozumiałem, że to on ten chleb przyniósł i schował w kopalni. Wiedząc o tym, że groziło mu 5 lat więzienia powiedziałem jemu że nikomu o tym nic nie mówiłem i przeprosiłem za sprzątnięcie tego chleba. Inżynier wyciągnął jakąś butelkę ze swojej szafki, nalał do słoika i dał mnie do wypicia i żebym nikomu o tym nie mówił. Odmówiłem wypicia, że to mnie za dużo. Myśląc, że chcą mnie otruć, więc wypił sam mnie nalał mniej, wypiłem, nalał brygadziście mówiąc do niego żebym wypił i mnie żadnej krzywdy nie zrobił. Parę razy później w dyskretny sposób dawał mnie kanapkę chleba z topionym masłem, zawiniętą w gazecie. Słyszałem rozmowę między Ukraińcami, że inżynier był pochodzenia polskiego. Byłem świadkiem, kiedy jeden Łotysz zjadł 9 bułek chleba czyli 27 kg.

Według grafiku regulaminowego należało się więźniowi parę dni wypoczynku to znaczy wychadnoj w tym dniu do pracy do kopalni nie wychodził. Naradczyk mając dane kto do pracy nie wyszedł chodził po barakach i kazał wszystkim wychodzić na wartownię i ustawiać się w piątki. Po obliczeniu czy wszyscy się ustawili konwój prowadził do posiołku Elgien. Tam dzielono na mniejsze grupy i rozprowadzano do pracy, jednych do garnizonu wojska NKWD, gdzie prali im bieliznę na ręcznych tarkach. Tym razem z grupą ludzi trafiłem do piekarni, którą obsługiwali suki. Na półce leżało 9 bułek chleba, jeden Łotysz odważył się poprosić suki, żeby mu dał kawałek chleba. Ten go wyrżnął kosiorem po głowie, ja ci kontryku dam chleba. Łotysz okrwawiony podnosząc się z podłogi mówi: co ty mnie bijesz, jestem taki głodny, zjadłbym wszystko co tu leży. Suka z litości czy nie wiedział jak dalej postąpić powiedział – Jak ty ten chleb zjesz to on odda, jak nie zjesz to będzie tobie koniec. Łotysz przystąpił do jedzenia chleba, my wszyscy wykonując zleconą pracę w piekarni obserwowali jaki będzie koniec tego zajścia. Ja w duchu myślałem, że nie da rady chociaż w porównaniu mnie był dobrze zbudowany, żołądek mógł mieć dwa razy większy od mego, ale 9 bułek to mnie nie mieściło się w głowie. Chleb bułka po bułce znikał w jego żołądku. Suki stali i obserwowali tą scenę. Po jakimś czasie chleb skrył się żołądku Łotysza. Suka powiedział, no masz szczęście, bo gdybyś go nie zjadł, byłby ci tu koniec. Nie było nic dziwnego, że człowiek potrafi tyle zjeść, bo jego flaki były tak przygotowane jak do napychania mięsa robiąc kiełbasy.

W tym też obozie przeżyłem wielką rozpacz w związku ze śmiercią Stalina, z czego wszyscy się cieszyli, że może coś się zmieni (wystawiono nas wszystkich w szeregi na baczność, gdzie przez ustawione głośniki płynął wielki głos rozpaczy, co nie wzbudzało żalu w naszych sercach, a jednak znalazło się w naszych szeregach, którzy rzewnie płakali po nieodżałowanym i niezastąpionym Stalinie. Wszyscy w nich widzieli szpiclów NKWD.
W większości byli to Rosjanie i nie małym wykształceniu z wyrokami 25 lat.

W późniejszym czasie dokonali więźniowie przesłuchań, aby dowiedzieć się czy są szpiclami, szpiclami oni faktycznie nie byli. Była w nich wpojona ideologia stalinowska na tyle, że myśleli, że już będzie koniec świata i nie będzie słońca którym Stalin świecił. Życie w obozie drgnęło jakąś myślą, że coś musi się zmienić. Pojawił się w obozie sklepik, a w nim chleb, łój topiony, którym w beczkach zalewano kiełbasę, aby się nie zepsuła w czasie transportu na Kołymę dla naczelników. Wyraźne były ślady kiełbasy odciśnięte w zastygniętym łoju. Dawano nam kupony wartościowe, za które raz w miesiącu można było kupić trochę chleba czy łoju, a także były ich najlepsze papierosy w estetycznym opakowaniu, za które nikt się nie łapał bo za przydział kuponu paczki papierosów kupić nie można.

Nadal pracowałem w kopalni pchając wagony z węglem do wyciągu na powierzchnię z amerykańskim Żydem Lernerem, którego w Ameryce ubrano w czerwone ubranie i odesłano do ZSRR za działalność komunistyczną. Tu go na wolność nie puszczono aby nie rozczarował się sowieckim komunizmem. Przyszyto mu artykuł szpiega i otrzymał 25 lat obozu pracy. W obozie wszyscy z niego się nabijali że jest głupim Żydem, że pracuje w kopalni, bo inni potrafili urządzić się na lżejszych pracach. W rzeczywistości był mądrym człowiekiem. W tym czasie w kopalni pojawiło się mnóstwo myszy ryżego koloru. Jak dwóch pchaliśmy wagonkę z węglem po szynach, to krew z nich pryskała spod kół wagonki, o czym powiedzieliśmy dla inżyniera kopalni, który powiedział, że to nieciekawe zjawisko, kopalnia przestanie istnieć i tak się stało.

Po tygodniu otrzymał zarządzenie wyciągnąć wszystek sprzęt jaki znajduje się pod ziemią i zakryć otwory wentylacyjne. Kiedy to wszystko zostało wykonane, do pracy na drugi dzień nie wyprowadzono. Niektórym z brygad odczytano, żeby szokowali się do etapu. Z brygady zostawiono gorliwców, którzy wierzyli, że swoją szczerą pracą wyjednają szybsze wyjście na wolność. Wilczyński, Warmus i sporo innych Polaków przyszło ze mną się pożegnać. Było to trochę. smutne, bo mieliśmy ze sobą wspólny język. Załadowano nas na samochody i ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Przywieziono nas do jakiejś rzeki, chyba Kołyma i tratwami zaczęli przewozić na drugą stronę, gdzie już czekały samochody i nowi konwojenci.

Załadowaliśmy się do samochodów, niektóre były bez plandek, ja też w takim siedziałem. Przyglądałem się tym wysokim górom, które wyglądały, że są pod samym niebem, a jak się spojrzało w dół, to widać było głęboką przepaść. Droga kręciła się dookoła gór wężem. Po drodze mijaliśmy posiołki, wyżki obozów, wieźli nas dalej, nie wiedzieliśmy gdzie się zatrzymają i gdzie znajdziemy nowe miejsce zatrzymania się. W końcu samochody zatrzymały się przed obozem nazwanym Arkagała Ugalnaja. Po dokładnym sprawdzeniu według teczek osobistych i dokładnej rewizji puszczono do obozu nie stosując buru jak w Eugenie. Mieszkańcy obozu okrążyli nas i zaczęli szukać swój swego. Ja też znalazłem znajomego, ze wsi Ginowicze Bolesława Kasiana wiedząc o tym, że on siedział niewinnie od 1945 r. Próbowałem go i jeszcze jednego kolegę uniewinnić w czasie śledztwa w Grodnie, że siedzą niewinni, coś tam pisał, ale ich nie zwolniono. Musieli się przyznać do nie popełnionego przez nich czynu. Było dużo radości, że spotkałem rodaka dobrze mi znanego od młodych lat. Wyrok miał 10 lat i po niejakim czasie wyskoczył na wolność. Osiedlili go na sąsiednim posiołku Ares, jako wolny pracował w tej samej kopalni co i ja, przyjechała do niego żona z córką, która przychodziła do mego obozu i udzielano mi z nią widzenia.

Przez nich przesyłałem listy do matki, a później pieniądze, kiedy zaczęli nam trochę płacić. W obozie życie toczyło się innym rytmem i panowała inna atmosfera między politycznymi wszystkich narodowości. Niektórzy nosili włosy na głowie co nie było zgodne z regulaminem obozowym. Dowództwo obozowe pojedynczo kogoś łapali zaciągając go na wartownię i ścinali włosy. Cały obóz stawał w obronie nie wychodząc do pracy i w ten sposób wywalczyliśmy pozwolenie noszenia włosów. Postanowiliśmy w niedziele do pracy w kopalni nie wychodzić, należało się nam 4 dni w miesiącu wolnych od pracy, według grafiku jaki był stosowany.

Przerwy pracy w kopalni nie było. Niedziela wolna od pracy dla całego obozu była im niewygodna. Robili wszystko aby do tego nie dopuścić. Zażądaliśmy komisji wyższych władz do roboty wychodząc, samolotem z Magadanu przyleciała komisja. Do obozu ich też nie wpuszczono, musieli się wylegitymować, że są naprawdę z Magadanu. Wpuszczono
w końcu ich do obozu i zrobiono zebranie całego obozu. Zaczęły się rozmowy, powiedzieliśmy o co nam chodzi, o wolną niedzielę. Po długiej dyskusji zaproponowali 2 niedziele wolne od pracy. Obóz stał na swoim żądając 4, mówiąc nie mamy tu nic do stracenia. Wyroki, które posiadamy to i tak ich nigdy nie odbędziemy. Zaczęli mówić no jak tam przecież sprawy wasze rozpatrują i co raz kogoś zwalniają. Jeden z więźniów Żydek wstał i powiedział: „grażdanin gienierał, wy tu nam mózgu nie trujcie, że wy nas zwalniacie, bo ja już podliczyłem. Takim tempem jak wy nas zwalniacie, to z tego obozu ostatni wyjdzie w 1981 roku na wolność”. W końcu sprawę wygraliśmy, niedziele były wolne. Wszyscy siedzieli w obozie do kopalni wychodziła tylko grupa remontowa, konserwowali maszyny, silniki i wszystko co wymagało jakiegoś remontu. Do tej grupy i ja należałem, bo pracowałem w kopalni w tym czasie na małej wyciągarce i trzeba było ją konserwować.

Kiedy wyszliśmy z kopalni do obozu, konwojenci pijani zaczęli nad nami znęcać się dobierając miejsca gdzie było mokre dawali rozkazy padnij i czołgaj się, musieliśmy to wykonywać bo z pijanymi żartów nie było. Kiedy przyszliśmy bliżej posiołka dobrali miejsce, gdzie było mokro i znowu padł rozkaz padnij. Padliśmy, ale tym razem nikt nie wstaje. Wszyscy leżeliśmy w tym błocie plackami. Na posiołku zaczęli się gromadzić ludzie, przyglądając się temu, konwojenci zaczęli strzelać do góry strasząc, aby wstawali. Nikt z nas nie wstawał. W mig pojawiło się sporo wojska i dowództwo wojskowe i obozowe. Opowiedzieliśmy, że od kopalni znęcają się nad nami, nie wiemy za co i dlaczego i dlatego postanowiliśmy nie wstawać. Przy nas konwojentów rozbroili i wyznaczyli drugich. Wstaliśmy i przyszliśmy do obozu.

Wszyscy w obozie byli zadowoleni, że nikt nie zginął, a konwojentom utarli trochę nosa i od tego momentu postępowali z nami delikatniej. W obozie czuło się trochę jakiegoś luzu, baraki przestali w nocy zamykać na zamek. Najgorszym wrogiem wtedy stawali się pluskwy, z którymi nikt nie mógł poradzić, tyle ich tu było, że w dzień też nie można było zasnąć. Wyprowadzali ludzi z baraku do innego, zaklejali okna i drzwi, wstawiali w beczkę jakąś siarę i zapalali zamykając drzwi, po paru dniach tyle ich było na podłodze, że wynosili skrzyniami i palili, cztery dni spało się jak nowo narodzony a potem było ich pełno, rozcierało ich się na ciele a zapach specyficzny zatykał nos.

Kopalnia węgla kamiennego, w której pracowałem była dość bogata, miała wielkie złoża i nieźle zmechanizowana. Z niskich pokładów wagony szły do góry a puste do dołu jeden przy drugim bez końca. Pełne przyczepiano do elektrowozów, które chodziły na akumulatorach i wywożono do centralnego skipu, wysypując z wagonów i wyciągano na powierzchnię kopalni,   wysypując do ogromnego zbiornika. Dalej taśma ciągnęła do innych trzech koszy podobnych do lei, z których ładowano na samochody i wywożono w różnych kierunkach Kołymy, dzięki czemu od wolnych na pozór kierowców można było się dowiedzieć co się dzieje w innych obozach.

Ja początkowo w tej kopalni pracowałem w dole na 3 pokładzie, gdzie wyciągarką wyciągałem podstawione wagony i ładowałem węgiel do nich. W czasie tej pracy odstrząb skały z 9 m wysokości spadł mnie na głowę i straciłem przytomność, którą odzyskałem w szpitalu obozowym. Po dziesięciu dniach rana na głowie się zagoiła, a ja chodziłem jak pijany.

Musiała być pęknięta czaszka, rentgenu nie było a temperatura była wysoka. Lekarze obozowi podejrzewali, że ja symuluję i umiejętnie podnoszę sobie wysoką temperaturę. W końcu sprowadzili jakiegoś lekarza mądrzejszego, trzy razy zmieniali mnie termometry, a temperatura zawsze była wysoka, lekarz ten im powiedział, że to jest głowa a nie pośladek i to daje tak wysoką temperaturę. Skierowali mnie do półszpitala na dwa tygodnie wypoczynku. Temperatura cały czas była podwyższona. Po tym wypoczynku poszedłem znowu do przychodni i temperatura utrzymywała się dalej. Zlecili mnie prace na powierzchni kopalni. Ładowałem węgiel na samochody. W pobliżu była kantorka, w której pracował staruszek Rosjanin, który pobierał próbki węgla do badania jakości.

W jakiś sposób znalazłem z nim wspólny język i w wolne chwile kiedy nie było samochodów przesiadywałem w jego kantorce. Wypytywał mnie, kto ja jestem, za co siedzę i skąd przybyłem. Zaczął później opowiadać o sobie, że przywieźli go na Kołymę jako więźnia politycznego. Tu jeszcze nie było żadnej drogi, po których was wożą i chodzicie. Tu na każdym metrze leżą dziesiątki trupów pogrzebanych pod tymi drogami. Ja się uratowałem, bo poznał mnie mój wuj, który jako wolny był inżynierem i prowadził budowę tych dróg. Przygarnął mnie do siebie. Spałem z nim w śpiworze. Jedzenie też było bardzo złe. Wuj miał broń, to polował na zwierzynę i w jakiś sposób udało się przeżyć. Ludzie tu padali z głodu i chłodu a wciąż dowozili nowych. Nie było tu jeszcze baraków ani posiołków, w których mieszkacie. Tych, którzy je budowali nie ma nikogo, z ludźmi tu nikt się nie liczył. Wy już tu przybyliście na kwiaty. Później było tu dużo twoich ziomków Polaków
w wojskowych ubraniach, ale ich załadowali na okręt i zatopili. Był on wtedy w Magadanie. Ja już parę lat jak jestem na wolności, ale jeszcze jakiś czas muszę chodzić do czekistów meldować się. Wyjazdu do domu nie dają, jestem już stary, w domu już nie ma nikogo, poginęli wszyscy w obozach i tak dożywam.

Brała mnie litość nad tym człowiekiem i w niczym mu pomóc nie mogłem. Parę dni chodziłem jak zatruty opowiadaniami tego staruszka. W obozie coraz życie nabierało jakiegoś sensu istnienia. Błatnych się pozbyli, uratowali się ci, którzy wyskoczyli przez druty. Szpiclom w obozie miejsca nie było. Materialne życie też się polepszało, zaczęli wypłacać w rublach jedną czwartą zarobku wolnego człowieka. W sklepikach obozowych pokazały się chińskie konserwy wołowe i wieprzowe, konserwowane cukrem. Dodawało się do tego soli i jakoś się jadło. Można było kupić jaglanej kaszy, topionego masła. Niektórzy tworzyli małe grupki i gotowali sami na zmianę.

Jeden Ukrainiec ze wschodniej Ukrainy zaproponował mnie wspólne dożywianie się. Wyraziłem zgodę bo w tej zmianie Polaków nie było. Pewnego dnia późnego wieczoru przyszło z innego baraku 5 Ukraińców trochę podpitych, jeden z nich Ukrainiec z zachodniej Ukrainy, przyniósł spirytusu, aby ugościć tego, z którym wspólnie prowadziliśmy kuchnię. Ten powiedział, że są konserwy, ale są wspólne, aby budzili mnie. Nie chciałem tego spirytusu, ale w końcu wstałem, aby nie krępować mego wspólnika. Wypiłem tego trochę spirytusu, wyciągnąłem z szafki konserwę, chleb i siedzimy rozmawiamy. Ten, który przyniósł spirytus zapytał mnie skąd ja pochodzę. Powiedziałem z Augustowa.

To ty Polak, tak. Ręką mnie odepchnął od siebie i kazał mnie wynosić się. Wstałem ja i odszedłem w drugą stronę baraku. Pozostali zaczęli mnie nie puszczać, żebym nie odchodził, a jego uspakajać, aby więcej tego nie robił. Ja się uparłem, że nie będę pić i nie będę tu siedział. Po paru minutach wszyscy się wynieśli. Wspólnik przepraszał mnie za to zajście. Powiedziałem dobra nie przejmuj się był pijany, widocznie Polacy coś mu zrobili, skoro tak postąpił.

Na drugą noc już spałem, obudzono mnie, żebym ja się ubrał bo chcą ze mną porozmawiać. Wstałem, wyprowadzili mnie do suszarki, było ich tam ze 20 chłopów i trzymali pod ręce tego, który mnie obraził. Powiedzieli, żebym ja opowiedział, jak to wczoraj było. Kiedy opowiedziałem, kazano mu mnie przeprosić i pocałować mi nogi. Zaczął mnie przepraszać, mówiąc, że Polacy wymordowali mu całą rodzinę i po pijanemu tak ze mną postąpił. Wierzę ci, ale ja z wami spotkałem się dopiero w obozie. Jak zaczęli go wszyscy bić to krew bryzgała na wszystkie strony. Nie pomagała moja prośba, żeby mu darowali życie, w końcu pół martwego pociągnęli na podwórko.

W późniejszym czasie każda narodowość załatwiała w podobny sposób, jeżeli ktoś zrobił przykrość innym narodowościom. Każdy w jakiś sposób zaczął szanować jeden drugiego. Bo wiedzieli, że tu żartów nie ma. Często przy stołówce można było przeczytać jakieś ogłoszenie, że znaleziono pieniądze, żeby poszkodowany zgłosił się do baraku takiego to, a takiego. Jeden stawał za wszystkich, wszyscy za jednego. Naczelnicy i cały nadzór patrzyli jak na wilków na nas, ale obchodzili się delikatnie i ostrożnie. Pewnego dnia wychodzimy do roboty do kopalni, oprócz naszego konwoju cała droga obstawiona wojskiem. W połowie drogi wszystkich nas sprowadzili na pobocze drogi i padł rozkaz padnij. Nie mogliśmy pojąć co to się dzieje, bo i wolni, którzy znaleźli się na drodze też wszyscy leżeli. Kiedy samochody przyjechały kazano powstać i przeprowadzono do kopalni. Widzieliśmy, że samochody z ludźmi rozładowano w naszym obozie. Domyślaliśmy się, że ludzie są mocno niebezpieczni, skoro z taką ostrożnością ich wieźli.

Wróciliśmy z pracy do obozu i dowiedzieliśmy się, że usadowili wszystkich do buru. Wywiad obozowy szybko rozszyfrował, że są więźniowie polityczni z Norylska. Po paru dniach wszystkich wypuścili do obozu i zaczęli szukać swój swego. Stałem i przyglądałem się, aby zobaczyć kogoś znajomego, podszedł do mnie jeden Ukrainiec i powiedział: chodź ze mną, jest tu jeden Polak i chce z was kogoś zobaczyć.

Zaprowadził mnie do jednego z baraków i zapoznał mnie z Marianem Jaździkiem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że jest całym asem tej grupy, którego wszyscy słuchali.

W asyście jego był Ukrainiec na niemałym poziomie i Czeczeniec, jak mówiono w stopniu kapitana sowieckiej armii. Marian zaproponował mnie wyjść na podwórze obozu, zaczął mnie wypytywać, skąd pochodzę i za co siedzę. Opowiedziałem mu, że przywieźli mnie tu z Polski, jestem AK-owcem. Powiedział mnie o sobie, że był zrzucony z samolotu z Anglii na teren Moskwy.

Pochodził sam z Warszawy. Moskwę znał na pamięć. Dobrze rozmawiał po rosyjsku, dużo mnie opowiadał o wielkim buncie w Narylsku, jak oni tam walczyli z czekistami. Pocieszając mnie, że długo już siedzieć nie będziemy, musi nastąpić wolność. Prosił mnie, żebym go zapoznał z Polakami. Chętnie ze wszystkimi rozmawiał, podnosząc wszystkich na duchu, aby się nie załamywali. Z narylskiej grupy wszyscy go ostrzegali, aby nie stała mu się krzywda ze strony NKWD.

Wszystkich z Narylska rozprowadzono po brygadach całego obozu i kazano chodzić do kopalni. Wszyscy wychodzili, a do roboty nie brał się żaden. Siedzieli po kantorach i grzeli się, stawiając warunki – wolność albo śmierć, co podtrzymywał cały obóz. Powstał strajk w całym obozie, przyjeżdżało tu sporo różnych komisji, którzy umawiali i prosili aby wychodzili do pracy, a wszystkie sprawy z tym związane będą rozpatrywać i będą zwalniać, ale od razu sami tego zrobić nie mogą. To musi z tym wszystkim zadecydować Moskwa. Swoje plany układali, zaczęli grupkami gdzieś ludzi wywozić, po paru miesiącach z Narylska wywieźli wszystkich, a także dużo i miejscowych. Przyszła kolej i na mnie, chyba dlatego, że obcowałem z Marianem, który często przychodził do mego baraku a także i ja do niego chodziłem. Gdzie wywieźli Mariana Jaździka i innych nie wiadomo, nigdy więcej z nim się, nie spotkałem i nic o nim nie słyszałem. Mnie z grupą o koło 100 osób wywieźli do obozu Czelbania.

Była to kopalnia złota, a także i odkryte poligony, gdzie ręcznie przemywano złoto i była jedna draga, która w mechaniczny sposób kopała grunt z 12-metrowej głębokości i mechanicznie przemywały złoto, gdzie pracowało 81 silników elektrycznych produkcji amerykańskiej. Była to połowa 1955 r. Spotkałem się z Antonim Rymszą, a także z liczną grupą Polaków ze Lwowa, z Wilna i z centralnej Polski. W obozie tym było spokojnie. Jeszcze tu cywilizacja buntu nie dotarła. Skierowano mnie do kopalni złota. Wszedłem do tej kopalni, oglądnąłem tą kopalnię, gdzie zmarznięty grunt – glina, zmieszany ze żwirem dłubano kilofami i ręcznie wyciągano na powierzchnię. W kopalni były częste wypadki śmiertelne. Na jutro do kopalni nie wyszedłem, mówiąc brygadziście, że jestem chory i idę do obozowej przechodni. W przychodni powiedziałem, że jestem po wypadku w kopalni węgla, kręci mnie się w głowie i nie mogę tam się poruszać. Zaczęli wertować moją kartę chorobową, która towarzyszyła z obozu do obozu.

Było w niej wszystko opisane, i cały przebieg podwyższonej temperatury, która i w tym momencie była podwyższona. W tej przychodni ze strony lekarza obozowego pracował Białorus, z którym zapoznałem się w Kujbyszewie i cały czas towarzyszył do Magadanu. Przy jego pomocy uznano, że w kopalni pracować nie mogę. Od niego też dowiedziałem się, że mój brat Stanisław jest w obozie D-2 Miaundża, gdzie on był razem z bratem, dwa tygodnie temu przywieźli go tu. Powiedział mi, że stan zdrowia brata nie jest ciekawy, chore ma serce. Przy tej znajomości dostałem kilka dni zwolnienia od pracy w związku z podwyższoną temperaturą. Miałem trochę czasu, aby lepiej się zapoznać z życiem tego obozu, opowiadając rodakom, co przeżyłem w poprzednich obozach, a szczególnie w przedostatnim, gdzie wszyscy polityczni byli jednej myśli.

Nie wątpiłem, że cała grupa z Arkagały-Ugalnej to czyniła przekazując swoje wiadomości. Atmosfera życia w obozie zaczęła się zmieniać, zaprzestano mówić o normach i planach wydobycia złota a zmierzać myślami do wolności. Jednego dnia wezwał mnie pierwszy raz z mego pobytu w obozach, polityczny wychowawca i zaczął prowadzić śledztwo, spisując wszystkie dane personalne. Nie mogłem się połapać, o co mu chodziło, przecież wszystkie dane moje posiadali. Myślałem, że to może w związku z podaniem, które mi kiedyś napisał Rosjanin do Moskwy, motywując tym, że na podstawie amnestii w Polsce siedzę niewinny.

Po spisaniu danych personalnych, zaglądając w papiery padło pytanie, czy ja znam Bolesława Burakiewicza, ps. ”Zaleski”. Od razu pomyślałem, że dopadli go w Polsce i jest już w ich rękach. Zacząłem kręcić, aby ulżyć mu w jego wyroku. Zaczął wściekać się ze złości, że w śledztwie zeznawałem tak, a teraz wszystko odrzucam. Nie wiem co tam śledczy pisał, ja wszystko podpisywałem, aby uniknąć bestialskich represji. Ze złością do mnie, co ja plotę, u nich tego nie było. Jak to nie było przytoczyłem fakt z Bolesławem Kasianem, który musiał przyznać się do nie popełnionego czynu. Na śledztwie zeznawałem, że Bolesław i jego kolega siedzą niewinni, bo tego czynu dokonał kto inny, a jeżeli naczelniku chcesz się przekonać, to ten człowiek jest na Aresie, który odsiedział 10 lat niewinnie i jest na wolności. Czemu wy potępiacie Stalina, że on temu winien, kto wtedy kierował całym waszym aparatem.

Zamknąłem mu usta, nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Po chwili powiedział, że protokół mego zeznania on musi napisać, bo od niego tego żądają. Czytając po kolei moje zeznania odrzucałem wszystko co mogło zaszkodzić Burakiewiczowi, chociaż poprzednio zwaliłem z siebie winę na Burakiewicza, który był komendantem placówki, wiedząc o tym dobrze, że w 1945 r. był już spalony i wszystko o nim wiedzieli. Udało mu się wtedy wyjść im z rąk i znalazł się na terenie Polski. Protokół został napisany według mojej myśli. Po przeczytaniu go podpisałem.

Byłem więcej pewny, że Burakiewicz siedzi. W 1957 r. powróciłem do Polski. Odwiedził mnie Burakiewicz, wszystko mu opowiedziałem, jak go w czasie śledztwa oskarżałem, a 1955 r. w podobnym śledztwie go ratowałem, nic mnie na to nie powiedział. Do dziś dnia jest dla mnie tajemnicą, dlaczego ponowne śledztwo w obozie w jego sprawie ze mną było przeprowadzane. W obozie parę dni pracowałem na odkrytym poligonie przemywając złoto. Nie wiem, z jakich powodów przeniesiono mnie do brygady budowlanej, samochodami nas wożono do Susumanu, gdzie budowaliśmy magazyn z gotowych elementów przywiezionych z Australii. Dowiedziałem się, że z obozu mają jechać sportowcy, bokserzy do obozu D-2 na współzawodnictwo między obozami, w tym część artystyczna. Chciałem koniecznie zobaczyć się z bratem, poszedłem do rodaka ze Lwowa Józka, który tam miał jechać z częścią artystyczną, który bardzo ładnie śpiewał polskie piosenki, jedną z nich pamiętam. Na lewo most na prawo most a środkiem Wisła płynie. To na tą pieśń Polacy wszyscy płakali. Naświetliłem mu sprawę, że jest tam mój brat, żeby mnie pomógł, abym mógł z nimi razem wyjechać.

Porozmawiał on z grupą, którzy mieli jechać i w jakiś sposób wpisali mnie na tą listę, którzy mieli jechać. W niedzielę bardzo rano, według listy załadowaliśmy się na dwa samochody, pod konwojem wyjechaliśmy do D-2. W obozie już wiedzieli wszyscy, że przyjedzie grupa i rozegra z nimi sportowe mecze. Kiedy wpuszczono nas do obozu, każdy szukał swój swego. Ja oczywiście brata.

Duża grupa Polaków okrążyła mnie i Józka ze Lwowa, w tym Józef Waszkiewicz sądzony razem ze mną i bratem, który mnie powiedział, że brata już nie ma. Chęci moje zobaczenia się z bratem spełzły na niczym, pomimo tego byłem zadowolony, że po tylu latach spotkałem się z Waszkiewiczem i dużo mnie opowiedział o bratu i o sobie. Polacy w tym obozie byli dobrze zorganizowani, jak mówili było ich ponad sto ludzi. Częstowali mnie i Józka czym mogli. Było tu dwóch z Grodna Hipolit Suchocki ps. „Podkowa” i Henryk Jarocki ps. „Puszczyk”. Należeli do Prawego Niemna. Szybko znaleźliśmy wspólny język, bo należeliśmy do tego samego obwodu Grodna. Na dużym placu obozu zaczęły się rozgrywki sportowe i część artystyczna. Stanęliśmy całą grupą Polaków, którzy okrążyli mnie dookoła, bo każdy z nich chciał mnie zadać jakieś pytanie co ich interesowało. Wysłuchali Józka polskich piosenek, którymi wszyscy mocno byli rozczuleni. Impreza dobiegała końca, jeszcze było trochę czasu i zaprosili mnie i Józka do jednego baraku, gdzie znowu nas poczęstowali czyfirem, to jest bardzo mocną herbatą, co było surowo wzbronione jej spożywanie, natomiast ratowała ona organizm od szkorbutu. Hipolit Suchocki wręczył mnie zdjęcie z tego spotkania z dwudziestoosobową grupą Polaków i złożył swój podpis z datą 14.08.1955.

Nastąpiło rozpaczliwe pożegnanie z rodakami, bo nadzorcy biegali po barakach i ponaglali, aby się stawili na wartowni. Kiedy już byliśmy przy bramie warty cały obóz wyszedł pod bramę aby nas pożegnać. Kiedy już byliśmy za bramą, zrobiono wszystkim rewizję, a przez druty było widać że wszyscy stali za bramą i machali czapkami. Wszyscy wróciliśmy do obozu zdrowi za wyjątkiem boksera Rosjanina, bo bokser jego przeciwnik Łotysz z D-2 tak mu dołożył, że mało co widział na oczy. Do mnie, do mego baraku przybyli rodacy, w tym Antoni Rymsza aby dowiedzieć się co tam spostrzegłem, czy jest dużo Polaków.

Na początku mówiłem: dajcie mnie popić wody, bo mam sucho w ustach odpowiadając rodakom na ich pytania było trochę śmiechu. Opowiedziałem wszystko, co widziałem i co słyszałem po cichu, że obóz jest dobrze zorganizowany i nie daje dmuchać sobie w kaszę.

Na jutro z brygadą zawieźli do Susumanu i przystąpiliśmy do ustawiania filarów połączonych okrągłym sklepieniem do dachu tego magazynu. Postawiliśmy cztery filary zamocowane linami do ziemi, aby się nie przewróciły, zaczęliśmy wiązać szynami skręcając na śruby, czterech nas siedziało na tym sklepieniu skręcając śruby. W tym czasie zaczęło się wszystko walić. Zrywające się śruby gwizdały w powietrzu, zdążyłem nogi przerzucić na drugą stronę sklepienia, aby nie spaść razem z filarem. Zeskoczyłem na cementową podłogę wcześniej do tego przygotowaną. Poczułem straszny ból w nogach. W lewej nodze gruba kość pękła i szczepki kości wylazły przez skórę. Litwina sklepienie filaru przecięło na pół, dwóm którzy siedzieli bliżej filaru udało się odskoczyć w bok spadających filarów. Mnie prowizorycznie usztywnili deseczkami nogę i konwój odwiózł do szpitala w Susumanie. Był to szpital rejonowy więźniów, leżałem tam w gipsie na wyciągu. Po dwóch miesiącach odesłano mnie do obozu dając mi miesiąc zwolnienia. Chodziłem jeszcze o kulach, jak wyczytano mnie, abym szykował się do etapu. Na wartowni, gdzie stał już samochód, było około 30 ludzi.

Mnie z kulami koledzy wsadzili na samochód i ruszyliśmy w drogę. Wysadzili nas przed obozem D-2. Poznałem go przed wejściem do obozu, bo nie tak dawno byłem tu na rozgrywkach sportowych. Kiedy weszliśmy do obozu, umieszczono nas w jednym z baraków, w którym spotkałem znajomego amerykańskiego Żyda z Algenu Lernera, który od ode mnie nie odchodził mówiąc mnie, ze ma coś ważnego powiedzieć, a zarazem ma wielką prośbę do mnie. Zaraz dowiedział się Waszkiewicz przybiegł do mnie, chciał mnie zabrać do swego baraku i mną się zaopiekować. Powiedziałem Waszkiewiczowi Ty trochę posiedź bo ja chcę porozmawiać z jednym człowiekiem. Mrugnąłem do Lernera i wyszliśmy z baraku. No co ty tam masz mnie ciekawego powiedzieć. Jest taka sprawa, że was Polaków mają odesłać do Polski, tylko na razie nikomu nic nie mów. Mam do ciebie wielką prośbę, jak zajedziesz do Polski, to zajdź do Izraelskiej ambasady i powiedz im, że Żyd Lerner siedzi w takim to obozie.

Pytam go co ci to da, jak ja powiem, a to już nie twoja sprawa, oni będą wiedzieli co mają zrobić. Mówię, to dobrze jak to będzie prawda, że ja znajdę się w Polsce, to dojdę na kolanach do tej twojej ambasady i im to powiem. Tylko nikomu nic nie mów. Dobra, wracamy do baraku bo na mnie czeka kolega. Waszkiewicz namawiał iść do jego baraku, że jest tam wolne miejsce do spania. Wyraziłem zgodę i przyprowadził do swego baraku. D-2 był to obóz sekretnej budowy o dużej mocy elektrowni. Fundament tego kolosu był oparty o skałę 150 m głębokości. W części tego kolosu już pracowały turbiny wytwarzając prąd. W pozostałych częściach ustawiano dalej turbiny do zwiększenia mocy. D-2 otrzymało dodatkową nazwę Miaundża, jak mówiono mieściło się w tym obozie ponad dziesięć tysięcy ludzi. Waszkiewicz pracował w obozowej stolarni. Pieniądze, które otrzymywał wydawał na dożywianie siebie i mnie. Dzielił się ze mną wszystkim co posiadał. Podziwiałem jego szczerość i serdeczność w stosunku do mnie. Nieraz mu mówiłem: Jedz sam, bo ty pracujesz, to musisz lepiej się odżywiać, a je nie pracuję, przeżyję tym co mnie dają. Nie chciał tego słuchać. Ja wciąż byłem na zwolnieniu lekarskim, pieniędzy nie posiadałem, w tym baraku mieszkał jeszcze jeden rodak Jerzy Romanowski tytułujący się inżynierem budowy okrętów w Gdyni.

Tam też mieszkała jego żona i w jakiś sposób docierała do niego korespondencja od żony z Gdyni, której z ciekawością słuchaliśmy kiedy nam czytał. Część ludzi z obozu z łagodniejszymi artykułami szykowali do obozu, gdzie mieli chodzić do pracy bez konwoju, w tym i Waszkiewicz pożegnał się i nami i wywieźli na Ares, gdzie był mój brat. Tam utworzono taki obóz. Chodzili jako wolni z tym, że na noc jeżeli nie pracowali, to musiał być w obozie. Przeżywałem ten okres, że straciłem dobrego przyjaciela i opiekuna, czego mu nie zazdrościłem.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, pozostali wszyscy Polacy zaplanowali urządzić wspólną wigilię. Mnie jako nie pracującemu zlecili abym pomógł przyrządzić coś do nakrycia stołu. Przyrządziłem śledzie i dobrze wymoczyłem słoną rybę, taczając w rzadkim cieście na brytfannie podsmażyłem. Niektórzy przez wolnych zaopatrzyli się w spirytus, 23 grudnia zaczęła się strzelanina z wyżek. Z posiołku przez druty leciały manierki ze spirytusem do obozu z przyczepioną kartką, komu ma być przeznaczona. Kto taką manierkę podniósł, to musiał dostarczyć adresatowi W większości manierki były przeznaczone katolikom Polakom i Litwinom, którzy przygotowywali się do wigilii. Mnie taką manierkę dostarczono do baraku i do dziś dnia nie wiem kto ją zaadresował i rzucił przez druty. Kiedy wywieźli ludzi do Aresu na bez konwoju, na miejsce ich przyszedł etap z Czabani, w tym sporo Polaków, miedzy innymi Antoni Rymsza. Cieszyliśmy się, że rodaków powiększyło się w tym obozie i było z kim porozmawiać o swoich sprawach.

Wiedzieliśmy, że do obozu przybył nowy naczelnik reżymu, który miał zaprowadzić porządek w tym obozie według myśli NKWD. Po strzelaninie 23 grudnia na jutro zasiedliśmy wszyscy do stołów wigilijnych zapraszając ludzi innego wyznania i zaczęła się ceremonia według naszych tradycji. Ktoś z Ukraińców przybiegł do naszego baraku i powiedział, że do obozu wkracza wojsko z bronią. Na stołach stał spirytus. Myśmy to przewidywali, że to może nastąpić.

Było wszystko omówione, jak wejdą do baraku to trzeba poczęstować naczelnika reżymu spirytusem i żeby zapamiętał te święta. Jeden miał zgasić światło, kiedy znajdzie się przy nim Łotysz bokser. Ukraińcy mieli zmuszać do wypicia spirytusu. Drzwi się otworzyły. Pierwszy wszedł naczelnik, a za nim wojsko. Dał rozkaz dla wojska, aby zdjęli spirytus ze stołów. W tym czasie zgasło światło, Łotysz rąbnął go pięścią w głowę, zaczął krzyczeć: zapalić światło! Światło się zapaliło, naczelnik grzebał się wstać na nogi, czapka mu zleciała. Henryk Jarocki nalał do słoika spirytusu. Wypij naczelniku, bo u nas taka tradycja, jeżeli gość trafi w nasze święta, to musi być poczęstowany. Zwracając się do wojska powiedział: Was wszystkich poczęstować nie możemy, bo za mało mamy spirytusu. Naczelnik się kręcił i nie chciał wypić spirytusu. Wciśniętym tłumie nas i wojska naczelnik poczuł dotyk ostrych narzędzi jego ciała. Wszyscy krzyczeli naczelnik wypij to nasza szczera gościnność.

Naczelnik niechcący zmuszony był wypić spirytus, czapkę nacisnął i wyprowadził wojsko z obozu. Po paru dniach naczelnika w obozie nie było, prawdopodobnie poniósł jakąś karę, że z bronią do obozu wprowadził wojsko. Wojska nikt nie dotknął, jak weszli, tak i wyszli. W obozie panował spokój, jakby nic się nie wydarzyło. Wszyscy, którzy pracowali normalnie, wychodzili do pracy do elektrowni. Naczelnikom obozowym coraz skracano etaty. Dużo z nich znalazło się w kopalniach pracując razem z więźniami. W obozie zaczęli Polaków wzywać na przesłuchanie: kto skąd pochodzi i jaką ma rodzinę w Polsce. Wszyscy wiedzieliśmy, że szykują nas odesłać do Polski.

Słowa wielkiej tajemnicy Żyda Lernera zaczęły się potwierdzać, który mnie nie dawał spokoju, abym nie zapomniał zajść do jego ambasady w Warszawie. Ja już dobrze wiedziałem, że w 1955 r. dużą grupę Polaków odesłano do Polski, w tym moją rodzoną siostrę Marysię, z którą ostatnio utrzymywałem korespondencję, nawiązaną przez jednego Ukraińca, który był starszym w obozie spośród więźniów wybranych według nowych struktur obozowych.

Raz mnie zawołał do siebie i zaczął mnie wypytywać, czy ja mam siostrę na Kołymie, powiedziałem, że tak, jest gdzieś. Wyciągnął zdjęcie, czy ja tu z nich którąś poznaję. Powiedziałem, że jest to moja siostra a drugiej nie znam. Powiedział mnie, że druga jest jego żoną i przyjaciółką mojej siostry. Zawołał jakiegoś fotografa i zrobił nam dwóm zdjęcie i wysłał dla żony.

Przez jego możliwości nawiązałem korespondencję. W ostatnim liście pisała, że wywożą ją do Polski. Zdjęcie z Ukraińcem przywiozłem do kraju. W obozie życie wrzało, wszyscy byli podnieceni, że Polaków wywiozą do Polski, a co będzie z nimi? Do obozu napływały etapy z pobliskich obozów, w większości Polaków. Przybył także transport z Czabani, od których się dowiedziałem, że jest tam mój i sporo Polaków przywiezionych z Aresu, którzy chodzili bez konwoju. Wszyscy się dziwili, co oni wyrabiają, jednych wiozą tu, drugich tam, trudno było zrozumieć ich politykę. Mnie zaczęli zmuszać do pracy. Po nocy zginął mnie kij, którym się opierałem. Poszedłem raz do pracy, aby zobaczyć, jak wygląda ta elektrownia.

Brygadzista zlecił mnie wywożenie gruzu taczką. Powiedziałem, że ja tego robić nie będę, bo mnie boli noga, to powiedział, jak chcesz, lżejszej pracy ja tobie nie mam. Cały czas łaziłem po tej elektrowni, odwiedzając rodaków, kto gdzie pracuje. Józef Klukowski pracował na tokarni jako tokarz, pochodził sam z Wilna, dużo mnie pomagał materialnie, kiedy Waszkiewicz wyjechał na Ares. Zabrał mnie wtedy do swego baraku. Kiedy wróciłem z brygadą do obozu, przechodząc obok stołówki zobaczyłem tłum ludzi oblegających stołówkę, krzyczących połundra. To było hasło niebezpieczeństwo obozu. Wszyscy z baraku biegli w coś uzbrojeni w stronę stołówki. Nie wiadomo było, co to jest, i kto z kim walczy. Ludzie wyskakiwali przez okna ze stołówki, pokaleczeni nożami mówią, że Czeczeni i Ingusze tną wszystkich nożami, kto im trafi pod rękę. Nowy naczelnik reżymu był Czeczenem, który wyskoczył przez okno stołówki a za nim więźniowie Czeczeni i Ingusze. Za nimi ruszył cały obóz. Zorientowani, że to oni wszczęli walkę. Skryli się wszyscy z naczelnikiem na wartowni pod naporem tłumu, bramę wywalili i wyszli wszyscy poza bramę otaczając wartownię i dobierając się do nich.

Powstał alarm, zaczęli strzelać z wyszek do góry, przyjechało parę wozów strażackich i zaczęli wodą pod ciśnieniem rozganiać tłum. Doskoczyli do tych wozów, postawili ich do góry kołami. Ktoś tam złapał wiadro i wypuścił z baku benzynę, polał na drzwi wartowni i zaczęła się palić. Naczelnik wyskoczył pierwszy, którego nie ruszali, a pozostali dzielnie walczyli operując nożami o dobrym wyszkoleniu. Paląca się wartownia zmuszała ich do wyskakiwania z ognia i tam ich wykańczali. Kiedy wartownia się spaliła, wszyscy cofnęli się do obozu. Cały obóz był otoczony wojskiem, ale do tłumu nie strzelali, chyba się zorientowali, kto z kim walczy.

Na jutro do roboty nikt nie wyszedł, cały dzień przyjeżdżało wyższe kierownictwo i prowadziło śledztwo o tym zajściu. Oskarżając naczelnika, że on namówił swoich rodaków, aby zapanować nad obozem i gospodarką obozową i tym utrzymać się na swoim stanowisku, aby nie iść do pracy w jakiejś kopalni.

Chciał pokazać, że naczelnicy w obozie są potrzebni. Na oczach całego obozu zerwano mu pagony i wyprowadzono z obozu. Co z nim zrobiono dalej, to nam było nie wiadomo. Sporo ludzi pokaleczonych leżało w obozowym szpitalu. Jeden Ukrainiec zmarł od zadanej nożem rany, pozostałych proszono, aby wychodzili do roboty. Życie w obozie powracało do jakiejś normy. Nam nie schodziło z myśli, kiedy nas odprawią do naszej Ojczyzny, ale to wszystko ciągnęło się bez końca. Każdy dzień wydawał się rokiem. Nie wiedziano wtedy, że oni w Polsce sprawdzają nasze rodziny, które podawaliśmy w czasie przesłuchań. Jak powróciłem do Polski, to dopiero o tym dowiedziałem się od Zofii Choroszewskiej, która pracowała w Urzędzie Powiatowym w Augustowie. Ona mnie powiedziała, że przyszło do niej jakieś pismo z Rosji, aby sprawdzić moją rodzinę, na którą się powoływałem. Babcia twoja już nie żyła, więc chodziłam do twojej ciotki i wujka, aby potwierdzić twoje rodzeństwo.

Nie pamiętam, kto z nich potwierdził, bo oboje mnie mówili, że złożyli podpisy. Choroszewskiej za jej dobry uczynek serdecznie podziękowałem. Po jakimś czasie w sowieckiej prasie a także w głośnikach radiowych mówiono o reakcjonistycznych buntach w Poznaniu. Wszyscy opuściliśmy głowy, że nas już do kraju nie odeślą i tak się stało, co przewidywaliśmy. Pomimo tego nas Polaków trzymali w tym obozie i żyliśmy jakąś nadzieją, że nas odeślą. W obozie Polacy postanowili postawić pomnik rodakom AK-owcom, którzy w jakiś sposób zginęli w tym obozie. Wprawdzie taki pomnik był postawiony, ale NKWD spychaczem go zniszczyli. Postanowiono postawić po raz drugi. Przypadło to zadanie Stanisławowi Żukowskiemu, nazywano go murka, i Henrykowi Jarockiemu.

Oni pracowali jako spawacze. Józef Klukowski, jako tokarz wytoczył wszystkie ozdoby do pomnika, pomnik udało się postawić bez większych kłopotów z napisami wypisanymi spawarką „Akowcy dla Akowców”. Wątpliwe, czy ten pomnik długo się utrzymał na tym cmentarzu, gdzie byli chowani więźniowie. Było także zrobione zdjęcie tego pomnika. Jedno posiadał Żukowski Stanisław, a drugie Jerzy Romanowski, którzy mieli w jakiś sposób przemycić do kraju, a czy to się udało, tego nie wiem. W obozie jedynie Lerner żył nadzieją, że wywiozą nas do Polski. O czym co dzień przypominał mnie, aby ja nie zapomniał o jego prośbie, zajść do jego ambasady. Pewnego razu spałem, kiedy przyszedł do mnie, obudził mnie, ja powiedziałem dobra, nie zapomnę. Ale ja tobie nie to chcę powiedzieć, już mnie nie trzeba twojej pomocy. Szybko się zerwałem na nogi, aby się dowiedzieć co się stało! Wyjmuje trzy karty papieru pisanych w trzech językach: ruskim, angielskim i żydowskim, przez ambasadę Izraela w Moskwie, żądając, aby oddali im ichniego obywatela. Sowieckie władze dają mu rehabilitację, że siedział niewinnie i naliczają mu wielkie odszkodowanie, jak on mówił, żeby w Ameryce pracował całe życie to tego bym nie zarobił.

Z miejsca zaczął tą gotówkę rozdzielać na domy dziecka i domy starców. Zacząłem do niego mówić, po co to on robi. Przyda ci się ta gotówka. Powiedział: Ja im wszystko by oddał, aby prędzej wyjechać z tego kraju. Nie pozwalali mu dużo podjąć w gotówce, ale parę rubli rzucił na wypicie za jego zdrowie. Za parę dni odleciał samolotem w nieznanym nam kierunku. Domyślałem się, że pomógł mu naczelnik obozu, o którym mówiono, że był Żydem. Po jakimś czasie dużo ludziom, nie tylko Polakom, kazano przygotować się do etapu.

Wyszło nas na wartownię około 500 ludzi. Załadowano na samochody i przywieźli do Susumanu. Obóz ten był rozdzielony gęstym wysokim płotem z desek. W jednej połowie siedzieli kryminaliści, a druga połowa była pusta, gdzie umieszczono cały nasz transport. Zaczęły chodzić plotki, że ma przyjechać z Moskwy komisja i będą rozpatrywać sprawy więźniów. Siedzieliśmy parę dni w obozie, po czym przyszedł naczelnik i powiedział, że jutro mamy ruszać do roboty. Na drugi dzień wyprowadzono nas na budowę jakichś budynków z cegły. W Susumanie już parę takich domów stało. Wyżki tego placu budowy były daleko rozciągnięte.

Mieliśmy duży plac do spacerów, do roboty chętnych za bardzo nie było. Jakiś Białorus, który wcześnie po dziesięciu latach wyskoczył na rzekomą wolność, niektórzy go znali, powoził na tą budowę w dwóch beczkach 200 l wodę konikiem. Domówili się z nim, żeby przywiózł beczkę brażki. Brażkę taką na posiołku w Susumanie robili i po cichu ją handlowali, więc wszyscy zrobili składkę na tą brażkę i zamiast wody przywiózł jedną beczkę tej brażki. Wartownicy nic nie podejrzewając otworzyli bramę i z brażką wjechał na plac budowy.

Zaczęła się uczta, kto miał chęci i wypił półlitrowy słoik, to po paru minutach nie mógł utrzymać się na nogach. Brażkę tą robiono z cukru dodając garść żytniej mąki i chmielu, musiało to stać i fermentować ponad 10 dni i wtedy nadawała sie do picia. Wyglądało to jak biały płyn, jakby woda zafarbowana mlekiem. Tak się niektórzy spili, że wracając do obozu jeden drugiego ciągnął na kolanach. Powstał alarm, przybiegło dużo naczelników i wojska. Nie wiedząc, co się stało z więźniami, po specyficznym zapachu brażki oddychających ludzi, szybko rozszyfrowali, że spili się brażką. Zaczęło się śledztwo, kto dostarczył brażkę. Białorusina nikt nie wydał, do roboty więcej nie wyprowadzili, po paru dniach zapowiedzieli nam, żeby każdy był ogolony, umyty i przyzwoiciej ubrany, bo przyjechała z Moskwy komisja i będą rozpatrywać nasze sprawy.

W dniu 9 sierpnia 1956 r. załadowano nas na samochody i zawieziono na posiołek Jagodna. Zaczęło się przesłuchanie, wprowadzając po trzech ludzi do komisji. Ja trafiłem po wyczytaniu z Antonim Rymszą i ktoś tam trzeci. Za stołami tej komisji siedziało ich tam dużo w cywilnych ubraniach, chyba prokurator odczytał mój akt oskarżenia, któryś z nich powiedział, ciężki akt oskarżenia. Udzielono mnie głosu, tak, ale sąd który mnie sądził nie wziął pod uwagę okoliczności, kiedy wstąpiłem do AK, walczyłem przeciw Niemieckim okupantom, a później wycofać się z tego nie było łatwo, bo groziła kula w łeb.

W 1947 r. była okazja ujawnić się, co też uczyniłem przed polskim urzędem bezpieczeństwa i darowano mnie moje przestępstwo. Dlaczego odemściliście szaremu człowiekowi, który był wychowany w przedwojennej Polsce i w tym czasie nie wiedział po czyjej stronie była prawda. Dla Rymszy odczytano akt oskarżenia, że jako dowódca szwadronu bandy „Łupaszki” prowadził walki z sowiecką partyzantką.

Rymsza odpowiada: to nie prawda, ja żadnych walk z ruskimi partyzantami nie prowadziłem, ale od czasu, kiedy rząd w Londynie domówił się z Moskwą i na tym terenie umówili spotkanie. Przylecieli przedstawiciele samolotem z Moskwy i z Londynu i w jednej wiosce do tego przygotowanej wspólnie z sowiecką partyzantką nastąpiło spotkanie do omówienia wspólnej walki, przeciwko niemieckiej okupacji. Ja to spotkanie ze swoim oddziałem ubezpieczałem od Niemców. Po zakończeniu spotkania zaczęli się rozchodzić po swoich miejscach. Ruskie zrobili zasadzkę i wszystkich wystrzelali, od tego momentu nie w stanie było powstrzymać moich żołnierzy od walk, kiedy się spotkał i z sowiecką partyzantką. Po zakończeniu przesłuchań kazano nam wyjść i czekać za drzwiami, po jakiejś naradzie ktoś wyszedł i przeczytał postanowienie komisji. Ja zostałem zwolniony, Rymsza nie. Spojrzałem na niego, był blady jak papier. Samochody kursowały, jednych przywozili na komisję a przesłuchanych odwozili do obozu w Susumanie, gdzie spotkałem brata. Był już wolny i dużo innych.

Bolesław Kołtun, z którym byłem dobrze zaprzyjaźniony, jak przypominam, karę swą odbywał w obozie w Łazo. Po przesłuchaniu nas wszystkich przez komisję trzymali nas w obozie. Robili wszystkim uwolnionym zdjęcia do zaświadczenia, że został zwolniony, a także dwa zajęcia dawali każdemu zwolnionemu do wyrobienia paszportu. My Polacy zaczęliśmy się domagać, żeby odesłali nas do Polski, to mówili, że to nie ich sprawa. Jest w Magadanie OWiR /oddział wiz i rejestracji/ i tam te sprawy załatwicie. Antoni Rymsza, pomimo że nie zwolniony, siedział przy stole i pisał wszystkie opinie z pracy, kto w jakim charakterze pracował. Przeczuwał chyba, że nam to może się przydać. Kiedy wszystkim wypisał, poszliśmy do naczelnika obozu, aby złożył swój podpis i przyłożył pieczęć. Nie chciał tego robić, ale jak go przycisnęli i to wykonał.

Posiadam i dziś tę opinię przez Rymszę napisaną i widnieje na niej podpis Nikitin i zastępca Tarasem, okrągła pieczęć MWD. Posiadam także brudnopis podania o wyjazd do Polski. Rymsza znał dobrze język rosyjski i chętnie wszystkim pomagał. Wszyscy mocno przeżywaliśmy, że zostaje w obozie nadal Antoni Rymsza, Józef Klukowski, Henryk Jarocki, Stanisław Spytko i inni, których nie utrwaliły się nazwiska. Pamięć zaczyna mnie szwankować, z czego przedtem nie zdawałem sobie sprawy. Jarocki Henryk chyba najmocniej przeżywał, że zostanie, chodząc po baraku mówił, szybciej wychodźcie z tego obozu, bo nie przeżyję tego wszystkiego. Wszyscy zastanawialiśmy się, czy brać sowieckie paszporty. Ja postanowiłem nie brać, bo to może utrudnić wyjazd do Kraju. Po mojej stronie większa połowa też to postanowiła.

Część rodaków wzięła te paszporty, wydano nam 114 rubli na bilet PKS do Magadanu. Kazano nam wszystkim zwolnionym opuścić obóz. Pożegnanie było smutne z tymi, którzy pozostawali, ale na to nie było rady. Pomimo, że mocno im współczuliśmy, ze łzami w oczach opuściliśmy obóz. My Polacy umieściliśmy się wszyscy na korytarzu więziennej łaźni z naszymi walizkami, które sobie w jakiś sposób porobili. Część z nas wyszło do posiołku rozglądając się za PKS-em. Napotkaliśmy stojący ciężarowy samochód z przyczepą, na którym pisało Magadan. Podeszliśmy do niego i zaczęliśmy rozmawiać z kierowcą, czy nie zawiózłby nas do Magadanu. Powiedział, że chętnie, ale wiezie w beczkach świeżą rybę obłożoną lodem i musi ją zawieźć, cześć na Ares a resztę na D-2. No to dobrze, jedziemy, pokażemy ci, gdzie po nas masz zajechać, jak będziesz wracać. Przyjechaliśmy pod łaźnię i obgadaliśmy sprawę, że będzie nam taniej jak PKS-em.

Zapytał nas, to wy pewnie jesteście głodni, to dam wam ryby, otworzył beczkę i połowę dał nam. Ja mu zaproponowałem, że możemy z nas paru pojechać i pomoc mu zdać tą rybę. Ja i Wacław Osipowicz usiedliśmy do kabiny, wziąłem ze sobą niepotrzebnych mi rzeczy, mając na myśli, że na Aresie zajdę do Bolesława Kasiana i mu to oddam. Opowiem, że jestem już wolny. Wacław zaczął mówić, że najpierw zajedziemy na Ares, a z powrotem do D-2. Zajechaliśmy do Aresu do sklepu, gdzie miał zdać rybę, zaczęli ją zdawać, a ja biegłem szukać Bolesława Kasiana. Zanim go znalazłem i porozmawiałem parę słów to przeszło trochę czasu, gdy przybiegłem do sklepu to już rybę zdali z przyczepy. Usiedliśmy i przyjechaliśmy do Miaundży, było już późno. Wacław znał dobrze ten posiołek i sporo miał znajomych.

Odnalazł kierownika sklepu i sam poszedł do swoich znajomych. Kierownik zaczął ściągać komisję do przyjęcia ryby. Naschodziło się tam dziesięciu ludzi, zaczęli tą rybę smażyć, popijając spirytusem i roznosząc torbami po swoich domach. Widział to dobrze kierowca tej ryby. Pili całą noc smażąc tą rybę, zapraszając nas. Myślałem, w co tu się wplątałem, jak oni rozliczą tego kierowcę. Wacław parę razy przychodził patrzeć, czy zdaliśmy rybę. Kierowca kazał mu, aby brał tą rybę i smażył ją ze swoimi znajomymi. Niektórzy z komisji już popadali i spali. Na rano trochę ryby wynieśli na podwórko, oblewając benzyną i spalili. Napisali protokół, że ryba w 90% była pocięta lodem i komisyjnie była spalona.

Kierowca za swoją porcję wypchał kieszenie rublami. Przy nas otworzyli sklep, ludzie łamali koście za tą rybą, bo była naprawdę smaczna. Przyjechaliśmy w Susumanie pod łaźnię, załadowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy do Magadanu. Po drodze był jakiś szlaban i przymusowy odpoczynek po przejechanych kilometrach kierowcy. Na samochodzie siedzieliśmy cicho, aby nie zdradzić się, bo nie miał prawa przewozu ludzi. W dalszej podróży zajechaliśmy do posiołku Artukan. Wiedziałem o tym, że mieszka tu Edward Lisowski z Sopoćkiń, który nas serdecznie wszystkich przyjął i dobrze ugościł. Przyjechała do niego żona, pani Stefa, bardzo miła kobieta. Zrobiliśmy później składkę, kierowca też. Rzucił chyba więcej jak my wszyscy. Kiedy wypili pod humorek, zaczęliśmy śpiewać polskie piosenki. Dowiedzieli się polskie Żydzi mieszkające na tym posiołku, że wracają AK-owcy z obozu. Zaczęli przychodzić całymi rodzinami przynosząc spirytus i coś do zagrychy, za to, że AK-owcy pomagali Żydom w warszawskim getcie w czasie powstania. Uroczystość ta trwała parę dni, w końcu trzeba było się pożegnać z miłymi gospodarzami. Złożyliśmy po parę rubli na paczkę jego brata Mieczysława, który ponownie otrzymał wyrok na dziesięć lat i ponownie trafił do więzienia.

Cały posiołek nas żegnał, kiedy odjeżdżaliśmy, chyba przypadliśmy im do gustu. Kierowca przywiózł nas prosto na przesyłkę w Magadanie, o której dobrze wiedział, gdzie się mieści. Zapytaliśmy go, ile mu płacimy, to chciał się obrazić, nie wziął nic. Żegnając, całował się z każdym płacząc, mówił, że jeszcze w życiu tak się nie zabawił i nie był w takim towarzystwie. Na przesyłce zajęliśmy miejsca na pryczach. Było bardzo ciasno, bo z całej Kołymy więźniowie ciągnęli do Magadanu. Był tu jakiś oficer NKWD tej przesyłki, który udzielał informacji w dalszym postępowaniu do wyjazdu. Na jutro, to chyba była niedziela, ktoś tam krzyczał żeby Polacy wychodzili z baraków bo przyszły rodaczki, aby nas odwiedzić. Wyjrzałem przez okno. Stała jakaś grupka osób płci żeńskiej. Zaczęliśmy się ubierać, aby wyjść i spotkać jakąś znajomą. Kiedy wyszedłem, koledzy mnie zapoznali z nimi, bliżej znajomej mnie nie było, niektórzy z kolegów dobrze znali z wolności i wspólnej walki w podziemiu. Rodaczki oświadczyły, że mają trochę artykułów żywnościowych i chcą nas poczęstować.

Zaraz przynieśliśmy koce, płaszcze i zasiedliśmy na pięknej polanie obok tej przesyłki. Rodaczki wszystko, co przyniosły, rozłożyły na rozesłanych kocach stawiając też butelki ze spirytusem. Wypiliśmy po lampce i nie wypadało zrobić składki, bo tylko się rozsmakowali, paru z nas poszło do sklepu i zrobili zakupy. Jak trochę wypili, zaczęli śpiewać partyzanckie piosenki. Z baraków przesyłki wszyscy wyszli na podwórze, w tym i naczelnik tej przesyłki. Po pewnym czasie do baraku poszedłem aby wziąść zdjęcie z walizki. Naczelnik przesyłki mówił do Ukraińców, których była większość ze wszystkich narodowości, gdzie wasze rodaczki? Zobaczcie, jak Polki przyszły do swoich i jak urzędują razem. Rzeczywiście, do innych narodowości nikt z kobiet nie przyszedł. My wszyscy byliśmy dumni z tej wizyty. Jedną z nich zapamiętałem. Była to Helena Nasuta.

Dobrze się skończyło, zaczęliśmy myśleć o dalszych formalnościach związanych z wyjazdem. Poszliśmy do OWiR i zaczęliśmy domagać się, aby nas odesłali do Kraju. Naczelnik nam oświadczył, że nas nie odeślą i nikogo nie odsyłali do Polski. Powiedziałem: nie odsyłaliście, a moją rodzoną siostrę i dużo Polaków odesłaliście. „To nie prawda” i w tym czasie ktoś go zawołał i wyszedł ze swego biura. Na biurku stała skrzynka z kartotekami, przerzuciłem literę M i zobaczyłem kartotekę siostry, w której pisało, że wybyła do Polski w 1945 r. Kiedy wrócił pokazałem mu tą kartotekę.

Czemu, naczelniku, kłamiecie, że nikogo nie wysłaliście do Polski. Jak skoczył do mnie, jakie ja miałem prawa zaglądać do kartoteki. Powiedziałem, trzeba było ich tu nie trzymać. Zaraz się uspokoił, mówiąc: „Jedźcie do Moskwy, do swojej ambasady, względnie urządzajcie się w Magadanie i piszcie do ambasady, niech oni wam przyślą gwarancyjne listy polskiego obywatelstwa i wtedy składajcie podanie o wyjazd do waszego kraju. Taka jest tylko droga, innej u nas nie ma”. Z opuszczonymi głowami wyszliśmy na ulicę, postanowiliśmy wrócić na przesyłkę, aby wszystkim naświetlić, jak przedstawia się nasza sytuacja. Wszyscy postanowiliśmy wyjechać, bo jutro może wszystko się zmienić i nikt stąd nie będzie mógł wyjechać. Wyruszyliśmy do portu, aby dowiedzieć się, kiedy odpływa jaki okręt. Dowiedzieliśmy się, że bez paszportu do okrętu nie wpuszczą. Zmuszeni tym byliśmy wziąć sowieckie paszporty.

Poszliśmy wszyscy ze zdjęciami do milicji i wzięliśmy paszporty. Wydali nam po 90 rubli 20 kopiejek na wyżywienie w czasie podróży do Grodna. Bilety na okręt, 26,75 rubli na bilet z okrętu do stacji kolejowej Ugolnaja, 516,25 rubli od stacji Ugolnaja do stacji Grodno. Wszystko już mieliśmy załatwione do wyjazdu. 24 sierpnia wydano pieniądze. Było jeszcze trochę czasu do odpłynięcia okrętu, z Bolesławem Kołtunem wybrałem się odnaleźć miejsce zamieszkania mojej siostry.

Wiedziałem, że mieszkała we wspólnym baraku z innymi, chciałem się dowiedzieć, jak ona tu mieszkała i jak wyjechała. Odsyłano nas od baraku do baraku. Zaszliśmy nad morze, widać było z daleka port. Na wzniesieniu pod górką stało kilka domków. Powiedziałem do Bolka, ty tu zaczekaj a ja schodzę do któregoś domku, może tu się dowiem, gdzie ten barak. Wszedłem do domku. Na jakimś łóżku leżał mężczyzna, cały wytatuowany. Próbowałem go obudzić, widać było, że był pijany i mocno spał. Zacząłem wychodzić, olbrzymi pies wyskoczył z budy, był uwiązany, cofnąłem się z powrotem do mieszkania, łapiąc za jakiś metalowy pręt. Pies mocno ujadał, obudził się w tym czasie właściciel domu, wyciągając siekierę spod poduszki i ruszył do mnie. Jak ja tu wszedłem? Zacząłem mu mówić, o co mnie chodzi, że chcę się dowiedzieć, gdzie jest taki barak z takim numerem, ale nie mogłem się z nim dogadać. Wciąż krzyczał: Jak ja tu wszedłem? Siekierę uniósł do góry i chciał mnie rąbnąć.

Nie było wyboru, rąbnąłem go pierwszy metalowym prętem, przewrócił się. Wywaliłem okno i wyskoczyłem z domu. Przybiegłem nad morze i szybko odbiliśmy z tego miejsca w kierunku portu. Rozmyślając, że o mały włos, w głupi sposób nie straciłem życia. Więcej już baraku siostry nie szukałem. Wróciliśmy na przesyłkę i zaczęliśmy się szykować do okrętu, z wielkim przekleństwem w myślach pożegnałem tą nieludzką ziemię Kołymę. Zajęliśmy miejsca na okręcie. Nie był to już taki okręt, jakim przywieziono nas na Kołymę. Był to okręt pasażerski średniej klasy. Mieliśmy wszyscy leżące miejsca, z uchwytami do trzymania się w czasie sztormu.

Była w nim restauracja i kawiarnia, kto posiadał pieniądze można było się rozerwać. Nic nie wiedzieliśmy, że w tym okręcie razem jadą kryminaliści. Zaczęły ginąć pieniądze, zegarki, które już ostatnio można było kupić w obozowych sklepikach. Powstał cichy alarm, wykryć między politycznymi, kto to kradnie, no i w końcu wykryli tych, którzy siedzieli w restauracji i popijali. Wybrali chętnych i zdrowych ludzi ze wszystkich narodowości i przystąpili do akcji – ukarać złodziei i zrobić z nimi porządek, żeby więcej nie kradli. Powstała na okręcie wojna. Paru z nich wykończyli i wyrzucili za burtę okrętu, kapitan przez głośniki zaczął krzyczeć, żeby zaprzestali samosądów, bo będzie zmuszony zajść do pobliskiego portu Sachalin i oddać w ręce władzom. Pozostałych przy życiu zegnali w jeden kąt i za pozwoleniem wyprowadzali ich do ubikacji. Wszyscy byli zdenerwowani i nie wiedzieli, jak może postąpić kapitan okrętu.

Jadąc w jakimś napięciu przypłynęliśmy do portu Nachodka i zaczęliśmy wychodzić z okrętu. Recydywiści próbowali jeszcze się odemścić, ale otrzymali znowu swoją porcję. Kilkutysięczną grupą przyszliśmy do kolejowej stacji Ugolnaja. Tu tyle było ludzi, chyba nie mniej jak w Buchciwanino. Na stację kolejową wejść nie było sposobu. Na siłę wcisnęliśmy się do jakiegoś korytarza, stojąc na nogach, pluskwy nie dawały spokoju. Tyle ich tu było, że garściami zdejmowało się z twarzy. Robiliśmy rozeznanie, jak dostać się do pociągu dalszej podróży, co nie było łatwe. Niektórzy czekali już ponad dwa tygodnie na kompensację biletu. Kiedy się rozwidniło, robiliśmy rozeznanie terenu i całej sytuacji. Było widać zatokę morską około sześćset metrów od stacji. Poszliśmy zobaczyć, kąpało się tam sporo ludzi, brzegi były płytkie.

Wróciliśmy z powrotem i całą grupą Polaków z walizkami wyruszyliśmy do zatoki. Porozbieraliśmy się i weszliśmy do wody zanurzając się z głową, trzymając w ręku mydło. Mydło wcale się nie mydliło, zaczęliśmy krzyczeć, co to za woda, ci którzy jeszcze nie zdążyli wejść do wody zatrzymali się. Włosy na głowie były sztywne jak drut, nie można było ich przyłożyć do głowy, tak była nasolona woda. Mieli dużo roboty ci, którzy nie weszli do wody, bo musieli ze stacji nosić nam wodę i płukać nam głowy. Było dość ciepło, rosły jakieś kwiaty. Staruszkowie Rosjanie ich zrywali, pokazując jeden drugiemu, wąchali i płakali, chyba bardzo, bardzo długo musieli ich nie widzieć i nie wąchać. Postanowiliśmy wszyscy nad zatoką ulokować się na noc, wystawiając wartę na zmianę. Parę razy w nocy był alarm, recydywiści nas atakowali, chcąc nas okraść, byliśmy dobrze do tego przygotowani i ataki energicznie odpieraliśmy. Na drugą noc ulokowało się więcej politycznych, różnej narodowości, recydywiści powtórzyli atak i ponieśli straty. Jeden był trup i sporo nie mogło się poruszać.

Suchocki Stanisław podejmuje inicjatywę, że my stąd szybko nie wyjedziemy. Trzeba coś działać. Trzeba zebrać pieniądze i podkupić kasjera, aby skompensował nam bilety. Część grupy poszła pod kasę zajęła kolejkę, aby nikt nie słyszał rozmowy z kasjerem. Suchocki trzymając w ręku pieniądze i bilety zaczął rozmowę z kasjerem, który powiedział, że na dziś i jutro wszystkie bilety już rozdysponował. Wziął pieniądze i bilety, wstawiając datę i numer pociągu i miejsce przydziału. Wszyscy cieszyliśmy się, że pojutrze stąd wyjedziemy. Kiedy wchodziliśmy do pociągu niektórzy krzyczeli, jak to jest, później przyjechali, a już wyjeżdżają. Zajęliśmy miejsce dla nas przeznaczone. Lokomotywa zagwizdała i pociąg ruszył. Podróż, według obliczeń NKWD miała trwać dwadzieścia dwa dni, trwała dużo więcej. Na każdej stacji, gdzie zatrzymywał się pociąg, była masa kobiet z garnkami gotowanej kartofli, milicja tych kobiet rozganiała nie pozwalając im handlować.

Dla nas wszystkich kartofla była wielkim przysmakiem, bo będąc na Kołymie nikt jej nie próbował. Jak to się stało, to nie wiemy, że wszyscy rzucili się na milicjantów, zabierając im broń. Magazynki z amunicją leciały w jedną stronę, a pistolety w drugą stronę. Za kartofle kobietom wszyscy płacili. Jedna z tych kobiet, załamując ręce na głowie, stała i płakała. O Boże, co to za ludzie jadą, że milicjantów rozbroili i za kartofle zapłacili, dzieją się jakieś cuda. Handel nielegalny kartoflą trwał przez całą Syberię aż pod Moskwę, powtarzała się robota z milicją tak samo. Władze na to przymykały oczy, nie było słychać, aby kogoś ukarali. Omijali nas z daleka, chyba dobrze o tym wiedzieli, że polityczni są dobrze zorganizowani. Gotowane kartofle były całym wyżywieniem. Kobiety i dzieci sprzedawali ją tanio, niektórzy z nich przyprawiali skwarkami dla większego smaku. Widać było, że rubel miał inną wartość jak na Kołymie, chyba NKWD przewidziało dając nam 90,20 rubli na wyżywienie, ale gdyby ludzie nie mieli w zapasie pieniędzy, to 90 rubli nie starczyłoby na tanią kartoflę. Ja pieniędzy nie miałem.

Żyłem na utrzymaniu brata i kolegów, którzy po drodze kupowali chleb, cukier, a kipiatok na każdej stacji był bezpłatny, co regenerowało nasze żołądki. Po długiej, bardzo męczącej podróży dobrnęliśmy do Moskwy. Kiedy wysiedliśmy z pociągu, panował wielki chaos. Żegnali się jedni z drugimi, rozjeżdżając się po wszystkich dworcach Moskwy, tramwajami i metrem. My Polacy ze wschodnich terenów tramwajami przyjechaliśmy na Białoruski Dworzec. Złożyliśmy walizki do przechowalni i wyruszyliśmy wszyscy do Polskiej Ambasady. W ambasadzie było pełno Polaków powracających z różnych kątów obozów Rosji. Oświadczyliśmy, że wracamy z Kołymy i potrzebujemy waszej pomocy wyjazdu do kraju. Przyjęli nas dość serdecznie, częstując nas wszystkich herbatą i ciastkami. Przystąpili do roboty wypisując wszystkim listy gwarancyjne obywatelstwa polskiego.

Ambasador oświadczył nam, że trzeba gdzieś zameldować się i złożyć dokumenty na wyjazd do kraju. Jak kto ma jakieś chody, może osiedlić się w Moskwie i tu ubiegać się o wyjazd do kraju, a jeżeli nie, to trzeba jechać w swoje strony i tam ubiegać się o wyjazd. Od razu was wszystkich odesłać do kraju nie mamy prawa. Wszystko się zgadzało, tak jak powiedział naczelnik w Magadanie. Wyjścia nie było, bo zameldować się w Moskwie na jakiś czas dla więźnia nie było można. Byliśmy zmuszeni jechać bliżej znanych stron. Połaziliśmy trochę po Moskwie, wróciliśmy na Białoruski Dworzec, skompensowaliśmy bilety i wsiedliśmy do pociągu. Po drodze coraz nas ubywało, bo na różnych stacjach przesiadali się do innych pociągów. Do Wilna, czy w innym kierunku. Do Grodna nas dojechało ponad 20 ludzi. Złożyliśmy walizki do przechowalni i wszyscy wyruszyliśmy do siostry Stanisława Sopytko, który został na Kołymie. Grodno dobrze znałem, bo kiedyś tu mieszkałem, które się zmieniło, było cichutko jak na wsi, w porównaniu z Moskwą. Przeszliśmy przez most na drugą stronę Niemna, na ulicę Łososiańską do siostry Stanisława, aby ją poinformować o losie jej brata. Mieszkanie było zamknięte, widocznie była w pracy. Napisaliśmy kartkę, że byli tu koledzy Stanisława, jej brata. Wróciliśmy z Kołymy i parę słów o losie jej brata. Wracając z powrotem do stacji kolejowej, po drodze zaopatrzyliśmy się w żywność i wódkę, zasiedliśmy w Parku Elizy Orzeszkowej do konsumpcji i ostatniego pożegnania.

Kiedy wypiliśmy trochę wódki powstała odwaga naszego bohaterstwa, co żeśmy przeżyli, zaczęliśmy śpiewać partyzanckie piosenki. Zebrało się dookoła nas sporo ludzi, kobiety niektóre płakały, widocznie wzruszały ich nasze piosenki. Wszyscy nam się przyglądali, co to za ludzie i co tu się dzieje, a ludzi zbierało się coraz więcej, pojawiło się zaraz paru milicjantów, oskarżając nas, dlaczego zakłócamy spokój. Jak wszyscy się zerwali na nogi i ruszyli do nich, to uciekali. Jak mogli z daleka stali i przyglądali się, chyba mieli jakieś ostrzeżenie, żeby się nie zadawać z takimi jak my, więc do nas nie podeszli.

Wystraszeni ludzie niektórzy zaczęli wracać wypytując się, skąd wracamy, ile czasu siedzieliśmy i skąd pochodzimy. Skąd przychodziliśmy nikt z nas o tym nie mówił. Uroczystość pożegnania dobiegała końca, bo już mieliśmy rozeznanie, kiedy autobusy odchodzą w kierunku ich zamieszkania. Pożegnanie było smutne, bo żegnali się przyjaciele związani na śmierć i życie, przyrzekając sobie, że jeden o drugim musi pamiętać i dawać znak o swoim życiu, drugiemu, gdzie by nie był. Przyszliśmy na stację i odebraliśmy walizki i każdy poszedł w swoją stronę. Ja z bratem wsiadłem przy stacji do miejscowego autobusu i przyjechaliśmy do Łosośny.

Wiedziałem o tym, że mój szwagier, nie rodzonej siostry, pobudował dom na placu, który kupił przed 1939 rokiem. Zapukałem do drzwi, wyszła jakaś panna. Zapytałem, czy tu mieszka Mikołaj Chomczyk, tak tu krzyknąłem po polsku. Stasiek bierz walizki i chodź. Panna stała i patrzyła na mnie, po chwili krzyknęła: wujek Janek, to ty? Ja ją też poznałem, bo była jeszcze dzieckiem. Przy tym spotkaniu było dużo radości i gościnności. Było o czym słuchać ich opowiadania, co tu się działo podczas naszej nieobecności. Błyskawicznie rozeszła się wiadomość o naszym powrocie. Przyszło sporo znajomych. Siedzieliśmy do późna poruszając różne tematy. W jakiś sposób dowiedziała się matka i siostra, że jesteśmy w Łosośnie. Nie zdążyliśmy się przebudzić, to z radości płakała, stojąc z siostrą przy nas. Zjedliśmy wspólne śniadanie i we czwórkę powróciliśmy autobusem na wieś.

Weszliśmy do domu, widok był przerażający. NKWD zabrało wszystko, co w tym domu było. Ktoś tam z sąsiadów dał parę taboretów, stał też stół zbity gwoździami, miał nieheblowane deski, przykryty jakąś ceratą i to było całe umeblowanie domu. Tym widokiem wcale się nie przejmowałem, bo planowałem jak najszybciej wyjechać do kraju. Był to początek  października. Wieś Bohatery Polne liczyła 60 gospodarzy, 37 należało do AK. Parę osób przed nami powróciło z obozu z Norylska, Workuty i Komi, którzy przyszli do nas. Było o czym mówić i opowiadać o swoich przeżyciach. Wszyscy byli podbudowani nie jakimś zwycięstwem [???] i już złożyli podania o wyjazd do Kraju. Ja też nie zwlekałem, wziąłem cztery paszporty do kieszeni i pojechałem do rejonu w Sopoćkiniach, gdzie była niemała kolejka przy zdawaniu dokumentów. Repatriacja wszystkich ludzi pobudziła do wyjazdu do Ojczyzny. Nie było to łatwe, bo już wielu ludziom odmówili wyjazdu, motywując tym, dlaczego nie wyjechali w 1946 r.

Decydował o tym pułkownik NKWD Korzew w Grodnie. Zdałem dokumenty prawie ostatni. Wszedłem do „czajnoj”, wypić herbatę, siedząc przy stoliku, wszedł z sąsiedniej wsi Koniuchy mój znajomy, a za nim kapitan, któremu zdałem dokumenty. Zapoznał mnie z kapitanem, znajomek zaprosił mnie, żebym szedł z nimi. Chętnie wstałem, aby zapoznać się z kapitanem. Wyszliśmy na zaplecze tej kawiarni, w której była też wódka. Znajomek zamówił obiady i pół litra. Ja zamówiłem jeszcze pół litra, wykorzystując okazję do zapoznania się. Kiedy trochę wódka zakręciła w kapitana głowie, zaczął mnie wypytywać, w jakim obozie siedziałem, trochę mu opowiedziałem, ale wciąż nawiązywał, żeby szybciej załatwił dokumenty na wyjazd. Znajomkowi też na tym zależało, bo już trochę wcześniej złożył. Chciałem zapłacić rachunek, znajomek Kwiatkowski nie pozwolił mi zapłacić.

Zapłacił sam i chciał jeszcze zamówić. Kapitan powiedział, że dość, bo nie może być pijany, a już nim był. Jeszcze trochę posiedzieliśmy i wypiliśmy herbatę. Opuściliśmy lokal, serdecznie jak przyjaciele się pożegnali. Kapitan poszedł w swoją drogę, a my autobusem powróciliśmy do domu. Byłem zadowolony z tego zapoznania, że przyśpieszy wyjazd do kraju. Po paru tygodniach przyszedł sąsiad i powiedział, chodzą po wsi i sprawdzają paszporty, mówiono, że często to robią, bo był to pas nadgraniczny. Tego się nie obawiałem, bo byłem tu już zameldowany. Przyszli zaraz i do nas, patrzę a znajomy kapitan i drugi bez stopnia. Kapitan służbowo zażądał paszportu mrugając do mnie, nie mogłem pojąć, o co tu chodzi. Chciałem zaproponować im coś do zjedzenia, kiedy otworzyłem usta kapitan mi nastąpił na nogę i jakby obrażony opuścił dom. Siedziałem i rozmyślałem, co to wszystko miało znaczyć, chyba bał się swego kolegi.

Powiedziałem w domu, żeby coś przygotowali do jedzenia, bo on tu chyba wróci. Siostra po cichu handlowała bimbrem, co było źródłem ich utrzymania. Kiedy się ściemniło, wchodzi kapitan, tak jak przeczuwałem. Serdecznie się przywitał i mówi do mnie, że pozbył się swego kolegi, jest wysoką figurą NKWD. Zasiedliśmy do stołu, wódki mu nie żałowałem, szybko mu zawirowało w głowie i powiedział mnie cały swój życiorys, że jest Żydem i co go zmusiło wstąpić do milicji i dosłużyć się kapitana. Czułem, jakby coś go łączyło ze mną, chyba dlatego, że byłem AK-owcem, bo wspominał, jak AK-kowcy Żydom w Warszawie pomagali. Zasnął przy stole. Mnie wódka nie brała. Ułożyłem go na łóżku, prowizorycznie zbudowanym. Rozebrałem go i położyłem. Wybrałem mu z magazynku pistoletu amunicję, żeby po pijanemu nie zrobił jakiegoś głupstwa, kiedy się obudzi. Obudził się, gdy była już pora obiadowa. Zaprosiłem do stołu, aby coś zjadł i podchmielił się.

Wypiliśmy parę głębszych i znowu zasnął. Obudziłem go rano, nie chciał śniadania, ani wódki drapiąc się w głowę, że będzie miał kłopoty, że nie był w pracy. Czapkę nacisnął i poszedł do przystanku autobusowego. Po trzech miesiącach otrzymałem zawiadomienie, że moje podanie na wyjazd do Polski zostało odmówione, podpis Korzew.

Wybrałem się do Grodna do pułkownika NKWD Korzewa. Zapytałem go, na jakiej podstawie odmówił mi wyjazdu do mojej ojczyzny. Powiedział mi, że wszyscy wyjadą, a ja nie, jak go wprowadziłem w złość, stukał pięścią w stół, jak chcę, to mogę przez granicę iść na zielono, a ja podniecony obozową odwagą stukałem też pięścią w stół i straszyłem go, że zlecą mu pagony, a ja wyjadę, bo nie ma prawa mnie zatrzymać. Wściekał się ze złości, a ja niczego się nie bałem, czy mnie posadzi, czy zastrzeli.

Otworzył drzwi i kazał wyjść z pokoju. Ja wychodząc powiedziałem: „Jeszcze zobaczymy się w sądzie, jak tobie będą zdejmować pagony”. Zatrzasnął za mną drzwi. Wyszedłem na ulicę i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Idąc do przystanku dochodziłem do siebie i zastanawiałem się, jakie mam dalsze podjąć kroki, aby szybciej wyjechać. Nadziei wciąż nie traciłem, chociaż była na marginesie. Postanowiłem spotkać się z kapitanem i go trochę postraszyć, aby mi coś pomógł. O zajściu z pułkownikiem opowiedziałem w domu i znajomym. Wszyscy załamywali ręce, że mnie znowu posadzą. Pojechałem do Sopoćkiń spotkać się z kapitanem. Opowiedziałem mu o swojej wizycie u pułkownika Korzewa. Z miejsca zacząłem go straszyć, że będę zmuszony iść na wszystko, jeżeli mi w tym nie pomoże. Zaczął mnie uspokajać, że to wszystko od niego nie zależy, a w Grodnie nic ja nie załatwię: „Jedź do Moskwy i tam ty możesz dobić się jakiejś prawdy, ale to też nie będzie łatwe. Zajdź do swojej ambasady, zażądaj jakiejś interwencji w twojej sprawie, tyle ci tylko mogę pomóc w twojej sprawie”. Powróciłem do domu, głowiąc się skąd wziąć pieniądze, aby dostać się do Moskwy.

Znaleźli się ludzie, którzy mi w tym pomogli. Złożyli pieniądze, abym i ich sprawy też poruszył, którym odmówiono wyjazdu do kraju. Hawrusik Bolesław wyraził chęć mi towarzyszyć do Moskwy, i załatwić swoją sprawę, jemu też odmówili wjazdu do Polski, do AK on nie należał. Ci, którzy powrócili z obozu, wszyscy już wyjechali do kraju bez przeszkód.

W Grodnie na stacji spotkałem Bolesława Kołtuna i jego siostrę, pochodzili oni z Wołkowyska. Miał już w rękach dokument na wyjazd. Ja czekałem na pociąg, aby jechać i o nie walczyć. 25 stycznia 1957 r. znalazłem się z Bolesławem Hawrusikiem w Moskwie w polskiej ambasadzie, która już była mi znana wracając z obozu. Zażądałem, aby mnie ułatwili spotkanie z pełnomocnikiem do spraw repatriacji. Niechętnie to czynili, dopytując się w jakiej sprawie, powiedziałem, że sprawa osobista. W końcu mnie doprowadzili i wskazali pokój. Zapukałem do drzwi, nie zdążyłem powiedzieć dzień dobry, a już padło pytanie, jak wy się nazywacie. Od razu domyśliłem się, że musiał być Żydkiem. Opowiedziałem mu całą moją sprawę, że ja tu już u nich byłem i otrzymałem list gwarancyjny obywatelstwa i odmówili mi wyjazdu do kraju. Przyjechałem tu, abyście mi pomogli, a jeżeli mi nie pomożecie, to zakończę życie w ambasadzie.

Zapytał: „A ten kolega to razem?” Powiedziałem, że tak, razem przyjechaliśmy, jemu też odmówili wyjazdu, a także innym ludziom odmawiają wyjazdu. Zapytał, czy mój kolega miał gwarancyjny list obywatelstwa, czy nie miał. Zaraz kogoś zawołał i kazał wypisać gwarancyjny list obywatelstwa. W jego pokoju siedziała jakaś kobieta. Wziął słuchawkę i zaczął dzwonić: „Towarzyszu generale Antonow, dlaczego wy utrudniacie naszym obywatelom wyjazd do kraju? Jak nie, ja tych ludzi mam u siebie i mogą stanąć na oczy, tak to dobrze, zaraz przyślę.” Położył słuchawkę, mówiąc, że minister Antonow nie wierzy, że was nie puszczają, chce z wami rozmawiać. Napisał adres ministerstwa i numer telefonu. Zwrócił się do pani, która tam siedziała i do mnie, żebyśmy jechali tramwajem takim to
a takim numerem. Zapytał mnie, czy ja i mój kolega mamy gdzie się zatrzymać w Moskwie. Powiedziałem, że nie. Usiadł i napisał służbową prośbę do dyrektora hotelu, prosił, aby Janowi Michalikowi repatriantowi i plus jednemu, udzielił pokoju noclegowego na trzy doby, z góry za to dziękując. Ten papierek przywiozłem i do dziś go posiadam.

Prosząc nas, abyśmy po rozmowie z ministrem wrócili do niego i opowiedzieli mu o przebiegu tej rozmowy. Kolegę swego zostawiłem w ambasadzie, aby na mnie czekał, aż wrócę. Z panią wsiedliśmy do tramwaju, próbowałem z nią rozmawiać po polsku, rozmawiała tylko po rosyjsku, to i nie miałem z nią tematu, o czym mówić. Zajechaliśmy do ministerstwa, które już mnie było znane, bo kiedy wracaliśmy z Kołymy, jechał kolega, do którego przyjechała żona z córką, nazwisko Dymidok Tadeusz i mieli już dokumenty na wyjazd do kraju, na których omyłkowo nie była wpisana ich córka. Tylko w ministerstwie mogli ją dopisać.

Prosił mnie, abym ja mu dopomógł odnaleźć to ministerstwo. Weszliśmy na parter ministerstwa i wykręciłem do ministra numer. Odpowiedź była, zaraz was zawołamy. Siedzieliśmy parę godzin i nikt nie wołał, postanowiłem z tą panią jeszcze raz zadzwonić, odpowiedź zaraz was zawołamy. Po chwili przyszedł milicjant, w stopniu majora i zapytał, kto tu z pytaniami do generała lejtnanta Antonowa oczekuje.

Powiedziałem, że ja i ta pani. Idziemy na górę po schodach, pyta: broni chyba nie posiadacie? Proszę sprawdzić, żartuję. Jak wejdziecie do generała, to trzeba powiedzieć „zdrastwujcie”. Śmiałem się w duchu. Kiedy wprowadził nas do ogromnego pomieszczenia, za biurkiem siedział w cywilnym ubraniu generał Antonow, który szybko się zerwał
i podstawił krzesełka. Zaczął od pani i zażądał, aby pokazała swój paszport. Zaczęła opowiadać swoje bolączki, że jej odmówili wyjazdu do Polski. Powiedział, to wy przecież jesteście Ukrainką, to czego tam macie jechać do Polski. Ta zaczęła mówić, że ona jest wdową, mąż jej był Polakiem, zginął na froncie, brat męża mieszka w Polsce, chce żeby ona przyjechała i z nią się ożeni i pomoże wychować dzieci. Odpowiedź generała: U nas są lepsze możliwości wychowania dzieci. Powiedziała: „Ja jeszcze jestem młoda i potrzebuję mężczyzny”. To u nas mężczyzn jest dużo.

Pani powiedziała generałowi: „Towarzyszu ministrze, umowa między polskim rządem a radzieckim jest taka, kto do 1939 r. był obywatelem Polski, to ma prawo do repatriacji czy nie?” A czym wy udowodnicie swoje obywatelstwo. Mnie polskie dokumenty zabrali, jak wydawali sowiecki paszport. To jest polska ambasada i tam dobijajcie się swego obywatelstwa. Oddał jej paszport, zwrócił się do mnie, abym pokazał swój paszport. Powiedział, u was też taka sprawa, jesteście obywatelem białoruskim. To ja pytam, na jakiej to podstawie jestem obywatelem białoruskim, kiedy siedziałem tyle lat u was za organizację Armii Krajowej na Kołymie.

Na takiej to podstawie, że w 1940 r. głosowaliście na sowiecki rząd. Ja nie głosowałem, bo byłem jeszcze młody. To wasz ojciec głosował. Zalałem bombę, ojciec mój zmarł, kiedy byłem dzieckiem. To czym wy udowodnicie, że jesteście obywatelem polskim. Udowodniłem to, kiedy składałem dokumenty na wyjazd, tam jest dołączony gwarancyjny list obywatelstwa polskiego, wydany przez polską ambasadę i mam metrykę urodzenia. Wziął do ręki i wyszedł. Wrócił chyba po godzinie i powiedział: U was sprawa jest inna, wyjedziecie do Polski, bez potrzeby traciliście pieniądze, mogliście do nas napisać. Powiedziałem, ja tu nic nie straciłem, przyjechałem w tą stronę na dachu pociągu, a z powrotem ambasada obiecała kupić mi bilet. Tak, ale Polska jest biedna i nie trzeba jej wykorzystywać. Generał powiedział do majora: daj mu papieru, żeby napisał podanie i opisał całą sprawę złożenia dokumentów. Lepiej byłoby, żebym pisał po rosyjsku. Napisałem tak jak chciał. Kiedy przeczytał, zapytał się, czy chodziłem do ruskiej szkoły? Powiedziałem, że nie, w obozie trochę nauczyłem się pisać.

Powiedział: to jedź do domu, dam zarządzenie, żeby ci wydali dokumenty. Podziękowałem i wyszedłem. Z radości nie czułem nóg pod sobą. Przyjechałem do ambasady zabrać kolegę. Ambasada była już zamknięta, sowiecki wartownik stojący przy bramie nie chciał ze mną rozmawiać.

Kazał mi stąd odejść. Głowiłem się, gdzie ja odnajdę kolegę i co ja powiem jego żonie. Postanowiłem dostać się na Dworzec Białoruski. Udało się, tu go odnalazłem. Jedziemy do hotelu szukać noclegu. Weszliśmy do hotelu, podszedłem do portiera, kobiety i pokazałem skierowanie z prośbą. Przeczytała i powiedziała: dobrze, zaczekajcie, zaraz załatwimy. Wzięła paszporty i gdzieś wyszła, zaraz wróciła i powiedziała, że nie ma u nas miejsca. Podejrzewałem, że w moim paszporcie była jakaś tajemnicza literka.

Wróciliśmy na dworzec i tu jakoś do rana przetrwaliśmy. Usiedliśmy w poczekalni i siedzimy. Przed nami siedzi dwóch facetów i rozmawiają po polsku. Znajomy mnie głos, trochę nie wymawiał „r’. Sam sobie nie wierzyłem, że to jest Witold Wilczyński z obozu Elgien. Wstałem z ławki, przeszłem trochę do przodu i obróciłem się w ich stronę. Upewniłem się, tak to jest Witek, nie ma sprawy. Energicznie podszedłem do nich
i powiedziałem: „Cześć Witek, skąd ty tu się wziąłeś i dokąd jedziesz?” Otworzył usta: „Ja pana nie znam”. Wtedy byłem już pewny, że jest to on. Zacząłem mu przypominać fakty, skąd się znamy. Powtórzył jeszcze raz, ja pana nie znam. Błyskawicznie przebiegła myśl, że chyba boi się swego kolegi, czy co. Usiadłem na swoim miejscu, po polsku już nie rozmawiali i zaraz wyszli z poczekalni.

Do dziś dnia jest dla mnie tajemnicą, czemu tak postąpił, nic o nim więcej nigdy nie słyszałem. O dwunastej w nocy przyszła milicja i sprawdziła bilety, kto czeka na pociąg. Kto nie posiadał, wszystkich wygnali na ulicę. Przed dworcem na śniegu oficerowie przeklinali Chruszczowa i jego zarządzenie. Ja ze swoim kolegą też dreptaliśmy do rana, przy obficie padającym śniegu. Rano według umowy powróciliśmy do ambasady, aby zdać relację z rozmowy z ministrem Antonowem. Pełnomocnik do spraw repatriacji wysłuchał mego sprawozdania z wizyty u ministra generała Antonowa i poprosił, abym wszystko to opisał. Więc usiadłem i napisałem, podziękowałem mu za wszystko i powróciliśmy niedospani do domu. Byłem dumny, że pokonałem pułkownika Korzewa i moja sprawa będzie załatwiona pozytywnie.

Wieść szybko się rozeszła, że powróciłem z Moskwy i załatwiłem gwarancyjny list polskiego obywatelstwa dla Bolesława Hawrusika, i potrafię prowadzić walkę z Korzewem. Zaczęli do mnie przychodzić poszkodowani z pobliskich wsi, którym odmówili wyjazdu do kraju, którym chętnie służyłem pomocą, nawet tym, którzy jeszcze nie składali dokumentów na wyjazd, bo nie wiedzieli jak się do tego zabrać. Wszyscy chcieli wyjechać. Najważniejszą sprawą było to, że trzeba było umotywować, dlaczego nie wyjechali w 1946 r., kiedy była repatriacja, ale to był tylko pretekst, bo i wtedy też nie było łatwo wyjechać. Sporo rodzinom pomogłem z tego raju się wyrwać, i do dziś są dla mnie wdzięczni. Zajęcia miałem sporo, nie zapominając, kiedy przyjdzie zarządzenie od ministra do Korzewa, aby wydał dokumenty na wyjazd. 20 lutego 1957 r. przyjechał listonosz i wręczył mi kopertę, w której było zawiadomienie od pułkownika Korzewa, w którym pisze, że moje podanie złożone do zarządu głównego milicji zostało załatwione odmownie.

Opadły mi ręce. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Zawiadomienie jedno i drugie posiadam u siebie. Ułożyłem plan ostatniej deski ratunku. Napisałem zażalenie do Chruszczowa i Bułganina. Opisałem wszystko, od wstąpienia do ZWZ-AK, amnestię, obozy do odmówienia wyjazdu do kraju przez Korzewa, załączyłem do koperty jego odmowę, żaląc się, dlaczego mszczą się nade mną, szarym człowiekiem, takie potężne państwo niesie wolność dla całego świata a mszczą się nad człowiekiem, który odkupił swoją winę ciężką pracą i dobrze zrozumiał, że nieświadomie popełnił przestępstwo wobec ZSRR, prosząc o sumienne rozpatrzenie mojej sprawy i pozwolenia mnie powrót do mojej rodziny i Ojczyzny.

Włożyłem do koperty i wysłałem ze zwrotnym powiadomieniem otrzymania. Kreml potwierdził, że otrzymał moje podanie. Władze sowieckie szykowały wybory deputatów w sąsiedniej wsi w Koniuchach, w szkole ma się odbyć głosowanie. O pierwszej godzinie w nocy zapukano do drzwi, że komisja wyborcza, aby nie fatygować ludzi, przyszła odebrać głosy. Kazałem matce otworzyć, nic jej nie mówiąc, jak ma postąpić. Weszli do domu. Matka i siostra wrzucili do skrzynki, czyli urny swoje głosy. Weszli do mnie, gdzie leżałem na prowizorycznym łóżku. Pogoniłem ich, że noc jest do spania a nie do głosowania i powiedziałem, że ja wcale nie będę głosować, bo nie jestem waszym obywatelem.

Brata nie było w domu, pojechał do Łosośny, dopytywali się, gdzie on jest. On by i był, też nie będzie głosować, ledwie ich się pozbyłem. Nie dali za wygraną, przychodzili 7 razy, a ja się uparłem, że nie będę głosować.

W obstawie byli też milicjanci. Na ósmy raz późnym wieczorem, przyszli całym sztabem komisji i milicji, w tym kapitan Owir i sąsiad, który był tym deputatem. Mordowali mnie wszyscy chyba godzinę czasu, żebym ja wrzucił głos na sąsiada deputata, który stał obok i nie odzywał się i znajomy kapitan też mnie umawiał, żebym zagłosował. Nie wiem, czemu im tak zależało, żebym ja zagłosował, ja postanowiłem twardo, róbcie ze mną co chcecie, zastrzelcie, czy posadźcie, głosować nie będę. Opuścili wszyscy dom i wyszli. Siedziałem w domu, co tu z nami będzie dalej. Żyjąc jedną nadzieją, jak postąpi Chruszczow i Bułganin z moim zażaleniem. Po paru dniach przyszło wezwanie z Grodna, abym się stawił do NKWD do pułkownika Korzewa, widniał jego podpis na wezwaniu. Wszyscy w domu i przyjaciele mówili, no teraz chyba ciebie posadzą. Niech wsadzą, nic nie mam do stracenia i nic się nie boję.

Zapukałem do gabinetu Korzewa, wszedłem, powiedziałem „Dzień dobry”. Nic się nie odezwał. Siedział przy biurku pułkownik, a obok przy drugim z Sopoćkiń kapitan. Korzew wyciągnął z szuflady cztery paszporty i z wściekłością rzucił na biurko, dwa poleciały na podłogę. Podsunął mi papier, żebym podpisał odbiór.

Powiedziałem: „Chwileczkę pułkowniku, sprawdzę co podpisuję”. Podniosłem z podłogi dwa paszporty, wszystko się zgadzało z jego listą, którą podpisałem. Zapytałem: to jak wyjadę ja? Pagony swoje noś, tylko bądź człowiekiem. Był czerwony jak indyk. Kapitan siedział obok i dyskretnie do mnie mrugnął, podziękowałem, do widzenia i wyszedłem. Żaden z nich się nie odezwał. Spacerkiem doszedłem do ulicy Dominikańskiej. Na rogu się zatrzymałem i spojrzałem do tyłu. Wyszedł kapitan i szedł w moim kierunku. Ja zszedłem trochę do rogu i stałem gapiąc się na wystawę.

Podszedł do mnie i mocno uścisnął mnie za rękę mówiąc: zuch jesteś. Zaprowadził mnie do restauracji i postawił wódkę. Wyszliśmy i pożegnaliśmy się, życząc mi dobrej drogi do kraju. Byłem mu wdzięczny, że podpowiedział mi, że w Grodnie nic nie załatwię. Powróciłem do domu i zarządziłem szykować się do wyjazdu. Wszyscy w domu z radości skakali, że się udało mi w końcu załatwić legalny wyjazd do kraju. Nie mało było też lataniny, aby otrzymać zaświadczenie od miejscowych władz, na każdą z nas osobę, że nic na nas nie ciąży wobec władz sowieckich. Miałem na tysiąc rubli obligacje, które dostałem w ostatnim obozie od kolegów innych narodowości. Kiedy była głośna sprawa, że my Polacy wyjedziemy do kraju, obligacje w obozie wciskali przymusowo, ja też byłem zmuszony wsi na dwadzieścia rubli taką obligację, według moich zarobków. Pozostałym narodowościom żadnej wartości nie przedstawiały, dlatego oddawali Polakom.

Zaszedłem do banku w Grodnie, żeby mi wymienili, tu zażądali zaświadczenia, gdzie wydano mi obligacje. Dowiedziałem się, że dla miejscowych repatriantów potwierdzał to główny księgowy z rejonu Sopoćkinie. Pojechałem do niego i odmówił mnie wydania takiego zaświadczenia. Trzeba było pisać na Kołymę. O tym wcale nie myślałem, bo i tak nikt mnie tego nie potwierdziłby. Postanowiłem sprawę przeprowadzić przez bufet, co mnie się udało, podpisał. Pojechałem do Grodna i podjąłem ruble. Księgowemu obiecałem, jak wymienię, to go odwiedzę. Nie wypadało go nie odwiedzić i mu podziękować. Kiedy trochę popiliśmy, to powiedział mi po cichu, że jestem frajer, że tak mało wymieniłem obligacji, przecież tu na tym terenie mają ludzie tyle obligacji, że mogłem ich dostać za grosze, a nawet za darmo. Podał mi dobrą myśl, i przystąpiłem do zbierania i wykupywania od znajomych obligacji. Wyrobiłem zaświadczenie na brata, bo ja już drugi raz nie miałem prawa tego powtórzyć. Brat podjął gotówkę, z czego wszyscy byliśmy zadowoleni, a także i księgowy.

Kupiłem radio z patefonem i trochę innych drobiazgów. Wynająłem samochód i przyjechaliśmy do Brześcia, bo tu wytyczony był punkt przekroczenia granicy. Celnicy sowieccy zrobili nam szczegółową rewizję, czego innym nie zrobiono. Podejrzewałem, że musieli mieć jakiś nakaz. Rozmontowali radio, walizki, zaglądając w każdą szczelinę, zacząłem ich straszyć, że wracam do Moskwy i pokażę, co oni zrobili. Zaraz pojawił się jakiś starszy i kazał im zrobić jakiś porządek, czego oni szukali, to nie wiem, ale nic nam nie zabrali, co by było nielegalne, osobistej rewizji już nie robili. Wzięliśmy swój bagaż i kazano wychodzić do kontroli paszportowej.

Pogranicznicy dokonali przeglądu dokumentów i przeszliśmy na Polską stronę, po sprawdzeniu dokumentów wsiedliśmy do wagonu, przez Terespol przyjechaliśmy do Bielska Podlaskiego, na punkt repatriacyjny. 30 marca 1957 r. z punktu zaprowadzono mnie i brata do jakiegoś sklepu, w którym sklepowi dobrali nam ubranie i płaszcze. Później zaprowadzili do magazynu Unrowskiego [UNRRA – United Nations Relief and Rehabilitation Administration – Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy], w którym pracował już znajomy z Kołymy, który był tam ze swoim ojcem – zapomniałem nazwiska. Przy tej znajomości mogliśmy wybrać sobie buty. Nic tam ciekawego nie było, bo było już szczegółowo wszystko przebrane. W końcu coś tam wybraliśmy, mieliśmy już okazję zrzucić z siebie fufajki i brezentowe buty.

Powróciliśmy do punktu repatriacyjnego. Było sporo repatriantów z rodzinami, większości pochodzenia żydowskiego. Z łagierników to ja i brat. Karmili nas nieźle. Poszedłem do stołówki, zjadłem obiad i siedziałem przyglądając się, czy nie ma kogoś znajomego. Wyszedłem ze stołówki, zapaliłem papierosa i stałem. Podchodzi do mnie kobieta i mówi, wy na pewno mnie poznaliście, mówiąc po rosyjsku. Tak, poznałem, przypomniałem ze byłem z nią w Moskwie w ministerstwie spraw wewnętrznych u generała Antonowa. Zaczęła mnie prosić, żebym ja z nią poszedł do niej, bo chce ze mną porozmawiać. Zaszliśmy do niej, zapoznała mnie ze swoim mężem i z całą rodziną. W tym pomieszczeniu byli sami Żydzi. Zaczęli nakrywać stół, stawiać wódkę. Pytam niej, jak to jest, że ona w Moskwie mówiła, że jest Ukrainką, a teraz widzę, że nią nie jest.

Ano widzicie, trzeba było w jakiś sposób wyrwać się z tego raju. Mówię, to dobrze, ale co was urządzi w Polsce, kiedy nie znacie polskiego języka. My tu nie zmierzamy się osiedlić, chcemy jechać do Izraela, z Rosji to było niemożliwe. Parę godzin przedtem kierownik zrobił zebranie wszystkich repatriantów, że kto przybył do Polski, to trzy lata nie ma prawa wyjazdu poza granice Polski. Byli wszyscy tym zasmuceni. Mnie dobrze ugościli dobrymi gatunkami wódki i apetycznymi smakołykami, których dawno nie próbowałem.

Serdecznie wszystkim podziękowałem i wróciłem do swojej rodziny, którzy już mnie szukali, bo nie wiedzieli, gdzie je się podziałem. Na jutro poszedłem do biura, aby się dowiedzieć jak długo nas tu będą trzymać. Powiedzieli, że karty repatriacyjne w polskim języku już są gotowe. Trzeba jeszcze wypisać bilety na przejazd do wybranego miejsca przez nas. Wypisali nam bilety do Augustowa, gdzie byliśmy 18 grudnia 1948 r. aresztowani przez UB i przekazani w ręce NKWD.

W Białymstoku mieliśmy przesiadkę do pociągu do Augustowa, na rano byliśmy już w Augustowie. Zaszliśmy ze swoim bagażem na stację kolejową. Wyszedłem na ulicę, gdzie stał ciężarowy samochód, prosząc aby nas zawiózł do miasta na ulicę Pierwszego Maja. Chętnie podjechał pod stację, załadowaliśmy swój bagaż i przywiózł nas na ulicę Pierwszego Maja, gdzie mieszkała siostra Marysia, która w 1955 r. wróciła z Kołymy.

Kierowca nie wziął od nas pieniędzy, chyba musiał nas znać, czy coś o nas słyszał. Siostra mieszkała w pokoiku dwa na dwa metry, w tym była kuchnia. Była już mężatką, wyszła za łagiernika z Norylska Bolesława Sawickiego. W mieszkaniu było ciasno jak w Magadanie na przesyłce, ale była wielka radość, że po tylu latach zebraliśmy się do gromadki. Najwięcej cieszyła się z tego nasza mama. Ojciec zmarł, kiedy byliśmy na Kołymie. Nasz powrót do kraju i do Augustowa wywołał dużo sensacji wśród tych, którzy przyczynili się do naszego aresztowania, a także tych, którzy brali udział w aresztowaniu i wieźli nas do Grajewa na stację kolejową, bo w Augustowie mógłby ktoś zobaczyć, więc lepiej zawieść do Grajewa i ślad zatarty.

Kiedy wychodziłem do miasta, to unikali spotkania ze mną, przechodząc na drugą stronę ulicy, a ja z pomocą Bożą w pewnym sensie czułem się bohaterem, że diabłów pokonałem.

Wpis dodano w kategoriach: Augustowskie Pamiętniki I

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *