30 października 2010 | Zbigniew Kaszlej
Cecylia Smoła – KAZACHSTAN 1940 – 1946
 

Edycję pamiętnika przygotował:

Andrzej Słoma

Augustów 2009 r.

PCK

Wrzesień 1939. Piękne lato. Mobilizacja trwa. Właśnie zaniosłam kartę mobilizacyjną Izydorowi – mężowi Heli – który po drugiej stronie Necka, koło cmentarza, w lasku nad jeziorem przyjmował konie dla wojska od chłopów. Komisja siedziała wokół stołu pełnego papierzysk, a obok tłoczyli się gospodarze ze swymi szkapami. Słońce było już nad „Gołą Zośką”, prażyło jeszcze i oślepiało. Na przystani pusto, tylko osierocone łodzie stały rządkiem zacumowane z kikutami sterczących masztów. Zaledwie kilka dni temu było tu gwarno i wesoło. Po drodze poszłam do mojej koleżanki Lucyny żeby się umówić w bardzo pilnej, „patriotycznej” sprawie. Lucyna mieszkała na mojej ulicy t.j. na Nowowiejskiej. Jeszcze w sierpniu chodziłyśmy na kurs przeciwlotniczy, gdzie uczono nas obchodzenia się z maską, opatrunkami itp. Była akurat w domu, więc postanowiłyśmy działać. Idziemy do starostwa. W drzwiach wejściowych – woźny. Długi korytarz, w korytarzu chodnik koloru bordo. Przechodzi jakiś starszy człowiek. Mówimy że chcemy się zgłosić do Polskiej Służby Kobiet. Nie. Takich jak my nie przyjmują. Za smarkate. Kazał nam iść do domu. Nie dałyśmy za wygraną. Idziemy do magistratu. Tu dość opryskliwie poinformowano nas, że możemy kopać okopy ale trzeba mieć własne łopaty. Idziemy za miasto. Jest trochę ludzi, przeważnie kobiety, starsi mężczyźni, trochę młodzieży. Kilku żołnierzy pilnuje porządku…

Kopiemy te okopy. Przyjeżdża kuchnia polowa, dostajemy grochówkę, kawę i chleb. Jesteśmy tu do wieczora. Następnego dnia znów idziemy do okopów. W południe przychodzi porucznik i mówi że okopy nie są już potrzebne, wystarczy tyle ile jest.

Idziemy do miasta. W mieście pusto, sklepy pozabijane deskami, piekarnie czynne tylko rano dwie godziny, brak mąki i innych produktów.

Wczesnym rankiem pierwszego września, przeleciała duża eskadra samolotów, może ze 30. Leciały nisko. Nad miastem wypuściły serię pocisków. Odgłos taki, jakby klaskano w dłonie – to pociski odbijały się od dachówek. Szkód nie robią. Silniki warczą aż ziemia drży. Wojska w mieście nie ma. Jeszcze w sierpniu tutejszy Pierwszy Pułk Ułanów Krechowieckich wyjechał z koszar. Opuściła miasto również piechota, która odbywała tu manewry. Pełno ich było na ulicach. Niewielka ilość pozostała w namiotach gdzieś nad Neckiem. Urzędy ewakuowano. Wyjechali również co bardziej płochliwi mieszkańcy. Biedniejsza ludność, przeważnie nocą, z tobołkami na plecach przemykała ulicami kierując się na wschód.

Po skończonej przygodzie z kopaniem okopów, chyba w trzecim dniu wojny, po odstaniu w kolejkach po chleb itp. Jesteśmy znów z Lucyną w rynku, koło magistratu. Może trafi się jakaś praca, bo przecież Polska w potrzebie, więc nie możemy być bezczynni mimo naszych 15 lat. Taki to był patriotyzm.

Spotykamy Mariana L. To nasz starszy kolega ze szkoły. Był już w Liceum i z dumą nosił czerwone otoki na czapce. Udaje bardzo zorientowanego, z tych co to wszystko wie. Zabiera nas do Oddziału PCK. Oddział mieści się w rynku, w narożnej kamienicy, na I piętrze, w mieszkaniu opuszczonym przez miejscowego lekarza. Kilka pokoi, kuchnia, korytarz. Jest radio, telefon, jakieś tapczany, biurko, krzesła. W kuchni kredens – pusty. Oddział składa się z 7 chłopców i 8 dziewcząt. Jest jeden, który ma chyba ze 24 lata. Nosi grube szkła. Chyba z powodu tych okularów nie wzięto go do wojska. Reszta ma 15 – 18 lat. Okularnik jest z narzeczoną. Sekcyjnym był Janek, też żółtodziób. Wywiesił na ścianie rozkład zajęć i właśnie próbuje go realizować. Najważniejsze jest szkolenie. Nie rozstaje się z grubą lekarską księgą, otwiera na odpowiedniej stronie i usiłuje nas uczyć. Mówi: „z kropel są krople Inoziemcowa i Walerianowa.” Z Lucyną dostajemy ataku nieprawdopodobnego śmiechu. Skąd on wziął tego Walerianowa? Jesteśmy surowo skarcone. „Niewiasto, czemu w kąt patrzysz?” To do mnie. Jestem bardzo pewna siebie, ukończyłam przecież dwutygodniowy kurs, ten „przeciwlotniczy”. Następnie są zajęcia praktyczne. Dziś bandażujemy głowę oraz kończyny górne. Jest wieczór. Mieszkamy blisko więc idziemy do domu. Rano znów tu jesteśmy. Dzisiejszy temat: oparzenia iperytem i innymi podobnymi świństwami. Zostajemy na noc ponieważ Janek zarządził dyżury  przy telefonie i wypadło na nas. Od 22 do 6. W domu wiedzą że chodzimy na kurs PCK – nie protestują. Janek ma stały kontakt z Wojskowym Czerwonym Krzyżem (to ci nad Neckiem) i mówi że być może wyruszymy. Na wojnę, ma się rozumieć. Gdybyśmy nie wyruszyli, to zostaniemy podzieleni i będziemy ratować rannych na przydzielonych nam ulicach. Ciągle słuchamy radia. Wierzymy że sojusznicy są z nami i nie pozwolą nam zginąć. Jesteśmy optymistami. Wojna nie potrwa długo. Czy zdążymy wykazać się jakimś bohaterstwem? Takie mamy zmartwienia. Po południu wpadamy do domu i tak żeby nikt nie widział zabieramy ciepłe rzeczy: sweter, bieliznę, kurtkę. Wszystko wkładamy na siebie, wyglądamy jak cebule. O 22 zasiadamy z Lucyną przy telefonie – mamy dyżur. Wszyscy już śpią, gdzie kto może. W jednym pokoju chłopcy, w drugim dziewczęta. Większość śpi na podłodze pod wojskowymi kocami. O północy jesteśmy tak śpiące że trudno wytrzymać. Co chwilę walę głową o blat stołu. To trochę otrzeźwia. Za chwilę znów to samo. Kark mi zdrętwiał, ręka ścierpła do bólu. Z tego niewyspania zaczyna mną trząść zimno. Raptem słyszę przeraźliwe terkotanie telefonu. Podnoszę słuchawkę. Męski głos mówi głośno i wyraźnie: sekcja PCK zgłosi się na punkt zbiorczy o godzinie 5 przy gimnazjum, w lesie za szosą w kierunku dworca kolejowego. Duch bojowy na chwilę mnie odleciał, zaczęłam trząść się nie tylko z zimna. Krzyczymy: Alarm!!! Alarm!!! Pobudka!!! Z rozczochraną czupryną wpada Janek. Mówimy co i jak. Wszyscy na nogi! Ogólny zamęt i przepychanie. Okularnik zgubił gdzieś swe okulary, ja nie mam jednego buta. W końcu wszystko się znajduje i zaczyna się pakowanie. Do plecaków kawa w kostkach z cukrem, opatrunki, gaza, jodyna. Na kurtkę wkładam olbrzymią, zieloną bluzę służbową, na rękaw opaskę z czerwonym krzyżem. Bluza jest wielka, sięga do kolan, rękawy muszę podwinąć. Następnie beret, pończochy „patentki” (w innych nie wolno było chodzić), plecak, koc zrolowany i gotowe. Chłopcy mają jeszcze do niesienia nosze. Zaczyna się rozwidniać. Jest mgła i bardzo zimno. Od jeziora ciągnie wilgotny chłód. Nie mogę się uspokoić, zęby dzwonią aż mnie to złości. Lucyna niesie bochen chleba. Bochen jest wielki, niesie go przyciskając obiema rękami do brzucha. Takie bochny dostawaliśmy z wojskowego przydziału. Na punkcie zbiorczym byliśmy o całą godzinę wcześniej. Usiedliśmy na zwalonym drzewie i czekamy. Jest szary świt. Wilgotno i ciemno. Czas wlecze się powoli. Od strony Grodna nadciąga wojsko. Żołnierze kładą się w rowach po obu stronach szosy, hełmy na twarz i śpią. Są potwornie zmęczeni. I teraz dzieje się rzecz straszna. Jak spod ziemi zjawia się porucznik, świeżutki, wymyty, z trzcinką w ręce i pyta czy to my jesteśmy z PCK. Oczywiście, że my. Janek podbiega do porucznika i melduje naszą gotowość do działania. Oficer przygląda się nam przez chwilę i mówi, co tam mówi, on krzyczy!

– Do jasnej cholery! To są kpiny !!!

Czy mógł inaczej zareagować? Na zwalonym pniu siedziały dzieci. Twarze zzieleniałe od zimna. I oni mają ratować rannych?

– Do domu marsz, smarkacze, gówniarze!!! Ale już !!!

Tego było za wiele. Byliśmy zmiażdżeni, zdruzgotani. Nasz okularnik zerwał się i mówi: my chcemy ratować Polskę!

Porucznik wydusił z siebie jedno słowo: gówniarz.

Obrażony okularnik zabrał swoją narzeczoną i poszedł w stronę miasta. My wycofaliśmy się w gęsty las żeby zejść z oczu porucznikowi, bo zdaje się że gotów był wychłostać nas swoją szpicrutą. Zrobiliśmy naradę. Kto chce, może wracać. Ja, Lucyna, Janek i Marian postanawiamy iść na Grodno, bo tam jest front. Odchodzącym do domów rzucamy pogardliwie: zdrajcy Ojczyzny!

Robi się gorąco. Słońce przebiło się przez mgłę. Przypieka. Idziemy brzegiem lasu, wzdłuż szosy. Na którymś kilometrze postanawiamy odpocząć. Zdejmujemy ciepłe rzeczy, zostajemy w tych wielkich zielonych bluzach z opaskami PCK. Zjadamy po kawałku chleba, popijamy kawą z menażki. Słońce jest już wysoko. Wokół cisza, czasami przemknie jakiś samochód. Otarłam sobie piętę więc idę na tę wojnę boso, niosąc buty w garści. Obaj chłopcy wyraźnie mi asystują. Lucyna jest trochę zła. Na Janku mi nie zależy. Marian jest przystojny, wysoki, całkiem, całkiem. Idziemy chyba godzinę, może dwie. Nie mamy zegarka, ale musi być już koło południa. Nogi bolą, plecaki ciążą, chce się nam pić. Znów mija nas wojskowy łazik. Zatrzymał się, wyskakuje jakiś wojskowy i wali prosto na nas. Z przerażeniem stwierdzam że to mój szwagier. Jest saperem. Podkładali miny pod mostami i wyjeżdżają z miasta jako ostatni. Ostro i kategorycznie kazał nam wracać do domu. Plecaki i nosze zabrał do samochodu, przydadzą się na froncie.

Następnego dnia odprowadzałyśmy z Lucyną  chłopców na dworzec. Pociągi jeszcze kursowały. Pojechali do tego Grodna. Mieli po 17 lat. Żegnamy się. Pierwszy raz w życiu chłopak pocałował mnie w rękę. Byłam bardzo dumna. Po paru tygodniach dostałam kartki z pozdrowieniami z frontu i na tym przygoda się skończyła. Listonosz, który wręczył mi kartki powiedział: ho, ho, ho! i jakoś dziwnie na mnie popatrzył. To był ojciec Mariana. Zrobiłam się czerwona jak burak.

SZKOŁA

Siedemnastego września 1939 r. wkroczyli Rosjanie. Na rynku czołgi, czołgiści, azjatyckie twarze, dziwne czarne mundury, fufajki. Żołnierze w nie obrębionych płaszczach, jakieś szare, brudne, smutne wojsko. W grudniu 39 r. poszliśmy do szkoły, a w kwietniu 1940 r. wywieziono nas do Kazachstanu.

W szkole zrobiło się jakoś dziwnie. Prym wiedzie młodzież żydowska i białoruska. Na korytarzach brudno. Chłopaki, jakieś niedomyte indywidua, palą papierosy, niedopałki rzucają na podłogę. Jedzą „siemieczki” i wypluwają pestki na podłogę. Wprowadzono język białoruski jako obowiązujący. Uczy nas młody oficer rosyjski, a po kilku tygodniach ma z nami lekcje Żydówka z zębami wysuniętymi na dolną wargę, całkiem jak bóbr. Usta zamknięte, a te zęby sterczą na wierzchu. W dobrym tonie było nie uczyć się białoruskiego, jeżeli chodzi o rdzennych Polaków. Ten język wydawał nam się śmieszny i głupi. Na przykład słowo „leśnik” trzeba było przekręcać na „liasnik”, dodając odpowiednie „udarenie”. Trzeba było nauczyć się wiersza: „leninskij sciach ł ruskich rukach”, co znaczyło „leninowski sztandar w ruskich rękach”. To co zdołano ze mnie wycisnąć, to porządnie napisany w zeszycie alfabet. Do zeszytu należało przepisać sto słów z konstytucji ZSRR i nauczyć się tego na pamięć. Było to ponad moje siły. Mimo to w zeszycie czerwieniła się dużych rozmiarów trója, jako że towarzyszka profesorka używała czerwonego ołówka do wpisywania stopni. Nosiła też czerwoną chustkę i czerwone buty. Istny bocian.

Trzynastego kwietnia 1940 r. koniec ze szkołą. Na gościnnej ziemi radzieckiej sześć lat przebywałam jako element „niebłagonadiożnyj”.

Zima 39/40 r. była bardzo ostra. Do szkoły chodziło się w kratkę. Od świtu ustawiano się w kolejkach po cukier, chleb, olej. Trzeba było też wiedzieć, gdzie co „dają”. Zajmowało się kolejkę w dwóch sklepach naraz, bo inaczej wracało się do domu z pustymi rękami. Czasami dostało się trochę mąki. Po mięso i ziemniaki trzeba było jeździć na wieś. Do miasta przyjeżdżało co raz więcej Rosjanek. Na ulicach słychać było czastuszki i harmoszkę. Wykupywały długie, jedwabne koszule nocne, traktowały je jako suknie, chodziły w nich na zabawy. Do tych koszul wkładały pimy albo walonki. W żydowskich domach gościnnie przyjmowano Rosjan. W urzędach, w szkołach przeważali Żydzi. Przed wojną dużo było w mieście ND-ków, BBWR-owców, głoszących hasła „nie kupuj u Żyda”, „precz z żydostwem” itp. Teraz wzięto na nas odwet. Aresztowaniom nie było końca. No i nadszedł ten dzień.

PODRÓŻ

Od jakiegoś czasu krążyły pogłoski, że będzie wywózka. W południowo- wschodniej Polsce podobno już wywozili. Mąż Heli był urzędnikiem w magistracie, należał też do BBWR. Aresztowało go NKWD późną jesienią 1939 r. po powrocie z Litwy, gdzie był internowany. Mimo że dokumenty w urzędach były popalone, Rosjanie bardzo dokładnie wiedzieli kto, co, i gdzie. Informatorami byli Żydzi, którzy witali Rosjan chlebem i solą.

Tego wieczora Hela, osoba bardzo pobożna, długo klęczała w kącie przy ciepłym piecu i modliła się. Wreszcie mówi: „mam przeczucie, że dadzą nam spokój” i poszła się położyć. Gdzieś przed północą budzi nas walenie w drzwi i okna i donośny głos: „Atwieraj! Atwieraj!”. Co się dzieje?! Jestem rozespana, za każdą minutę snu dała bym majątek. Zapalamy światło, ubieramy się, Hela otwiera drzwi. Pierwsza wchodzi kobieta. Jest to młoda Żydówka, lat około 20. Znaliśmy ją bardzo dobrze. Rodzice jej mieli sklep mięsny. Od lat Hela zaopatrywała się u nich w wołowinę, cielęcinę itp. Chodziłam tam czasami po mięso. Brało się na tzw. książeczkę, którą rozliczało się co miesiąc. Za Żydówką wchodzi kilku NKW- dystów i kilku „bajców” z bagnetami na sztorc. Enkawudziści mają w rękach pistolety. Żydówka mówi: „Niech się pani spakuje, niech pani zabierze najpotrzebniejsze rzeczy, pojedziecie 100 km za sowiecką granicę, tam czeka na panią mąż.” Tak miło i sympatycznie się uśmiecha że zaczynamy jej wierzyć. Później okazało się że mąż Heli od kilku miesięcy przebywał w Komi ASRR, gdzieś pod kołem polarnym. Zaczyna się pakowanie. Rosjanie porozsiadali się na krzesłach, palą papierosy i dogadują: „skariej, skariej, nie bierzcie dużo rzeczy, u nas wsiego mnogo”. Na ścianie wisi łowicki dywan. Jest duży i lekki. Jednym szarpnięciem zrywam ten dywan, kładę na podłogę i układam na nim pościel, odzież, futro, kożuch, jakąś bieliznę. Nigdy nie wybierałyśmy się w daleką podróż, więc nie było w co pakować. Teraz trzeba to zwinąć i związać. Muszę iść na strych po sznur do bielizny. Hela krząta się w kuchni. Pakuje coś do jedzenia, jakieś naczynia, garnki. Drogę na strych zasłania mi młody oficer: „ty kuda?” Dowiedziawszy się o co chodzi, idzie ze mną. Nie mogę rozplątać tych sznurów. Oficer mówi: „daj, pamagu”. Teraz ja trzymam świeczkę a on zwija sznur. Idzie mu sprawnie i szybko. Mówi, że w ten sposób zwija się linki po marynarsku. Pyta jak mi na imię, bo on nazywa się Jurij Kalinin. Kalinin? O Boże! W szkole wisiał portret Kalinina obok Lenina i Stalina. Ten tutaj to może jego syn? Ale co mnie to obchodzi.

–       Po co wam imię? Zdaje się, że przyszliście w zupełnie innej sprawie, a nie po to, żeby się dowiedzieć jak się nazywam. Kalinin zaczął mówić szeptem:

–       Słuchaj, wy pojedziecie bardzo daleko. Ja nie jestem „padlec”, ja mogę cię tu zostawić. Tam będzie bardzo ciężko.

–       No, trudno. Sama tu nie zostanę. Jeżeli nie jesteś „padlec” to zrób tak żebyśmy wszystkie zostały.

–       Żałuję, ale nie mogę.

–       No to nie ma o czym gawarit’.

Szybko schodzimy. Do kosza na bieliznę wkładamy suchary, surową gęś i kaszę. Gotowe. W ostatniej chwili Hela bije się z myślami. Teresa śpi u dziadków. Dom stoi tuż obok. Czy ją zabrać? Ma trzy lata, czy wytrzyma? Jednak zdecydowała że pojedzie z nami. Krótka wymiana zdań i idę z Kalininem przez ogród do starych Kirklów. W oknach ciemno. Śpią, albo udają że śpią. Stukam do okna i za chwilę opatuloną Tereskę Kalinin niesie na podwodę. Podwody stoją rzędem na ulicy. Jest ich kilka. Na jedną z nich bajcy pakują nasze rzeczy. Hela przypomniała sobie o nocniku dla Teresy. Wracam po ten nocnik. Kalinin chodzi za mną krok w krok, latarką świeci mi w oczy. Szukam tego nocnika po ciemku i mówię żeby nie świecił mi w oczy bo nic nie widzę. W przybudówce nie było elektrycznego światła. Raptem łapie mnie i zaczyna całować w kark. Wyrywam się i biegiem na podwodę. Jest noc. Pada drobny deszcz ze śniegiem. Jest przenikliwie zimno. Wieje wiatr. Z każdej strony furmanek po dwóch krasnoarmiejców. Całą kawalkadą ruszamy na Borki, po następnych nieszczęśników. Tu ładują kilka rodzin. Najdłużej trwa zabieranie starszej kobiety, która dostała biegunki. Widocznie nerwy puściły. Teresa opatulona śpi na kolanach matki. Rozpięte parasole – ciągle siąpi. Na dworcu kolejowym jesteśmy wczesnym rankiem.

13 kwietnia 1940 r.

Bydlęce wagony już czekają. Są pootwierane na całą szerokość, jakby zapraszały do środka. Będą dla nas przez szereg tygodni miejscem przetrwania. Są odrażająco brudne i śmierdzące. „Nasz” wagon jest zupełnie pusty. Wnosimy toboły. Po obu stronach piętrowe prycze, środek wolny. Zajmujemy górną pryczę. Usadawiam się przy okienku. Hela kręci się koło wagonu, ja pilnuję tobołków i wyglądam przez otwór udający okienko. Na dworcu robi się co raz ludniej. Pogoda się poprawiła, wyszło słoneczko. Pod nasz wagon co jakiś czas podjeżdżają furmanki. Wagon się zaludnia. Na naszą pryczę ładuje się rodzina Metelickich. Jest nas 6 osób. Spróbuję wymienić mieszkańców naszego wagonu tak jak zapamiętałam;

1. Hela, Teresa, ja                                                                                  3

2. Metelicka Wanda, Zosia, Staś                                                                       3

3. Złotkowska, 2 córki: Wanda, Krysia, Staszek, Janek                       5

4. Dobrowolscy: Maria, Regina, Henryk, Zbyszek, Rysiek                  6

5. Stara samotna kobieta                                                                        1

6. Romanowscy: matka, córka, 2 synów                                               4

                                                      Razem:                                             22

Jest chyba godzina 10. Wszystkie prycze już zajęte, jak i środek wagonu. Siedzę na tej pryczy i wyglądam. Na peronie ruch jak na zatłoczonej ulicy. Do wagonów wpychają ludzi jak śledzie. Okazuje się że miejsc już nie ma. Tumult, ciąganie tobołów po peronie, krasnoarmiejcy biegają w tę i z powrotem, krzyczą: skarej, skarej!! Koło naszego wagonu kręci się Kalinin. Mówi: „jesteś absolutnie „sumasszedszaja” (głupia). Załatwię ci internat. Wagony nie są jeszcze poplombowane – wysiadaj”.

–       Jest mi tu zupełnie dobrze. Nie widzę potrzeby zmiany tego slipingu. Gdzieś w końcu dojadę. Do widzenia.

W tym momencie drzwi naszego wagonu się rozsuwają z hukiem, ktoś wpycha toboły mimo naszych protestów że tu nawet mysz się nie zmieści. Właścicielką tobołów okazuje się paniusia w kapeluszu, wzrok piorunujący, twarz purpurowa ze złości.

–       Nie pozwolę sobą pomiatać! Jestem żoną oficera Wojsk Polskich! Robić mi tu miejsce do cholery!

Wygląda na to, że jeśli jest żoną oficera to należy się jej niejako z urzędu przywilej dostania się do śmierdzącego zaplombowanego wagonu. Mały Heniuś Dobrowolski omal nie zostaje przyduszony tobołem bo zaplątał się w pobliżu drzwi. Paniusia jest z córką i dwoma synami. Są to rozrośnięte dryblasy, jeden z czarną, kędzierzawa czupryną, drugi płowy blond, jakiś ulizany z bardzo grubą górną wargą, dolna normalna. Myślę: w tym rozgardiaszu chyba dostał w gębę od jakiegoś bajca i tak mu spuchło. Okazało się że on od urodzenia tak.

–       Zdzisiek! Romek! A walizka gdzie?! Te skurczybyki nas okradły.

 To pani oficerowa używa takich zwrotów, żeby się dowiedzieć co się stało z walizką. Walizka jest! Pakują też 20 litrową kanę z naftą i duży ruszający się wór. W tej szamotaninie wór się rozwiązuje i wyfruwają z niego żywe kury. Jest ich chyba z 10. Fruwają pod sufitem, drapią nas po głowach, skaczą po tobołach. Wreszcie wór jest zawiązany, kury siedzą w środku. Bajcy zamknęli drzwi i z a p l o m b o w a l i. Romanowska ma także lampę naftową. Mówi, że nie myśli siedzieć wieczorami po ciemku. Drzwi już wszystkie poplombowane. Teraz pozwalają podejść do wagonów ludziom z miasta którzy przyszli się z nami pożegnać. Poprzynosili co kto mógł. Dostaliśmy kilka butelek z herbatą i gar jakiejś zupy. Kalinin wrzuca paczkę. Jest w niej nowiutki prymus, dwie butelki denaturatu owinięte ręcznikiem i książka „Gieroj naszego wremieni”. Uzmysławiamy sobie, że jesteśmy bardzo głodni. Nie jedliśmy od wczoraj a już jest późne popołudnie. Pociąg rusza. Wszyscy śpiewamy „Boże, coś Polskę…”. Do Baranowicz przyjeżdżamy nocą. Na peronie śnieg i błoto. „Pieregrużajemsia” na szerokie, ruskie tory do takich samych wagonów. Rano ruszamy dalej. Czym dalej na wschód tym robi się zimniej. Jesteśmy dwa dni w drodze,          a z wagonów nie wypuszczają. Przydał się nasz nocnik. Krąży po całym wagonie. Zawartość wylewa się przez okienko. W wagonie smród i zaduch. Cała jestem obolała. Możemy tylko leżeć albo siedzieć. Jak długo da się tak wytrzymać? Na którymś postoju prosimy bajca           o trochę wody. Gotujemy gęś, bo zaczyna trochę „zalatywać”. Prymus bardzo się przydał. Dla dzieci gotujemy kluski i mannę. Mamy jeszcze masło i suchary. Kury w worku zniosły kilka jajek. Każda jest pojona i karmiona. W worku są porobione dziury do oddychania. Atmosfera w wagonie dość znośna. Zawiązują się przyjaźnie. „Chodzimy” w odwiedziny do sąsiadów. Jeżeli wpełznie do nas ktoś z dołu, to ktoś z górnej pryczy idzie na dół forsując toboły. Tu można choć trochę wyprostować nogi i pobyć w pozycji pionowej. Każdy zabrał kilka książek. Wypożyczamy je nawzajem. Śpiewamy, opowiadamy różne historyjki. Zosia zabrała duży blok i kredki. Całymi dniami rysuje i maluje. Wycięła papierową laleczkę i ciągle ją przebiera w najróżniejsze stroje z brystolu. Jej mama uczy nas języka rosyjskiego. Włada nim bardzo dobrze ponieważ pochodzi z Winnicy i tam przed wojną chodziła do rosyjskiej szkoły. Do czytania służy nam Lermontow. Uczymy się słówek i akcentu. Język rosyjski jest miękki   i bardzo śpiewny ale trochę trudny. Jeżeli źle zaakcentujemy wyraz „muka” to wyjdzie „mąka” albo „męka”. W zależności od udarenia wyraz zmienia znaczenie. Jeżeli powiesz „kawior”, to Rosjanin zrozumie, że chodzi o dywan. A dywan to nasza kanapa. List to „pismo”. A jeśli po rosyjsku powiesz „list”, to będzie blaszka do pieczenia ciasta. Hela przysłuchiwała się lekcjom, ale wszystko dokładnie jej się poplątało i kiedy byłyśmy już       w Mariewce, to do naszej gospodyni mówiła: „chaziajuszka pożałsta adałżytie mnie blediuszku”. Chodziło o blaszkę do pieczenia, a wyszło nieprzyzwoite słowo. Zamiast „spasiba” mówiła „spasiboch” (Boże zbaw). Zamiast „utro” mówiła „jutro”. Np. „zawtra jutrem”  miało znaczyć „jutro rano”. Była szczerze zdumiona że nikt jej nie rozumie.

Pani Dobrowolska dostała od p. Romanowskiej 2 jeszcze ciepłe jajka. Robi z tego kogel-mogel, smaruje chleb, dzieci zjadają z apetytem. Heniuś (4 lata) wylizuje miseczkę, ma całą buzię w jajku. Romanowski, ten spuchnięty, lat około 15, opowiada coś chłopcom Dobrowolskim. Malcy słuchają z rozdziawionymi buziami. Historia jest fantastyczna. Otóż gdy był z ojcem nad morzem, porwał go maharadża. Miał ten maharadża piękny i bogaty statek. Wszystko tam było ze złota i z kości słoniowej. Porwał go aż do Indii. Tam z nim polował na słonie, lwy i tygrysy. W czasie polowania słoń kopnął go w wargę. Od tej pory ma taką spuchnięta. Rysia trapią wątpliwości.

–       Przecież jakby cię kopnął, to by cię zabił.

–       Pewnie że by mnie zabił. Tylko ja miałem taki szpikulec i jak go kłujnąłem, to ten kop nie był taki silny.

–       A gdzie go kłujnąłeś? – pyta Rysio.

–       No przecież w nogę, a nie w dupę,

Romek był wyraźnie niezadowolony z takiej dociekliwości.

Przed wieczorem, w czwartym dniu podróży, pociąg staje. Konwojenci rozplombowują wagony, można wysiadać, Dokoła szczere pole i śnieg. Bajcy z bronią na ramieniu przechadzają się wzdłuż wagonów. Ani śladu krzaków. Każdy załatwia się jak może. Świeże powietrze jest cudowne. Śniegiem myjemy ręce i twarze. Jest jakaś chałupa, chyba dróżnika? Jest studnia na korbę. Ustawia się długa kolejka po wodę. Ze zdumieniem stwierdzamy, że jest tu pół naszego miasta. Kogo my tu widzimy! Rodzina bogatego przemysłowca, właścicielka dużego sklepu w rynku, młynarz, piekarz, sklep łokciowy, adwokaci, sędziowie, lekarze, rolnicy, robotnicy, wszyscy z rodzinami. Jest dużo dzieci i osoby w podeszłym wieku. Po 30 minutach komenda: „Pa wagonam!!!” Żeby każdy dostał trochę wody trzeba by stać tu parę godzin. Toteż ludzie wracają z pustymi naczyniami. Nabierają więc śniegu. Dzięki Romanowskim udaje się zdobyć pełne wiadro wody. I znów stukot kół i jazda w nieznane. Pozwalamy sobie na luksus i trochę wody przeznaczamy na „mycie”. Moczymy ręcznik i wycieramy szyję i ciało do połowy. Naprzód Tereska, potem my. Ręcznik zrobił się brudny jak święta ziemia. Przeważnie nocą mamy dłuższe postoje. Wagonów nie otwierają. Trafiają się postoje w czasie dnia na małych biednych stacyjkach. Wtedy w otworach wagonów pojawiają się głowy: „otwórzcie te pudła na chwilę! Wypuśćcie nas na powietrze! Przecież nie jesteśmy bydłem!” Konwojenci są nieubłagani. Koło naszego wagonu przechodzi kolejarz. Jest czarny od stóp do głów jak u nas kominiarz. Za różowa wstążkę od warkoczyków Teresy przynosi wiadro kipiatku. Cały wagon ma herbatę. Konwojent udaje, że nie widzi. Kiedy woda jest już przelana do naszych naczyń bojec mówi do kolejarza: „udziraj otsiuda. Znajesz, czto nie lzia”. A kolejarz na to: „oj, ty duraczok! Przecież to ludzie i dzieci tutaj są.” Sześcioletni Jaś Złotkowski jest psychicznie niedorozwinięty. Całymi godzinami bawi się przyrządem do robienia papierosów. Romanowska pali – jedyna w naszym wagonie. Ma gilzy i nabija je machorką. Jaś dostał od Zosi kolorową laleczkę. Jest blady i bardzo mizerny. Jak długo wytrzyma w tych warunkach? Henio Dobrowolski ma astmę. Mówi grubym, zachrypniętym głosem, oddycha jak miech kowalski. Na przedramieniu ma dużą egzemę. Ciągle ją rozdrapuje. Pociąg wlecze się bardzo powoli. Gdzie my jesteśmy? Postoje są zazwyczaj w szczerym polu, stacje kolejowe zasłonięte wysokim ogrodzeniem, nazw nie widać. W drugim tygodniu podróży zatrzymujemy się w Swierdłowsku. Będziemy doprowadzeni do wszobojni. Przechodzimy przez poczekalnię. Poczekalnia jest duża, ściany wysokie, duże okna. Pełno śmieci. Ani jednej ławki, stołu czy krzesła. Pasażerowie z tobołkami siedzą wzdłuż ścian na podłodze. Na ścianach wiszą olbrzymich rozmiarów portrety dostojników państwowych. Ulice – kocie łby. Ani śladu chodnika. Nasza obecność nie wzbudza zainteresowania. Widocznie nie jesteśmy tu pierwsi. Wszobojnia to długi drewniany barak. Jest kilka obszernych kajut. Podłoga czysta, kadzie z gorącą wodą. Odzież oddajemy do okienka do odwszenia. My na razie jeszcze wszy nie mamy ale podobno w naszym wagonie już się pokazują. Z kadzi nabieram wody do drewnianego wiadra i myję się pierwszy raz od dwóch tygodni. Dostajemy po mikroskopijnym kawałeczku mydła. Zmydlam go do końca. Po kwadransie otrzymujemy odzież jeszcze gorącą. Widocznie te wszy ubija się na sucho w wysokiej temperaturze. Wszystko idzie bardzo sprawnie, nic nikomu nie ginie. Ubieramy się i pod konwojem wracamy do wagonów. Trzepiemy koce, wietrzymy pościel. Późnym popołudniem wszystkie wagony są odwszone. Natychmiast rozkładamy małe ogniska. Wystarczą dwa kamienie lub cegły, trochę patyków i gotujemy zacierkę. Chleba już dawno nie jedliśmy. Kilka sucharów Hela chowa dla Teresy. Mamy jeszcze worek mąki ale ktoś niechcący zalał ją naftą w czasie nalewania do lampy. Jest śmierdząca, ale musimy ją jeść. Po cichu trwa handel wymienny. Za ręczniki, ubranie, prześcieradła można dostać trochę żywności. Do zacierki jest nawet mleko. Z tej śmierdzącej mąki piekę cieniutkie placki na suchej patelni. Placki robię w rękach, bo stolnicy nikt ze sobą nie zabrał. O chleb jest bardzo trudno. Ludność biedna, obdarta. Dzieci mizerne, w łachmanach. Zebrał się tłumek dziwiący się naszemu „bogactwu”. Wiedzą że jesteśmy burżuje i krwiopijcy. Kręcą się agitatorzy, którzy uświadamiają nas gdzie jesteśmy i co się od nas oczekuje. Pada komenda: pa wagonam! W szybkim tempie wrzucamy rzeczy do środka. Ruszamy. Któregoś dnia podróży zbliżamy się do Uralu. Góry niewysokie, całe w śniegu. Pociąg stanął na pustkowiu. Wyglądamy i widzimy tablicę umocowaną na kiju. I napis. Z jednej strony JEWROPA, z drugiej AZJA. Te kilka liter powoduje ogólny szloch. Widok bajkowy. Tory kolejowe idą zboczem góry nad przepaścią. Posuwamy się bardzo powoli. W skale od strony góry wykute napisy po polsku, czesku, jakieś daty i nazwiska. Jest to nasza droga od wieków. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Kurhan, w jednym z wagonów zmarła staruszka. Ciało owinięto w koc, ułożono na śniegu przy torach. Pociąg ruszył a my widzieliśmy jak kilku robotników ograbiło ciało zmarłej. Krzyczeliśmy, pomstowaliśmy, z każdego wagonu grożono pięściami. A oni najspokojniej poszli z zawiniątkiem pod pachą. Czy ktoś pochował ciało? Jak się później dowiedzieliśmy była to Moraczewska, nazwisko znane w dwudziestoleciu międzywojennym. Jest już początek maja, a my ciągle w wagonach. To już trzy tygodnie. Na stacji Mamliutka opuszczamy wagony. Prostujemy zbolałe kości. Jest piękny, słoneczny dzień. Pachnie wiosną, step wspaniale się zieleni, gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg. Opodal torów wzdłuż ich biegu, namioty. Z Metelickiemi zajmujemy jeden. W pobliżu odkrywamy stolarnię, a w niej pełno wiórów. Nabieramy je na koc i przynosimy do namiotu na posłanie. Nie wszystkim się to udaje. Zjawia się jakiś osobnik i kategorycznie zabrania. W Mamliutce przebywamy dwa tygodnie. Nikt nas nie pilnuje, możemy się poruszać po całym miasteczku. Kilka razy był u nas agitator, zwołał zebranie, zachwalał ustrój radziecki i zapewniał że tu, na tej ziemi radzieckiej nauczą nas pracować. Władza radziecka da sobie radę z każdym burżujem i krwiopijcą. Co do mnie, to na pewno nie byłam ani krwiopijcą ani burżujem, jak zresztą wszyscy mieszkańcy namiotów. Mamliutka to duży węzeł kolejowy pamiętający carskie czasy. Przewalały się olbrzymie składy wagonów towarowych i osobowych. Dudniło to żelastwo po krzyżujących się szynach. Z ciekawości poszłam z dziewczętami na pocztę. Pierwszy raz zobaczyłyśmy młode Kazaszki urzędujące w okienkach. Włosy czarne, proste, zaplecione w jeden warkocz i tiubetiejka – kolorowa czapeczka na czubku głowy. Ludność przeważnie rosyjska. Byłam z Zosią w kilku domach – chciałyśmy coś wymienić na żywność. Był już chleb raz dziennie po kromeczce a nawet udało mi się dostać pięć jajek. W domach czysto, izby wybielone, zamiast podłogi klepisko, w oknach kwiatki. Okna bez firanek. Przeważnie kręciłam się wokół namiotu a handlem zajmowała się Hela i pani Metelicka. Do mnie należała praca w kuchni. Opał, woda, mycie garnków, co nie było takie proste, bo garnki były okopcone. No i pranie. Mydło należało bardzo oszczędzać. Po gehennie wagonowej życie w namiocie było luksusem mimo chłodnych nocy. Któregoś dnia pojawiły się ciężarówki. Zaczęto zbierać ludzi i tobołki jak porozrzucane klocki. Ponieważ ciężarówek było mało, musieliśmy czekać na swoją kolej kilka dni. Przyszedł wreszcie dzień wyjazdu. Koło południa byliśmy już na ciężarówce. Jechaliśmy polną drogą, bo innej tu nie ma. Jest wyjeżdżona, szeroka i wyboista. Trzęsło nami straszliwie. Z rury wydechowej wydobywał się potworny smród spalin. Bolała mnie głowa. Hela dostała torsji, Teresa płakała. Jechaliśmy pustym stepem. Ani śladu ludzkich osiedli. Było już ciemno kiedy zatrzymaliśmy się nad rzeką i kazali nam wysiadać. Jechaliśmy osiem godzin. To była Mariewka, a rzeka nazywała się Iszym, dopływ Obu. Mieliśmy za sobą 250 km jazdy. Jest ciemno i zimno. Teresa ciągle płacze – jest głodna. Hela kładzie się na kocu, głowa ją boli, torsje nie ustają. Ci wcześniej zwiezieni już śpią porozkładani pod gołym niebem wzdłuż brzegu. Gdzieniegdzie palą się ogniska. Szukam cukru. Gdzieś powinien być w woreczku. Szukam po omacku. Zamiast cukru znajduję czajnik. Teraz trzeba zdobyć trochę wody. Idę do rzeki i boję się że mogę nie odnaleźć naszego legowiska. Przy pierwszym napotkanym ognisku proszę o pozwolenie zagotowania wody. O dziwo dostaję gotową herbatę od dobrych ludzi, znalazłam cukier i kilka sucharów. Po gorącej herbacie Teresa zasypia, Hela nadal jęczy. Nad ranem się uspokaja. Rano zabierają nas gdzieś za rzekę. Trzeba coś zrobić ażeby Helę wieziono podwodą bo ciężarówką nie da rady – jest chora. Bardzo pomaga mi pani Metelicka. Dzięki niej Hela załadowana została na arbę ciągniętą przez wychudłego konika. Arbą powoził stary Kazach, ja jadę ciężarówką jak zwykle upchniętą do granic możliwości. Przejeżdżamy przez most i jedziemy w kierunku wschodnim do kołchozu im. Lenina oddalonego o 25 km.

KOŁCHOZ IM. LENINA.

Jechaliśmy stepem nieco pod górkę bardzo łagodnie się wznoszącą tak że Mariewka i Iszym zostawały jakby w olbrzymiej niecce. Od połowy drogi zaczęły się brzozowe lasy. Po drodze nie spotkaliśmy żadnych osiedli ludzkich ani żywego ducha. Mijając kolejne polany wśród lasu wjechaliśmy do naszego kołchozu. Egzotyka w pełnym tego słowa znaczeniu. Na olbrzymiej przestrzeni widać było ziemianki, okrągłe szopy z kopułami, porozwalane płoty plecione z wikliny. Widok przygnębiający. A był to przecież duży kazachski kołchoz ze szkoła średnią „dziesięciolatką”, z punktem felczerskim, z olbrzymich rozmiarów pomnikiem Lenina. Ciężarówka zatrzymała się na skraju lasu, przy pierwszej ziemiance. Wysiadamy. Jesteśmy wszyscy, tak jak byliśmy w wagonie. Nasze rzeczy układamy przed „domem”. Step jest mokry. Śnieg zalega dużymi płatami. Tu gdzie zniknął, zieleni się trawa. Jest to paskudny czas roztopów. Wchodzimy za mocno zniszczony wiklinowy płot, zaglądamy do ziemianki. Dosłownie nora. Dwa malutkie okienka tuż nad podłogą. Oba wybite. Z sufitu strzępią się paprochy, przez szczeliny prześwituje niebo. Podłoga z pni brzozowych, nieheblowana, jest piec z paleniskiem. Z brzozowych gałęzi robimy miotłę i uprzątamy chałupę. Jest mała, tak 3 x 5 m, z tego ¼ zajmuje piec. Wnosimy nasze rzeczy i układamy wzdłuż jednej ściany aż pod sufit. Jest nas 22 osoby – jakoś trzeba się zmieścić. Kilka osób idzie do pobliskiego lasu po suche gałęzie. Będziemy robić jakiś obiad. Powoli zaczynają ściągać tubylcy. Naprzód przychodzą stare kobiety. Na głowach mają coś takiego jak nasze zakonnice, widać tylko owal twarzy. Spódnice długie, marszczone, na to kaftan do kolan. Mężczyźni w watowanych portkach, w kaftanach, na głowach futrzane czapy z uszami albo małe, okrągłe, obszyte futrem. Widać że są niesłychanie biedni. Łata na łacie. Niektóre kobiety o zgrozo, zdjęły kaftany i znalezione wszy odzieżowe biorą do ust, gryzą zębami i wysysają. Gnidy pod pachami kaftana są zgniatane zębami miejsce przy miejscu. Czegoś podobnego nie widzieliśmy. Jak będziemy żyć między nimi? „Boże dopomóż nam” modli się pani Dobrowolska. W ziemiance zrobiło się ciasno, nogi nie ma gdzie postawić. W sieni jest ich też pełno. Przez na oścież otwarte drzwi zaglądają do środka, ciekawie się przypatrują. Te które wepchały się do izby porozsiadały się na podłodze, bez przerwy coś gadają, coś komentują, śmieją się. Jest to dla nich nie lada widowisko. Niektóre drapią się to w głowę, to pod pazuchą, inne zaczęły się iskać. Jedna drugiej poszukiwały wszy w głowach. Dziś poznałam słowo „bituk” tj. wesz. Wyprosić ich nie wypadało, więc czekaliśmy co będzie dalej. Na razie robiliśmy swoją robotę. Po jakimś czasie zjawiły się młode kobiety i mężczyźni. Można się było z nimi dogadać po rosyjsku. Powiedziano im że jesteśmy burżujami, co jest równoznaczne ze złodziejem, z przestępcą itp. Że jesteśmy burżujami mogli to sprawdzić patrząc na nasze tobołki. W ich pojęciu byliśmy bogaczami. Oni muszą nauczyć nas pracować. Przyjdzie predsiedatiel kołchozu i weźmie nas do roboty.

„U nas znajesz, kto rabotajt nie budiet, kuszajt toże nie budiet”. Tak z ruska po kazachsku wykładał nam filozofię marksistowską jeden bystrzejszy Kazach. Wieczorem poukładaliśmy się pokotem na podłodze, drzwi zamknęliśmy na sznurek, okna pozatykaliśmy kocami i piekielnie zmęczeni chcieliśmy odpocząć, zasnąć po dniu pełnym wrażeń. Ale nie sądzone nam było spać ani tej nocy, ani następnej. Ze szpar powyłaziły olbrzymich rozmiarów karaluchy i zaczęły nas atakować. Nie żeby zaraz gryzły ale szelmy łaziły po głowie, zaglądały do uszów, szeleściły po poduszce, łaziły po twarzy. Dopiero jak się rozwidniło dały nam trochę spokoju. Pomaszerowały do swych kryjówek. A poza tym wczorajsi goście zostawili nam trochę swoich wszy i to takich odzieżowych, białych, wypasionych. Na biologii uczyliśmy się o wszach. Nie myślałam, że sądzone mi będzie zetknąć się z nimi oko w oko. Znalazłam na bluzce kilka sztuk. Z obrzydzeniem wzięłam ją na kamień i drugim kamieniem zabijałam. To był dopiero początek inwazji. Następnej nocy podjechała pod naszą norę ciężarówka, brygadzista zabrał młodzież do magazynu zbożowego. Do rana ładowaliśmy pszenicę. Robota była ciężka jak na 15-letnie siły, ale wolałam to niż karaluchy. Dostaliśmy za pracę wiadro pszenicy i dwa wiadra mleka. Mleko pili wszyscy, a z pszenicy zrobiliśmy mąkę na żarnach, również dla wszystkich. Nauczyłam się dość szybko wsypywania ziarna do otworu w żarnach nie zatrzymując kamienia. No i zaczął padać deszcz, którego tak się obawialiśmy. W ziemiance wody było po kostki. Wszystko zamokło. Trzeba było coś zaradzić. Postanowiliśmy szukać kwater u Kazachów. Trochę baliśmy się wszy, ale nie było wyjścia. Na drugim końcu kołchozu, tj. 2 km od nas byli Polacy. Mieszkaliśmy tu już dwa tygodnie i nic o sobie nie wiedzieliśmy. Ucieszyliśmy się wszyscy ze spotkania mimo że nie znaliśmy się wcześniej. Były to Moraczewska z dwoma córkami Milą i Fipcią, jej krewne Rouchowa (mąż Anglik) z dwoma córkami Zosią i Irką, był Moraczewski, stary już człowiek oraz równie leciwa pani, nazwiska nie pamiętam. Wśród tubylców budziła sensację ponieważ odbywała spacery w dużym letnim kapeluszu, długiej sukni, na rękach siatkowe rękawiczki oraz parasolka przeciwsłoneczna. Moraczewski był bardzo małomówny, leżał na swym legowisku na podłodze w kącie izby odwrócony do nas plecami. Palił fajkę. Panie i ich córki były bardzo sympatyczne. Dziewczyny były w moim wieku, tylko Mila była starsza. Studiowała rolnictwo w Wilnie. Pani Metelicka i Hela znalazły kwaterę u młodego małżeństwa. Mieli jedno maleńkie dziecko. Mieli ziemiankę dwuizbową więc jedną izbę, tę przechodnią odstąpili nam. Przetrzymywali tam uprząż końską, jarzma dla wołów, jakieś rupiecie, powrozy. Nam to nie przeszkadzało bo najważniejsze, że nie lało się na głowę i nie było aż tyle karaluchów. I jeszcze jedna bardzo ważna wygoda: mogliśmy korzystać z „wirowki” tj. długiego grubego sznura do wyciągania wody ze studni. Każdy z tubylców chodził po wodę z własnym wiadrem i wirowką. Studnia była ocembrowana ale bez korby. Wiadro zaczepiało się specjalnym zaczepem przymocowanym na stałe do sznura, wpuszczało się go do studni trzymając mocno w rękach, żeby nie upuścić sznura. Teraz trzeba było nim pokręcić, żeby się wiadro zatopiło i nabrało wody. Wyciągając wiadro trzeba było uważać żeby sznur nie wymknął się z rąk. Wtedy byłaby katastrofa. Wiadro jest nie do zdobycia, nie mówiąc o wirowce. Poza tym mogliśmy w szuszele rozłożyć ogień i gotować jedzenie na małym trójnogu. Reszta rodzin również jakoś się urządziła. Dotychczas pracowaliśmy w magazynie zbożowym. Przeważnie ładowaliśmy ziarno na ciężarówki. Przyjeżdżały gdzieś z Karagandy. Świat pracy potrzebował chleba a do zbiorów było daleko. Brygadzista był z nas zadowolony ponieważ nie kradliśmy. Jeszcze się nie nauczyliśmy, ale potem różnie bywało. Głód zmusza do wszystkiego. Zboże się skończyło, magazyn wymietliśmy do czysta, wrota pootwierane, boksy się wietrzą. Teraz kazano nam oblepiać ściany magazynów, ogrodzenia, szuszeła. Następnie mieliśmy wybielić szkołę, wymyć okna, drzwi i t.p. Szkoła była w opłakanym stanie. Odrapana, wszystko lepiło się od brudu. Roboty było na pół roku, a tu był już lipiec. Nie mieliśmy pojęcia jak zabrać się do tego lepienia. Wiadomo, burżuje nic nie potrafią. Taka opinię o nas wydał dyrektor szkoły, Rosjanin. Zaczęło się tak: Kazach przyprowadził mizernego wołu. Wokół rogów miał owinięty postronek. Kazach wprowadził wołu do okrągłego dołu wypełnionego sieczką, gliną, nawozem końskim i krowim. Romanowscy przywieźli z Iszymu (4 km) beczkowóz z wodą, nalali do środka. Teraz trzeba było powoli prowadzić byka w kółko, żeby wymiesił nogami te komponenty. Zwierzę zrobiło parę rundek, kiedy ugryzł go giez wyrwał się z tej dzieży i pognał do obory. Mówiło się: na bazę. Gzy i olbrzymie muchy stadami krążyły i cięły również nas. Zwykłych much i komarów także nie brakowało. Podszedł do nas dyrektor szkoły, młody, z ironicznym uśmiechem. On tu był najważniejszą figurą. Predsedatiel Kazach w ogóle się nie liczył. Kazał nam ten drań wejść w to błoto. Trzymał w ręce knut i kiedy protestowaliśmy zrobił piekielną awanturę, grożąc tym knutem. Co było robić? Kilka odważniejszych wlazło do tej bryi. Pani Metelicka, osoba małego wzrostu wpadła od razu powyżej kolan. Sukienkę trzeba było wysoko podnieść, żeby się nie uwalała. Wokół stała gawiedź, szczerze bawiąc się tym cyrkiem. Jedną ręką odpędzaliśmy gzy, drugą podtrzymywało się spódnicę a nogi miesiły to ciasto. Po kilku godzinach wyszliśmy z tego błota. Cały czas wiał gorący, stepowy wiatr, paliło słońce. Nogi pokaleczone, trafiały się ostre patyki zdzierając skórę. Byliśmy spoceni, w gardle wyschło. Nasz Kazach przyniósł w wiadrze trochę ajranu (skisłe mleko) nalał do tego wody z beczkowozu. Piliśmy tę miksturę czekając kiedy złapie nas biegunka. Umyliśmy nogi – ciekawe co z zakażeniem? Niektórym broczyła krew. Czy zaatakuje nas tężec? Trudno sobie wyobrazić, ale nic takiego się nie stało. Powoli nauczyliśmy się tynkowania. Dziury w wiklinowych ścianach były spore, „ciasta” ubywało. Skórę na rękach zedrzemy sobie chyba do kości. Nie sposób było się ustrzec. Nie mieliśmy żadnej kielni, żadnych przyrządów. Wszystko robiło się rękami mocząc obficie wodą, żeby ściana była gładka. Jeśli ktoś miał rany na rękach to szedł do mieszania gliny, kiedy się ręce podgoiły to znów do tynkowania. Tak zmienialiśmy się co kilka dni. Felczer dawał jodynę, ale bandaży nie dostawaliśmy. Nie ma i koniec. Z tego piekła wybawił nas przypadek. Kołchoz dostał z Rejonu polecenie żeby dostarczył jakąś tam ilość ludzi do budowy drogi. Prawdopodobnie była to droga Mamliutka – Petropawłowsk, ale nie jestem pewna. Takie przedsięwzięcia należały do tajemnicy państwowej. Praca była pilna, „strategiczeskaja” – wyjaśnił nam dyrektor szkoły. Każdy kołchoz miał swój odcinek drogi do wykonania. Budowa oddalona była od „Lenina” 50 km w gołym stepie. Oczywiście, najlepiej posłać tam Polaków i kłopot z głowy. Ale nie wykpiono się Polakami. Zapotrzebowanie na robotników było duże, robota terminowa, tak że prawie pół kołchozu musiało wyjechać. Przeważnie mężczyźni. Kazaszek było kilkanaście.

BUDOWA DROGI

Oto nasi drogowcy:

Mila Moraczewska – 19 lat,

Regina Dobrowolska – 15 lat,

Rysiek Dobrowolski – 14 lat,

Zdzisław Romanowski – 18 lat,

Romek Romanowski – 15 lat,

Wanda Złotkowska – 18 lat,

Ja – 15 lat.

Pozostałe kobiety zajęte były przy remoncie szkoły. Nie wyrabiano już bryi, nie było komu wozić wody, beczkowóz zabrano do budowy drogi i tak się to rozleciało. Pojechaliśmy na noc – 10 arb. Pozabierano samowary, stolnice, miski, „czaszki” na herbatę, beczki ajranu, nawet małe żarna. Wybierano się na dłuższy pobyt. Każda z nas też zabrała małe zawiniątko: kubek, łyżkę, okruszynkę mydła, ręcznik, sweter bo noce zimne. Jedzenie miało być kołchozowe. Dostaliśmy arbę zaprzężoną w dwa woły i „cob-cebe” – to taki okrzyk jak na konia „wio!”. Jechaliśmy w środku kawalkady. Jeszcze za dnia, o zachodzie słońca przejechaliśmy Iszym. Tutaj nie ma zmierzchu. Jest widno aż do momentu kiedy słońce – olbrzymia żółta tarcza – schowa się za horyzont. Wtedy od razu jest ciemno. Jechaliśmy całą noc i pół dnia. Po drodze zatrzymaliśmy się w Koktiereku (wspomina o nim Sołżenicyn który tu przebywał), tu dołączyła do nas miejscowa karawana także z kilkoma Polakami m. in. z Wandą Gołubienkówną, również z Augustowa. W południe byliśmy na miejscu. Pustkowie – step i namioty. Stoją traktory, maszyny do ugniatania ziemi, kilka beczkowozów – widocznie do rzeki jest daleko. Zajmujemy jedną „pałatkę”. Chłopcy lokują się w namiocie obok. Wanda przychodzi do nas na noc, w dzień pracuje w swojej brygadzie. Co pewien czas nadciągali nowi kołchoźnicy, przeważnie Kazachowie. Rosjanie trzymali się osobno, mieli własną stołówkę. Zatrudnieni byli w nadzorze i innych pracach biurowych. Ludzi przybyło tyle, że zabrakło namiotów. Budowano szałasy z gałęzi i grubych płatów ziemi. W porównaniu do tego co robiliśmy w „Leninie” praca nie była ciężka. Trzeba było tylko uważać żeby sobie nóg nie połamać. Łopatą należało przekopać ziemię, którą zgarniał specjalny pług ciągnięty przez woły. Kilka osób stawało na tym pługu żeby go dostatecznie obciążyć aby zgarnął jak najwięcej ziemi. Do dyszla przymocowane były grube postronki. Trzymaliśmy się kurczowo tych postronków, żeby nie spaść z deski stanowiącej górne zakończenie pługa. Jak wjechało się na nasyp, zeskakiwało się z pługa, ziemia zostawała na nasypie a my szybko schodziłyśmy na dół, żeby łopatami przygotować następną porcję ziemi. Zaprzęg musiał obsługiwać mężczyzna dobrze znający sposób obchodzenia się z wołami. Chodziło o to żeby w odpowiednim momencie woły zatrzymać i zaraz zmusić je do zjechania z nasypu. Gdzieś już pod koniec naszego pobytu, kiedy wydawało się że opanowałam sztukę jazdy i zeskoków uderzył mnie pług w nogę powyżej kostki wyrywając trochę mięsa. Paprało się to kilka tygodni. Jedzenie było marne a praca od rana do wieczora z przerwą na obiad. Ajran mogłyśmy pić do woli. Dostawaliśmy po kawałku lepioszki, kirpiczny czaj również bez ograniczeń. Czasami gotowano barana w dużym kotle. Wieczorem siadało się przy ognisku razem z Kazachami i piło rosół z jednej, krążącej wokół czaszki. Rosół był bez soli, a mięsa jakoś zawsze dla nas brakowało. Nie tylko dla nas. Kazaszki też nie dostawały. Taki zwyczaj. Chyba, że któryś Kazach rzucił ochłap – natychmiast Kazaszki łapały go w locie. Naszym „kierowcą” od wołów był Kamali, Kazach o urodzie amanta filmowego. Zakochał się w Mili – i cóż ty zrobisz – jak powiedziałby Wańkowicz. Czasami, w czasie „uczty” próbował rzucić w stronę Mili kość z dość dużym kawałkiem mięsa, ale Kazaszki były szybsze i łapały w lot smaczny kąsek. Kamali był zły, mruczał pod nosem przekleństwa. Mila orzekła, że gdyby go trochę okrzesać, to kto wie? Np. nauczyć go francuskiego, albo posłać do szkoły filmowej? Na razie, w czasie jazdy na desce przytulał policzek do ręki Mili, bo akurat przy jego głowie musiała trzymać się postronka. Gdyby stał prosto nie mógłby się przytulać więc specjalnie przykucał, żeby natknąć się na przedramię Mili. Puścić sznura nie mogła bo spadłaby z deski, więc nie było wyjścia. Następna historia była z Wandą Gołubienko.

Wanda – dziewczyna jak rzepa. Przystojna, wysoka, zęby jak perły, lat 19. Przyczepił się do niej Syzdyk z Koktiereku. Napastował ją nie na żarty. Zanim odkrył, że śpi w naszym namiocie upłynęło sporo czasu. Aż ją wyśledził. Któregoś popołudnia w „wychodnoj” Syzdyk napił się kumysu i ruszył na poszukiwanie Wandy. Wanda widząc co się święci wpadła do nas wystraszona i mówi, że szuka ją Syzdyk z nożem w ręku. Romek i Zdzisiek wepchnęli ją do swego namiotu, przykryli szynelem, sami ułożyli się u wejścia z potężnymi kijami i czekają. Nas również strach obleciał. Pijany Syzdyk to nie żarty. Jest to wielkie, ospowate chłopisko niczym ciężarowiec. Nie wiem, czy chłopcy dali by mu radę. Na szczęście w plątaninie namiotów i szałasów stracił orientację, przechodził nieopodal ale do nas nie trafił. Od tej pory Wanda przebywała u nas, a chłopcy mieli zawsze pod ręką potężne kije. I oto niespodzianka – przyjechała okazją matka Mili. Chciała zobaczyć co tu robimy, jak się nam żyje. Akurat była pora obiadowa, Mila gotowała na ognisku zacierkę, ja nad drugim ogniskiem trzymałam na kiju swą granatową bluzkę, próbowałam wytępić wszy. Bluzka od insektów zrobiła się szara. Oblazły mnie sama nie wiem kiedy. Na ciemnym materiale szare wszy roiły się jak mrówki w mrowisku. Dziewczęta zaczęły przeglądać swoje rzeczy – wszędzie pełno „bituków”. Pani Moraczewska była przerażona. Zastanawiałyśmy się czy nie poprosić jakiejś Kazaszki o zdrowych zębach, żeby zrobiła z tym porządek. Najlepiej byłoby odzież wygotować, ale jak to zrobić z wełnianą bluzką? Pozostało ręczne wyłapywanie i wrzucanie do ogniska. Gnidy zgniatało się dwoma kamieniami. Jak wspomniałam, pani Moraczewska przyjechała okazją za pół paczki herbaty. Herbata dla Kazacha to jak machorka dla palacza. Wczesnym rankiem, przenocowawszy u nas p. M. udała się w drogę powrotną. Finał podróży był fatalny. Kazach zaczął dawać p. M. niedwuznaczne propozycje. Doszło do szamotaniny, tak że wypadła z arby prawie pod koła. Kazach zostawił ją w stepie ze zwichniętą nogą. Szczęściem było już blisko domu. Dni upływały monotonnie. Syzdyk został gdzieś wywieziony – pobił brygadzistę, podobno zaatakował go nożem. Wieczorami długo przesiadywaliśmy przy ognisku tępiąc wszy. Komary niemiłosiernie atakowały. Jedynym ratunkiem był dym unoszący się nad paleniskiem. Śpiewaliśmy piosenki, opowiadaliśmy przeczytane książki, recytowaliśmy wiersze. Dużym powodzeniem cieszył się „Ojciec zadżumionych” w moim wykonaniu. Każdego wieczora musiałam powtarzać ten utwór. Po czterech tygodniach robotę zakończono i wróciliśmy do „Lenina”. Znowu jechaliśmy nocą na arbach. Kazachowie szukali Polek, bo mieli zamiar po przejechaniu brodu rozpalić na brzegu Iszymu ogniska i zabawić się z nami. W ciemności chodzili od arby do arby i pytali gdzie są Polki. Wszyscy byli dobrze podchmieleni. Mnie ukryła pod spódnicą litościwa Kazaszka. Nawąchałam się smrodu i na pewno przybyło mi sporo nowych wszy ale mnie nie znaleźli. Pozostałe dziewczyny również dokładnie się skryły. Kazaszki mówiły: „ziok, ziok, ajda, one zostały w Koktiereku u Polaków! Ajda! (wynocha)”. I tak szczęśliwie dojechaliśmy do domu. Baby zaczęły jazgotać tak że ognisk nad rzeką nie było. Hela dostała paczkę od teściowej – jedyną zresztą za całe 6 lat. Trzeba było iść po nią aż do Sergiejewki, 20 km. W „Leninie” poczty nie było, tylko listonosz. Wybrałyśmy się we dwójkę, ja i Mila. Samej było jakoś straszno iść. Właściwie powinna iść Hela ale tak jakoś zawsze zostawałam wypychana do ciężkich zajęć. Było mi przykro ale komu miałam się poskarżyć? Mila zaproponowała, że chętnie pójdzie ze mną. Na dobrą sprawę byłam przecież jeszcze dzieckiem. Poprzedniego dnia zwolniłyśmy się z roboty i świtem wyruszyłyśmy. Przechodząc przez Iszym wymoczyłam sobie bolącą nogę. Rana była koloru śliwki, wokół rany strzępiła się skóra. Droga była pylista jakby posypana popiołem, rana z miejsca pokryła się pyłem. Słońce coraz mocniej prażyło, watr wiał jak z chlebowego pieca, suchy, gorący. Po kilku godzinach Sergiejewkę widać było jak na dłoni. Widziałyśmy domy, stado pasących się krów, ale drogi jakoś nie ubywało. Nie było o co zaczepić wzroku. Żadnego kamienia ani drzewa. Wydawało się że ciągle drepczemy w miejscu. Miałyśmy okropne pragnienie. Język zrobił się sztywny, w ustach i w gardle wyschło, ciągle oblizywałyśmy spękane wargi i marzyłyśmy o kubku wody. Szłyśmy chyba 5 godzin. Weszłyśmy do pierwszej chaty prosząc o łyk wody. I dosłownie zbaraniałyśmy. Jaka wielka różnica jest między Kazachami a Rosjanami! Chata czysta, w izbie miły chłodek, w sieni dwa czyste wiadra pełne zimnej wody, na ławie kubek. Gospodyni uprzejma, widząc nasze zmęczenie zaprosiła nas do ogrodu i w cieniu pozwoliła nam odpocząć. Cały czas popijałyśmy wspaniałą, zimną wodę. Myślałyśmy, że wypijemy całe wiadro, a tu nawet jednego kubka nie dałam rady wypić. Gosposia przyniosła kawałek starego ale czystego płótna – zabandażowałam moją nogę. Dowiedziawszy się, że mieszkamy w „Leninie” omal się nie rozpłakała – mileńkie moje, tam was żywcem wszy zjedzą. Dowiedziałyśmy się, że mieszka tu kilka polskich rodzin ale ich nie odwiedziłyśmy bo po pierwsze do poczty było jeszcze kawał drogi, jako że Sergiejewka jest bardzo długa, a po drugie musiałyśmy szybko wracać, żeby przed nocą dotrzeć do domu. Na poczcie znów kłopot. Urzędniczka nie chce mi wydać paczki ponieważ nie mam dowodu osobistego. Tłumaczę jej że jak się ma 15 lat to się nie posiada dowodu osobistego. I zwyczajnie się rozpłakałam mimo że nigdy nie byłam beksą. Tyle trudu i wszystko na nic. Zdecydowała się wreszcie wydać tę paczkę. Paczka była biedniutka. Trochę jęczmiennej kaszy, trochę mąki, jakieś ubranie dla Teresy, w sumie 5 kg razem z ciężkim drewnianym opakowaniem. Widocznie im też nie było lekko. Słońce było już dość nisko, kiedy zmęczone położyłyśmy się kamienistym brzegu Iszymu, stopy zanurzając w wodzie. Do przebycia miałyśmy jeszcze 4 km. Przed nocą byłyśmy w domu. W tym dniu całym naszym pożywieniem był kawałeczek chleba i woda od gosposi w Sergiejewce a w nogach 40 km marszu.

Zachorowała Zosia Metelicka. Bolało ją gardło, miała temperaturę. Poszłam do felczera zamówić wizytę domową. Kiedy przyszedł, byłyśmy w izbie same. Zaglądnął Zosi do gardła, zostawił pastylki i odchodząc ukradł nam czajnik. Zrobił to tak sprytnie że żadna z nas tego nie spostrzegła. Felczer był Irańczykiem, takim samym zesłańcem jak my. Co tu robić? Bez czajnika jak bez ręki. Tego samego dnia Rysio Dobrowolski rąbał drewno dla felczera. Posłałyśmy z nim Tereskę. Zaraz zobaczyli czajnik – stał sobie na trójnogu w szuszele. Oczywiście przynieśli czajnik uradowani, że udało się odzyskać naszą własność. Później okazało się że to żaden felczer. Tak napisał w swoich papierach żeby ułatwić sobie życie. Rozszyfrował go dyrektor szkoły. Był duża awantura – felczer zniknął.

KIRYŁO

Siedzieliśmy w izbie i rozmyślaliśmy co będzie z nami dalej. Kończyło się lato, należało pomyśleć o zimie, o opale, wszystko rysowało się w czarnych kolorach. Izba był przechodnia, ciągle Kazachowie kręcili się a to po siodło, a to po chomąto, a to po jarzmo dla wołów. Zajmowaliśmy dwa kąty, w jednym Meteliccy, w drugim my. Zmienić chałupę? Przeważnie były jednoizbowe. Inne rodziny mieszkały razem z Kazachami w jednym pomieszczeniu i musieli wytrzymać. Któregoś dnia ktoś stuka do drzwi.

– Pożałujsta, zachaditie – mówi pani Metelicka. Wszedł wysoki mężczyzna ok. 50 – ki, płowy, sumiasty wąs, ubranie nie zniszczone, nie takie jak u Kazachów i dopytuje się:

– Zdrawstwuj rebiata! Jak żyjecie, jak wasze sprawy? Razreszytie addachnut’? Usiadł na pieńku bo przecież krzeseł nie mieliśmy i rozmawia z panią Metelicką. Jest Ukraińcem, nazywa się Kiryło, mieszka 18 km stąd w Ałka-Agasz. Jest to także kołchoz kazachski. Opowiada jakie bywają tu zimy –  40° – 50° i jak weźmie mróz w listopadzie, to trzyma do marca. Nie ma odwilży jak u was w Polszy. I tak gadu-gadu aż wreszcie mówi, że jeśli byśmy chcieli to on może nam pomóc. W Ałka-Agasz jest ziemianka do wynajęcia – pusta. Właściciel, wysokopartyjny Kazach pracuje w Pietropawłowsku, 250 km stąd. Z jego rodzicami mieszkającymi po sąsiedzku można będzie się dogadać. Trzeba tylko uszczelnić dach i postawić ruski piec, żeby było ciepło w izbie.

     – Ja to wszystko mogę załatwić bo jestem zdunem i cieślą, tak że możecie na mnie polegać.

     – No a za ile?

     – Wezmę nie drogo. Może macie spodnie, albo coś z odzieży?

Hela miała bryczesy męża, nowiutkie, oficerskie, w łydkach sznurowane. Kiryło obejrzał, oczy mu się zaświeciły.

 – Nu wot tak ja pieczku postawlu, kryszu sdiełaju i jeszczo was pierewiezu. Nie musicie tam być, żeby to oglądnąć. Za dwa tygodnie przyjadę po wasze rzeczy.

Podali sobie ręce, przecięli. Z pozostałymi rodzinami umówiliśmy się, że jak w Ałka-Agasz będzie znośnie, to wszyscy się przeprowadzą. Naszym wrogiem nr 1 był dyrektor szkoły. Specjalnie zwołał zebranie i uświadamiał Kazachów jaki to jesteśmy element. „Oni nie są godni deptać naszą sowiecką ziemię. Nie kontaktujcie się z Polakami, niczego nie pożyczajcie, nie dawajcie, bo to krwiopijcy i burżuje”. Kazachowie nie chcieli się narażać władzy a szczególnie takiemu partyjniakowi. Z dnia na dzień baliśmy się że stracimy ten mizerny kąt. A Kiryło zapewniał nas że predsedatiel w Ałka-Agasz jest jego dobrym przyjacielem, że tam na pewno będziemy lepiej traktowani. Zbudował drewniany dom dla predsiedatiela, dla brygadzistów i księgowego. Postawił „banię”, żeby się Kazachowie nauczyli kąpać. Żona Kiryły z córką i synem pracują w chlewni. Jak wiadomo wyznawcy Allacha nie jedzą świniny, religia zabrania im też pracy przy świniach. Nie przeszkadza to władzy sowieckiej nakładać planu dostawy mięsa świńskiego na kołchozy kazachskie. Dzięki rodzinie Kiryłów Ałka-Agasz stara się plan wykonać. Z mizernym skutkiem, ale jednak. Kiryło to również złota rączka. Naprawia maszyny kołchozowe, podkuwa konie, przycina wołom kopyta, słowem w kołchozie ma mir i poważanie. Widać po jego czerwonej gębie że dobrze mu się powodzi. Zobaczymy czy Kiryło dotrzyma słowa.

Pani Metelicka dostała parę paczek od siostry mieszkającej na terenie Z.S.R.R. od I wojny światowej i dzieliła się z nami mimo że niewiele tego było. Odbiór paczek odbywał się bez kłopotu. Listonosz załatwiał to za paczkę herbaty. Za pracę w kołchozie ostatnio nic nie dostawaliśmy. Kołchoz był niewypłacalny. Za „trudodni” zalegał kołchoźnikom od szeregu miesięcy. Trzeba było czekać na nowe zbiory. Co trzeci dzień dostawaliśmy trochę mleka. Po mleko przyjeżdżała ciężarówka z Mariewki – 25 km. Krów było 50. Dawały 1,5 – 2 l mleka dziennie. Żywiły się tylko tym co uskubały na stepie. Kazachowie zdołali ukraść trochę ziarna kiedy jeszcze było w magazynie, ale i te zapasy się kończyły. Większość do czaju miała tylko garść „żaronej” pszenicy (zrumienionej na suchej patelni). Kradli również mleko, szczególnie w dniach kiedy mleczarnia nie odbierała. Ładowali to mleko w skórzane wory i tam kisło. Ciągle dolewano świeżego mleka, aż się wór zapełnił. Następnie kiedy mleko dostatecznie skisło rozpalali ogień pod lasem żeby było blisko po drewno, stawiali kocioł na olbrzymim trójnogu i mieszając chochlą dość długo gotowali, aż do zupełnego wygotowania się serwatki. Po ostygnięciu formowano z tego małe kluski a właściwie placuszki i suszono na dachach ziemianek. Placuszki wysychały na słońcu na kość. Można było przetrzymywać je całą zimę. Był to kurt. Kazachowie mówili: „kurt kuszajt’ budiesz, pamrajt’ nie budiesz”. Domowym sposobem wyrabiano również mydło. Całymi godzinami na wolnym ogniu gotowano kości z domieszką popiołu drzewnego i końskiego włosia. Myśmy także używali popiołu do prania. Robiło się tak zwany ług. Wystarczyło popiół drzewny zalać gorącą wodą. Wodę się zlewało, popiół zostawał na dnie. Niewielką ilość dodawało się do prania. Należało uważać żeby nie przedawkować bo roztwór gryzł ręce jak wapno.

Którejś niedzieli przyszli do nas goście z Koktiereku. Przyszła Ziuta Dobrzyniewicz z bratem Władkiem, Wanda Gołubienko i jeszcze parę osób. Ciężko im się żyło. Opowiedzieliśmy o Kiryle. Oni też chcieliby do Ałka-Agasz! Oczywiście! Jak tylko się tam urządzimy, damy znać. Brat Ziuty, 16-letni chudy mizerota wyświadczył nam tego dnia ogromną przysługę. Utopiłam wiadro w tej nieszczęsnej studni. Odpięło się od zaczepu i poszło na dno. Wiadro było pożyczone, trudno sobie wyobrazić większe nieszczęście. I co robi ten chłopiec? Wchodzi do wiadra dobrze przywiązanego do sznura i każe się spuścić w tę przepaść. Sznur trzyma osiłek Zdzisiek ze swym bratem i Kazach, który się akurat napatoczył. Ostrożnie spuszczają Władka. Jest dno! Jak później opowiadał, woda sięgała mu do pasa. Za chwilę szarpie sznurem – to znak, że można ciągnąć. Serce mi biło ze strachu, żeby się sznur nie urwał. Nareszcie widzimy Władka zdrowego i całego, obwieszonego czterema wiadrami. Kazachom jak widać, też zdarzały się utopienia. Wszystkie zabieramy, jedno zabiera Władek. Studnie tutaj są bardzo głębokie i zawsze znajdują się daleko poza kołchozem. Pewnie żeby się dzieci nie topiły.

Po dwóch tygodniach, tak jak obiecał, wieczorem zjawił się Kiryło na obszernej arbie zaprzężonej w żwawego konika. Poukładaliśmy tobołki i pojechaliśmy w ciemną noc. Nad ranem byliśmy w Ałka-Agasz co znaczy Biały Las. Rzeczywiście kołchoz otoczony był białym, brzozowym lasem. Od „Lenina” znacznie mniejszy. Ziemianka była dość duża ale jakaś ciemna, dwa okienka jak zwykle tuż nad podłogą, piec jeszcze surowy pachniał gliną. Obok szuszeło w zupełnie dobrym stanie i jakie-takie plecione z wikliny ogrodzenie. Kiryło otrzymał umówioną zapłatę, życzył nam „wsiewo charoszewo” i pojechał do domu. Przyszła gospodyni, niestara jeszcze Kazaszka i umówiliśmy się co do zapłaty. Warunki były do przyjęcia: codziennie zemleć miskę pszenicy (co świadczyło o jej zamożności) i pomóc w praniu odzieży. Jak na razie wszystko w porządku. Powoli zaczęliśmy przyzwyczajać się do nowego miejsca. Niedaleko nas mieszkała polska rodzina Bobrowiczów. Matka, dwie córki i synek. Hela lat ok. 18, młodsza 12 i chłopiec 7. Od niej dowiedzieliśmy się że u Kiryły też mieszkali Polacy ale wyprowadzili się do Krywaszczoki do rosyjskiego kołchozu. Mieszka u niego starsze małżeństwo, on Polak, ona Ukrainka, są spod Wołoczysk, nazywają się Krukowie. Trochę nas to zaintrygowało bo Kiryło nic o tym nie wspominał. Na razie do kołchozu nas nie zapędzano. Zarobkowaliśmy mieleniem pszenicy na żarnach. Za to dostawało się trochę mąki, stakan mleka a nawet jajko. Pogoda była wspaniała, ziemianka pootwierana żeby się suszyło a my mieszkaliśmy w szuszele. Do pobliskiego lasu chodziliśmy po drewno na zimę, w pobliżu była studnia na korbę, tak że „wirowka” nie była potrzebna. Postanowiłyśmy wypróbować piec. Dymił potwornie. Pani Metelicka poszła do Kiryły z reklamacją. Kiryłowie mieszkali na uboczu pod lasem, na dużej polance. Chata drewniana, dwuizbowa, czysta. Rozchodziły się zapachy kiszonej kapusty, mięsa, ziemniaków – produktów o których nam można było tylko pomarzyć. Nie darmo pracowali w chlewni. Panią Metelicką poczęstowano kwasem chlebowym, kwaśnym mlekiem z piwnicy oraz kawałem pszennego, jeszcze ciepłego chleba. Zupełnie jakby była na uczcie u Wierzynka. Żona Kiryły sympatyczna, trochę głuchawa, dwie dorodne córki Natasza i Zoja oraz 18 letni Gawruszka, najmłodsza latorośl Kiryłów. Kiryło powiedział że piecem nie trzeba się martwić, jak wyschnie przestanie dymić. Z „Lenina” przywędrowała rodzina Dobrowolskich. Mały Henio szedł piechotą taki kawał drogi. Co kilka kilometrów odpoczywali. Dzieci się potwornie zmęczyły. Warunki bytowania mieli coraz gorsze, nie było co jeść. Po jakimś czasie pojawili się Złotkowscy. Wszyscy dość szybko znaleźli kwatery. W „Leninie” zostali tylko Romanowscy. Moraczewskim udało się wyjechać do Mariewki, podobno za złotą branzoletkę.

W sąsiednim szuszele Kazach tresował młodego berkuta. Ptaszysko siedziało na pieńku, przykute za nogę łańcuszkiem dość długim. Kazach miał na ręce grubą lisią rękawicę sięgającą do łokcia. Trzymał kawałek kości i wołał: „kach, kach, kach”, obchodząc go dookoła a ptak nie reagował. Siedział lękliwy i spłoszony. Do jedzenia nie dostawał ani kęsa. Po jakimś czasie kiedy dokuczył mu głód, sfrunął na rękawicę i z kością w mocnym zakrzywionym dziobie sfrunął z powrotem na pieniek. Upłynęło trochę czasu i kiedy myśliwy zjawił się z kością lub kawałkiem mięsa, berkut bez nawoływań siadał na rękawicy. Nadszedł dzień w którym berkut został uwolniony z łańcucha i swobodnie fruwał sobie po szuszele. Po jakimś czasie był gotowy do polowania w stepie. Malowniczo wyglądali myśliwi na koniach z berkutami na przedramieniu opartym na widełkach przymocowanych do siodeł. Obok biegły psy. Każdy kołchoz miał na etacie 2 – 3 myśliwych. Oczywiście strzelb nie mieli. Polowano przy pomocy wyuczonych berkutów i psów na lisy, wilki, zające, tchórze, czasem trafiały się gronostaje. Skóry odstawiano do Mariewki. Myśliwi byli zobowiązani wykonać plan dostawy futer i mięsa (zające, króliki).

W Ałka-Agasz zmieniono predsedatiela. Zapędzono nas do roboty. Zżęte siano nie było jeszcze postawione w kopy a tu żniwa na karku. Przyjechał prokurator z Mariewki. Awantura niebosiężna. Groził sądem, tiurmą, łagrami. Razem z kołchoźnikami pomaszerowaliśmy na sianokosy 5 km od kołchozu. Wszyscy czuliśmy się źle. Atakowała nas cynga, dziąsła krwawiły, na pośladkach i łokciach porobiły się strupy, a pod strupami ropa. Strupy pękały, bielizna przyklejała się do skóry. Trzeba ją było odrywać, wtedy wyciekała ropa z krwią. Teresa na wewnętrznej stronie dłoni miała olbrzymie, wodniste pęcherze. Zmiana klimatu, brak witamin dawały się we znaki. Siano zrosło i zbutwiało ale trzeba je zebrać. Taki „prikaz”. Zaczęły się żniwa. Pola uprawne oddalone były o 15 km. Stały tu szopy, magazyny na ropę, była to tak zw. pasznia. Do domu wracaliśmy co 7 dni. Robota szła kulawo. A to kombajn nawalił i Kiryło godzinami przy nim majstrował, a to brakło paliwa, w nieskończoność czekano na beczkę z ropą. Traktorzyści, kombajniści, spokojnie leżeli sobie w cieniu pod swymi maszynami i czekali. Wieczorem wszyscy kołchoźnicy musieli stawić się na zebraniu które obowiązkowo trwało do świtu. Zebrania odbywały się dwa razy w tygodniu. Trwała akcja żniwna, trzeba było kołchoźników uświadamiać. Na różnego rodzaju akcjach obowiązkowo był ktoś z Rejonu. Najczęściej był to prokurator, oczywiście ruski człowiek. Jego zadaniem było tak nastraszyć kołchoźników różnymi tiurmami, obozami, aresztowaniami, że gorsze mogło być tylko piekło. Kołchoźnicy siedzieli, słuchali, palili gazetowe skręty albo zakładali machorkę za „guby” tj. za dolną wargę, spluwając obficie, smrodzili w podarte „briuki” (portki) i otępiałym wzrokiem patrzyli przed siebie. Większość z nich była już po obowiązkowej 5 letniej odsiadce. Niektórzy nie wrócili w swoje strony, ślad po nich zaginął. Mówili: nasi ludzie dzielą się na tych co siedzieli, co siedzą i co będą siedzieć. Więc sprawa jest prosta – czy będą pracować czy nie, to i tak siedzieć muszą. Nie teraz to później. Nawet ci co już siedzieli nie byli pewni czy się znów nie trafi odsiadka. Najmniejszy wyrok, za nic – 5 lat. Szczodrość Stalina w tym względzie była zatrważająca. Najczęściej pracowałyśmy przy kombajnie zgarniając wymłóconą słomę. Kurzyło niebywale. W gardle, w nosie, we włosach pełno pyłu i paprochów. I tak od rana do wieczora prawie o głodzie. Gotowałyśmy jakąś bryję z grubo zmielonej mąki, do tego kilka ziemniaków. Korzystałyśmy z obficie rozpalonego przez Kazachów ogniska. Ognisko musiało być wielkie bo w popiele piekły się lepioszki. Razipa przysiadała w kucki, na trawie rozkładała stolnicę i długo ugniatała mąkę z wodą, wychodziło dość twarde ciasto jak na kluski. Z ogniska brała też węgle do samowara. Na suchej patelni piekłyśmy czasem parę placków. Nie było soli ani tłuszczu. Zaraz po obiedzie byłyśmy znów głodne. Z głodu i być może również od słońca bolała mnie głowa. Jeśli las był blisko kładłam się w cieniu żeby nikt nie zauważył, ale długo nie można było uleżeć. Zaraz atakowały bąki, komary, muchy. Na komary Kazachowie mieli jedyną radę – dym. Do robienia dymu najlepiej nadawały się „kiziaki” tj. podsuszone na słońcu łajno krowie. Więc Razipa z ciasta formowała okrągłe duże placki, odgarniała gorący popiół, kładła lepioszkę, przykrywała ją popiołem i rozżarzonym węglem. Po upieczeniu wystarczyło tylko oczyścić lepioszkę z popiołu lekko stukając pięścią.

Do pracy starałyśmy się chodzić z Helą na zmianę. Zorientowałyśmy się że nikt z „naczalstwa” w kołchozie nie wie ilu tych Polaków właściwie jest, więc pod strachem, ale można było oszukiwać. Mieli też trudności z rozpoznaniem naszych twarzy, tak jak my dłuższy czas nie odróżniałyśmy Kazachów. Teresa była mała (3 lata), ciągle ją coś bolało, trzeba było z nią być. Przy okazji mełło się na żarnach ukradzioną pszenicę. Najczęściej wsypywało się w nogawki dobrze zawiązanych w kostkach portek. Zawsze ukradło się tych parę garści. Gdyby kradzież się wydała, prokurator byłby nieubłagany. Surowość okazywał tylko dla najbiedniejszych. Ogólnie wiadomo było że „naczalstwo” kołchozu kradło dla siebie i dla tych z Rejonu.

Ani się obejrzeliśmy a tu zbliżała się jesień. Dni coraz krótsze, deszcz, wiatr, tylko niekiedy pokazywało się słońce. Okazało się, że w naszej ziemiance absolutnie nie da się mieszkać. Sufit przeciekał jak sito. Na ubitej ziemi tworzyły się kałuże. Podstawiałyśmy rondle, wiadro, miskę ale to niewiele pomagało. Ruski piec pożerał mnóstwo drewna, mimo to w ziemiance było zimno jak na dworze. Tak nas urządził Kiryło.

Któregoś dnia przyszła do nas Olga z dwójką dzieci: 10 letnim Kolką i 7 letnią Marusią. Skierował ich do nas predsiedatiel. Mamy ich przyjąć bo nie mają gdzie mieszkać. Olga zajęła miejsce na piecu, złożyła tu swój tobołek oraz trzy cegły o nic nikogo nie pytając. Zdziwiły nas te 3 cegły. Olga wyjaśniła że są to zagłówki do spania. Kolka wlazł na piec i zaraz zgłosił pretensję że ten piec jest zimny. Marusia cały czas stała i ciągle płakała. Całe pośladki miał spieczone ogniem. U Kazachów palenisko pieca jest tuż nad podłogą. Dziecko chciało się zagrzać odwróciwszy się tyłem. Od ognia zajęła się sukienczyna, ciało zostało potwornie popalone. Mogła tylko stać lub leżeć na brzuchu. Nikt nie mógł jej pomóc. Lekarz był w Mariewce – 25 km, albo felczer w Leninie – 18 km. Zresztą Olga nie zaprzątała sobie głowy chorym dzieckiem. Nie miała na to czasu. Na cały dzień wychodziła z Kolką do roboty zostawiając Marusię w domu. Jakiś czas mieszkali u Kazachów ale zostali wyrzuceni bo Olga smażyła słoninę a Kazachowie brzydzą się świniną. Nawet nie wolno im wąchać tego zapachu. Jeszcze do tego jak się Marusia oparzyła to jęczała po nocach nie dając Kazachom spać.

Wieczorami Kolka siadywał na piecu, gryzł słonecznikowe pestki i mówił: a znajesz, nasz Stalin jest bardzo mądry. Zna 55 języków i jakby chciał to cały świat należałby do niego. No dobrze – mówię – ale ty będziesz dalej spał na swej cegle bo za co kupisz sobie poduszkę. Co ci z tych języków, ty nawet czytać nie umiesz. Zamiast do szkoły idziesz do chlewni i cały dzień robota i robota. A malec na to: ty jesteś durnaja. My tu czasem nawet mięso mamy! Jak jakieś prosię zdechnie to Kiryło nam daje kawałek do zjedzenia! Nam tu jest bardzo dobrze. Nie to co w sierocińcu. A czytać obowiązkowo się kiedyś nauczę. Już parę liter znam.

Kolka miał 10 lat. Czy los kiedyś uśmiechnie się do niego?

SALMIEN

Podobno są ludzie którzy mają wyraz twarzy jakby zwierzęcy. Takim przykładem był Salmien. Do złudzenia przypominał lisa. Oczka chytre, długi cienki nos, żółte zęby pokazywane w chytrym uśmiechu. Mieszkał naprzeciwko naszej ziemianki po drugiej stronie drogi. Często do nas przychodził w lekko na jedno ucho przekrzywionej czapie uszatce, w dość zniszczonym starym tułupie. Mówił: zdrasti, kak żywiosz, imiejesz możet byt’ czto nibud’ prodażnowo? Kiedyś zobaczył kupon czarnej bielskiej wełny którą Hela jakimś cudem zabrała z Polski. Od razu poznał że to czysta wełna. Koniecznie chciał mieć ten materiał żeby sobie uszyć kazachskie portki które nosiło się ściągnięte w pasie sznurkiem. Chodził, nagabywał, był tak namolny że trudno było wytrzymać. Wreszcie zaproponował: wiadro pszenicy i przyjmie nas na kwaterę na całą zimę. Zgodziłyśmy się bez mrugnięcia okiem. Meteliccy znaleźli kąt u pocztyliona my zaś przeniosłyśmy się do Salmiena zostawiając całą ziemiankę do dyspozycji Olgi. Z ulgą opuściliśmy naszą ziemiankę w której dla odmiany teraz zamarzała woda jako że zbliżała się zima i nocą chwytał mróz. Salmien mieszkał z żoną Ninką – Rosjanką, jej córką 5 letnią Wierą i synkiem Mażykiem. Ninka miała lat około 40, lekko wyłupiaste oczy, tęgawa, do roboty nie chodziła bo ciągle była chora. Takie mieszane małżeństwa zdarzały się bardzo rzadko bo Rosjanie traktowali Kazachów jako coś gorszego od nich. Salmien zastawiał wnyki i pętle na dziką zwierzynę. Przynosił a to zająca, a to jakiegoś ptaka, a to dzikiego królika. Ninka przyrządzała smakowite pierożki, pieczonego w cieście zająca, wyśmienity ruski chleb. Salmien był złodziejem wirtuozem. Zrobił schowek tak zmyślny że nikt za żadne pieniądze by go nie odkrył. W schowku było pełno pszenicy. Z kołchozu kradł wszystko co się dało ukraść. Nigdy nie byli głodni, nawet na przednówku mieli chleb i mąkę na „łapszę”. Ninka miała wilczy apetyt i za to kiedyś solidnie oberwała od Salmiena. Za dużo zjadła. W schowku ubyło dużo zapasu. Poszedł nawet do kantoru t.j. do kołchozowej kancelarii po rozwód. Postanowił rozwieść się z Ninką. Nie było to trudne bo śluby i rozwody załatwiało się na miejscu w kołchozie. Po pewnym czasie jakoś się uspokoił tylko nie pozwolił się Nince obżerać. Ninka nie miała prawie zębów, mimo to ciągle coś żuła. W izbie u Salmienów dostałyśmy kąt tuż przy drzwiach. Obok stał kocioł żeliwny na wielkim trójnogu. Kocioł trzeba było napełniać wodą i śniegiem. Ta robota należała do mnie. Obok kotła było uwiązane małe śliczne cielątko, obok cielęcia nasze nary które przygotował Salmien. W chacie było gorąco, rosyjski piec grzał niesamowicie. Ambar był zawalony opałem na cała zimę. Ninka nie żałowała drewna. Mażyk miał kilka miesięcy, jeszcze nie chodził. Salmien zmajstrował mu coś w rodzaju kolebki uwiązanej do sufitu na czterech sznurach. Obowiązkiem Wierki było kołysanie i zabawianie dziecka. Czasami dostawała lanie biedna Wierka jeśli Salmien uznał że nie pilnuje chłopca jak należy. Niekiedy przychodzili Kazachowie, pili czaj, zagryzali chlebem, modlili się do Allacha i zawzięcie dyskutowali. Zaduch i smród był nie do zniesienia, ale lepsze to niż nasza zimna nora. Jakiś czas pracowałyśmy przy młóceniu słonecznika. Było tego kilkadziesiąt hektarów. Nie wszystko zdążono skosić przed zimą. Stały więc słoneczniki w śniegu. To co zwieziono do szopy musiałyśmy ręcznie wyłuskiwać. Do roboty chodziłyśmy 5 km ale tylko w dni pogodne. Bałyśmy się buranów. W czasie burzy śnieżnej murowana śmierć. Do domu nie dojdziesz – zginiesz w śnieżycy. Jeśli dzień był spokojny, słoneczny, wychodziłyśmy rano pilnie bacząc żeby nie zabłądzić. Śnieg był twardy, ubity jak asfalt, skrzył się w słońcu jakby ktoś rozsypał furę brylantów. Późnym popołudniem przyjeżdżał saneczkami brygadzista, zabierał słonecznikowe pestki i nas, tak że wieczorem zmarznięte i głodne byłyśmy wreszcie w domu. Doskwierał brak ciepłej odzieży, gorącej strawy. Zażądałyśmy odpowiedniego ubrania. Pracować chcemy – sam Stalin powiedział że „roboczym” trzeba pomagać. Wiedziałyśmy że na dźwięk słowa „Stalin” Kazachowie ze strachu natychmiast reagują. Poskutkowało. Dostałyśmy z magazynu stare walonki. Były lepsze niż nasze polskie półbuciki. Trzeba powiedzieć że brygadzista był ludzkim człowiekiem. Zrobiłyśmy też mały zapas siemieczek. Była to bardzo pożywna roślina.

ZNOWU „LENIN”

Minęła wreszcie zima – dopiero pierwsza. Ile tych zim jeszcze musimy tu przetrzymać? Kto to wie? Aż tu zupełnie niespodziewanie wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Był czerwiec 1941 r. Powołano do armii wszystkich młodych Kazachów. Cały auł pełen był szlochających matek, żon, krewnych. Kobiety obejmowały za szyję odchodzących, dosłownie wieszały się na tych szyjach głośno lamentując i zawodząc. Delikwent stał cicho, cierpliwie czekając na następną lamentującą bo wszystkie wszystkich żegnały. Następnie siadali na arby zaprzężone w małe, zabiedzone koniki i jechali do Wojenkomatu do Mariewki i dalej na front. Żaden z nich nie miał nigdy w ręce karabinu ani też nie służył nigdy w wojsku. Mówiło się, że jadą na front w charakterze mięsa armatniego. W kołchozie pozostali ludzie starsi, zabiedzeni jak te szkapy. Nie było rąk do pracy. W „Leninie” była taka sama sytuacja. Toteż w ramach sąsiedzkiej pomocy nasz predsedatiel wyznaczył kilka osób do „Lenina”. Praca była bardzo pilna. W magazynie zbożowym zagrzało się zeszłoroczne ziarno. Trzeba było je przeszuflować, przesuszyć, przewietrzyć żeby się nie zapaliło. W „Leninie” predsedatielem był przyjaciel naszego pryncypała więc chętnie służył mu pomocą. A po za tym obawiano się że miejscowi w czasie pracy rozgrabili by połowę magazynu. Jeśli by wyznaczono kogoś do pilnowania, to wiadomo że pilnujący też ukradnie. Ziarno „garieło” bo było pozamykane na trzy spusty żeby nikt nie dostał się do środka. Ani jednego otworu wentylacyjnego. Wyruszyłyśmy w trójkę: ja, Regina Dobrowolska i Wanda Gołubienko. Przed nami 18 km marszu. Zamieszkać mieliśmy w internacie. Były wakacje, stał więc pusty. Jak już wspomniałam w „Leninie” była „dziesięciolatka” i to specjalnie dla Kazachów ale nie przypominałyśmy sobie żeby był tu jakiś internat. Wyruszyłyśmy wcześnie rano. Dzień zapowiadał się upalny. Powietrze rozedrgane, wydawało się że wzdłuż opodal znajdującego się lasu jest duża tafla wody. Dokładnie widziałyśmy drobne fale ale to była tylko fatamorgana. Dręczyło nas pragnienie, w żołądku pusto. Dobrnęłyśmy późnym popołudniem. Odnalazłyśmy laborantkę Rosjankę. Zaprowadziła nas do „internatu”. Okazał się zwykłą ziemianką, odrapaną, ledwo się trzymającą. Weszłyśmy do środka i ku naszemu zdumieniu zobaczyłyśmy uwiązaną kobyłę jedzącą siano. Kobyła była źrebna, musiała mieć wygodę. Za tydzień powinna się oźrebić. Kazachowie będą mieli kumys. Wzięłyśmy trochę słomy spod kobyły, zrobiłyśmy legowisko w kącie przy okienku. Cuchnęło moczem, końskim potem i nawozem. Z sąsiedniej lepianki zjawiła się Kazaszka, właścicielka kobyły. Napoiła ją, podrzuciła trochę świeżego siana. Położyłyśmy się na słomie żeby trochę odpocząć. Następnie postanowiłyśmy rozglądnąć się po izbie. Regina zaglądnęła za piec. Siedziała tam kura a pod nią były dwa jajka. Jedno oddałyśmy właścicielce kobyły, drugie dla nas. Za to dostałyśmy miskę ajranu i garść pszenicy. Zmełłyśmy ją na żarnach a z kołchozu dostałyśmy trochę mleka i ugotowałyśmy zacierkę. Smakowało nam wybornie. Zboże szuflowałyśmy od rana do 18-tej. Magazyn był ciemny, bez wentylacji, nic dziwnego że ziarno zaczynało czuć stęchlizną, a to kryminał. Jak można było do tego dopuścić! Trzeba było wcześniej sprowadzić z rejonu laborantkę i otworzyć tę cuchnącą norę. Laborantka miała termometr na długiej tyczce, wbijała ją głęboko w pryzmę i pilnie zapisywała temperaturę. Po pracy szłyśmy nad Iszym – 4 km. Dni były długie, upalne. Wieczór zapadał o 23 – miałyśmy dużo czasu żeby się wykąpać, uprać i wysuszyć ubranie na słońcu. Zakole Iszymu było cudowne. Brzegi obrośnięte wikliną, mnóstwem stepowych kwiatów, pióropuszami białych badyli, woda czysta jak kryształ, powietrze wspaniałe. Do tego błękit nieba i słońce czerwono-żółte. Bajka! Z żalem wracałyśmy do naszej kobyły. Głodne nie byłyśmy. Zawsze dało się ukraść trochę pszenicy w rękawie swetra. Mełło się u Kazaszki na żarnach następnie przesiewało na sicie. Była mąka, a to co zostawało na sicie przesiewało się na wiaterku żeby odwiać plewy i była kasza. Piekłyśmy cienkie placki na suchej patelni. Bardzo smakowały nam z mlekiem. Zajadałyśmy się też kaszą na mleku. Żeby jeszcze odrobinę soli. Ale sól była nie do zdobycia. Kobyła w nocy rżała, stękała, głośno oddawała mocz, na podłodze tworzyła się duża kałuża. Kał z głośnym plaskaniem lądował na podłodze. Śmierdziało. Robota w magazynie posuwała się powoli. Nie dało się przyspieszyć. Pot zalewał oczy, było duszno. Wychodziłyśmy na powietrze żeby się nie udusić. Oczekiwałyśmy końca dniówki i pędziłyśmy nad Iszym. Po powrocie wieczorem siadałyśmy przy okienku na słomianym barłogu, patrzyłyśmy w niebo pełne gwiazd, na księżyc panoszący się w górze i słuchałyśmy z Reginą piosenek śpiewanych przez Wandę. Były to przeważnie bardzo sentymentalne tanga. Znała ich bez liku. Np. „Pewnej nocy w Barcelonie, gdzie poznałem dziewczę tę i tuliłem ją do łona, słodką jak jabłuszko te”. Albo: „ Jest noc, a w pałacu dziś bal, a przez okna co lśnią patrzy Cygan i łka bo dziewczyny mu żal. Jej cień w tańcu mignął mu znów, czemu odeszłaś, ach dziewczyno mów!!!” Choć weź i płacz. Do sentymentalnych tang sceneria pasowała jak ulał. A za plecami kobyła znów leje i łajno spada z wysokości końskiego podogonia. Koniec roboty. Na prośbę laborantki (wysokopartyjna jakaś szycha w komsomole) zostajemy jeszcze dzień żeby pozamiatać magazyn i wykonać już zupełnie inną robotę, mianowicie zgarnąć ptasie łajno z ręki i łysiny Lenina. Pomnik stał przy szkole wyglądając dość groteskowo z garścią gówienek w dłoni i pełną kup głową. Za dobrą pracę dostajemy ekstra po 4 kg pszenicy, zlecenie wypisuje laborantka. Oprócz tego należy nam się pół puda (4 kg) pszenicy od predsedatiela w Ałka-Agasz. Takiego bogactwa dawno nie widzieliśmy.

TYFUS

Zmieniamy kwaterę. Odkąd Ninka wprowadziła do izby kury, trzeba było coś zdecydować. Cielę jakoś tolerowałyśmy ale kur już nie. Nadarzyła się okazja. Była do wynajęcia lepianka której właścicielka wyjechała do Tarangułu odległego o 30 km na kurs dla traktorzystek. Mąż był w armii. Po skończonym kursie będzie mieszkać u swych rodziców w Tarangule i tam też dostanie pracę. Wynajęła nam tę ziemiankę za prześcieradło i kubek soli. Jeszcze jesienią dostałyśmy kubek soli od Dajera za oblepienie gliną ziemianki. Zima 41/42 r. była bardzo ostra. Zaraz na początku zimy dochodziło do -50°C. W szkole na wywieszonym termometrze kto „gramotnyj” mógł zobaczyć ile tych „gradusów” jest. Spluniesz, a do ziemi doleci sopel lodu. Goła dłoń natychmiast przymarza do klamki. Od mrozu pękała ziemia. Na odwianej od śniegu ziemi widać było głębokie pęknięcia. W naszej ziemiance okienko zamarznięte, na szybach gruby szron. Oszronione są także  ściany grubą warstwą. Po ostatnim burianie ziemiankę zawiało równo z dachem. Studnia oblodzona tak że wiadro się nie przeciśnie. Nie ma komu przerąbać lodu żeby nabrać wody. Rąbiemy zbity jak skała śnieg, przez noc jest trochę wody w beczce i olbrzymia kula nie rozpuszczonego śniegu. Nie chce topnieć bo w izbie jest przejmujący chłód. Zachorowałyśmy na tyfus. Śmierć zaglądnęła nam w oczy. Nie mamy drzewa. Kiedy byłyśmy zdrowe brało się piłę, siekierę, saneczki, przywoziło kilka brzózek – był zapas nawet na dwa tygodnie. Do lasu było nie daleko najwyżej 2 km. Po podłodze buszują myszy. Zwiedziały się o resztce mąki co stoi w woreczku, w kącie. Dwa dni temu byłam u Dobrowolskich prawie na końcu aułu. Mają własne żarna, chciałam zemleć trochę pszenicy. Wszyscy leżą na barłogu ze słomy – 6 osób. Rozpalone twarze, wszyscy chcą pić. Oni mieszkali także sami, bez Kazachów. Trzeba było szybko się zakrzątnąć i dać każdemu trochę wody ze śniegu. Rozpacz. Musiałam wracać bo Hela od tygodnia była chora. Majaczyła. Ona była pierwsza, potem Tereska, potem babka Krukowa która mieszka u nas, a teraz widzę kolej na mnie. Wszyscy zaczęliśmy chorować prawie równocześnie z małymi odstępami czasu. Już od kilku dni czułam się źle ale jeszcze poszłam po drzewo do lasu, zapaliłam w piecu. Przyszłam z tą grubo zmieloną mąką, ugotowałam bryi. Drzwi zamknęłam na haczyk i wsunęłam się na nary. Spałyśmy we trójkę. Babka Krukowa miała najlepsze miejsce, najcieplejsze, naprzeciwko paleniska, żelazne łóżko i ciepłą puchową pierzynę. Nikt do nas nie przychodzi. Kazachowie jak ognia boją się tyfusu. Kilka dni temu była u nas Razipa. Zobaczywszy Helę i Teresę uciekła w popłochu mrucząc „tif, tif”. Babka zaczęła majaczyć. Krzyczy: „białe konie, białe konie, białe konie!”. Potem cichnie. Jest wieczór. Zapalam kopciłkę, taką buteleczkę z naftą i gałgankiem w środku. Położyłam się na narach. Muszę wstać, zobaczyć co z tą babcią.? Zanim skończyłam myśleć o tym wstaniu czuję, że nie mogę tego zrobić ponieważ siedzę okrakiem na parapecie otwartego okna, między kolanami trzymam małe żarna, mielę mąkę a wiatr mi ją ciągle zwiewa. Pocę się z tego wysiłku i nic nie mogę zrobić żeby ocalić tę mąkę. Gdzieś się zapadam w ciemną czeluść. Przytomnieję i słyszę ciężki oddech Heli. Teresa leży spokojnie, jest gorąca jak rozżarzony węgiel. Muszę wstać. Wyciągnę z sufitu w sieni suchą belkę, porąbię, suche drewno będzie się szybko palić. Zagotuję wodę, mam jeszcze garść mielonego słonecznika, zaparzę, będzie biała herbata. Z moich zamierzeń nic nie wyszło. Znowu to okno, żarna, wiatr. Teresa zaczyna płakać – „mamo, mamusiu…” Gdzieś powinien być kawałek lepioszki. Dostała kawałeczek tego chleba. Jak długo już leżę? Krukowa nie woła białych koni, leży spokojnie, chyba śpi. Stopy wystają spod pierzyny. Wstaję, dotykam nóg – zimne. Otulam te nogi i nawet do głowy mi nie przychodzi że babcia nie żyje. Hela chce wyjść za potrzebą.  W głowie mi się kręci, z trudem wyprowadzam ją na dwór, boso w śnieg. Nawiało go w zagrodę bo dach dziurawy. Podtrzymując się ściany wracamy na nary. Znów zasypiam. Przez sen słyszę że Teresa płacze. Już od dawna ma na dłoniach duże wodniste pęcherze. Pewnie ją bolą. Wszystko słyszę tylko nie mogę się zbudzić. Słyszę głos Heli. Prosi o jedzenie. Mówi: idź, poproś, może ktoś da ci trochę mięsa, może koniny, baraniny, może kury? Siadam na narach i  też zaczynam płakać. Jestem chora. Ból rozsadza mi głowę. Skąd wezmę jedzenie? Kazachowie nic za darmo nie dadzą, zresztą, sami są biedni. Czyżbyśmy wszyscy musieli tu umrzeć? Ubieram się, wkładam walonki, biorę siekierę i wychodzę do ambaru po tę suchą belkę o której wcześniej myślałam. Świta. Kręci mi się w głowie, jest mi słabo. Musimy się ratować. Nie możemy tu zginąć. Wysunęłam suchą belkę z sufitu ogrodzenia, teraz rąbanie. Przed oczami ciemne płaty. Czasem trafiam w próżnię ale już mam parę kawałków, jeszcze kilka, jeszcze jeden. Na brzegu pieca na trójnogu szybko stawiam wodę w czajniku, wsypuję garść mielonego słonecznika. Z mąki robię placki, piekę na suchej patelni. Woreczek z mąką jest pocięty przez myszy, w mące pełno myszaków tj. mysich gówienek. Spieszę się bo siły mnie opuszczają. Babcia Krukowa wciąż leży na tym samym boku z dłonią pod policzkiem, oczy zamknięte, pewnie śpi. W izbie zimno. Hela je z apetytem, Teresa dostaje resztę cukru do „herbaty”. Nie mam odwagi powiedzieć że babcia prawdopodobnie umarła. Gotuję jeszcze bryję. Wystarczy ją później podgrzać, zaoszczędzi się drewna. Zaczyna mi być wszystko bardzo obojętne. Padam na nary, jest mi słabo, zamykam oczy, wydaje mi się ze lecę w czarną przepaść, ogarnia mnie niesamowity lęk.

W sąsiedniej ziemiance mieszkali Dajerowie. On miał chyba lat 70, ona 65. Był to fenomen – Kazachowie rzadko dożywali tak sędziwego wieku. Trzymali się dość dobrze jak na ten wiek. Za cara byli bogaci, zajmowali się handlem skór. Ze swym ojcem jeździł Dajer aż do Warszawy gdzie było duże zapotrzebowanie na karakuły i gronostaje. Kara kuł – znaczy czarna łapka. Mieli wielkie stada baranów i wielbłądów. Wszystko stracili w czasie rewolucji. Dajerowa przychodziła czasem do nas z miseczką pszenicy do zmielenia. Wieczorami, po pracy w kołchozie, w ten sposób dorabialiśmy sobie. Dostawało się parę garści mąki. Jak na panującą nędzę nawet dobrze im się powodziło. Dajer miał brata wysokopartyjnego aż w Pietropawłowsku i również partyjnych krewnych w Mariewce. Co pewien czas przyjeżdżali do nich w odwiedziny przywożąc jakieś prezenty. A to woreczek pszenicy, barwną chustę, buty na zimę, kożuch itp. Dajerowa jedyna w całym kołchozie miała własną kobyłę, małe źrebię i własnoręcznie robiony kumys. Kazachowie przepadają za tym wspaniałym i zdrowym napojem. Zagryzają baursakami – placuszkami gotowanymi w baranim tłuszczu. I wtedy kiedy zdawało się że zginiemy, przyszła Dajerowa. Przyniosła odrobinę turpaszki  (młode mięso końskie) i parę kurtów które są przez Kazachów traktowane jako lek na wszystkie choroby. Dajerowa postała chwilkę na progu i zniknęła. Właśnie przyjechał do nich krewny z Mariewki. Zabierano go do armii mimo 50 lat. Przyjechał się pożegnać. Powiedziała mu o Polakach że są chorzy. I tu dzieje się coś nieprawdopodobnego. Otóż ten Kazach – oby żył wiecznie, siada w sanki, jedzie do najbliższego punktu felczerskiego do „Lenina” (18 km) i przywozi felczera. Felczer, młody Rosjanin który zdążył już wrócić z frontu z przestrzeloną ręką popatrzył, stwierdził tyfus, zostawił pastylki, płyn do dezynfekcji, zalecił odżywianie. U Babci Krukowej stwierdził zgon. Mówił że zmarła kilka dni temu.

Doskonale pamiętam jak babcia o własnych siłach szła do starego wiadra w kącie (przywilej dla Teresy i babci), jak wracając przysiadła na ławie koło pieca, miała ręce szeroko rozrzucone i wielkie, nienormalnie rozwarte niebieskie oczy, jakby okropnie czegoś wystraszone. Chciałam wstać z pryczy i pomóc jej ale babcia ruchem głowy zaprzeczyła i sama dowlokła się do łóżka. Widziała że jestem chora – nie chciała mnie przemęczać. Dawałam babci pić, jeść nie chciała. Potem były te „białe konie” i cisza. Babcia Krukowa była Ukrainką spod Wołoczysk. Mówiła „spid Wołoczysk”, „pid podłohoju”, „hornie”, „meszty” i wiele innych słów których nie rozumiałam. Byli tutaj z mężem – oboje niemłodzi. Miała jeszcze piękne, czarne warkocze. Byli bogatymi gospodarzami – kułakami. Syna jedynaka wywieziono na Ural. Raz nawet przyszedł od niego list. Pisał że jest mu bardzo dobrze tylko ma odmrożone nogi i palce u rąk. Krukowie zamieszkali u Kiryłów. Kiryłowie okradli Kruków doszczętnie. Odzież, lniane wyszywane ręczniki, pościel. Wszystko wywiózł zięć do kołchozu gdzieś za Koktierekiem gdzie pracował na kombajnie. Upozorowano włamanie. Kiryło przysięgał że o niczym nie wie. Kilka miesięcy później, ze zgryzoty zmarł Kruk. Kiryło zajął się pogrzebem, wykopano dół pod lasem, owinięto ciało w prześcieradło bo nie było desek na trumnę i zasypano. Babcią myśmy się zaopiekowały. Opowiadała o Ukrainie, o mężu, o Władziu. Jacy byli zamożni, jakie piękne miała bluzki, ręczniki, koszule. Wszystko wyszywała sama na cieniutkim lnianym płótnie. Byłą ładna, miała wielu starających się ale wyszła za Polaka. Kruk był zazdrosny, bardzo ją kochał, byli szczęśliwi. Podobały się babci moje czarne warkocze. Jak na świecie wszystko się uspokoi, babcia święcie wierzyła że wróci na swą najpiękniejszą na świecie Ukrainę a ja będę jej synową bo Władek także obowiązkowo wróci z tego Uralu. Przecież napisał że jest mu b. dobrze. To, że miał odmrożone nogi i ręce jakoś do babci nie docierało. Tak bardzo chciała go mieć przy sobie. Chociaż jego. Babciu! Nic z twoich marzeń. Czy życie jest coś warte?

No więc kiedy ja rozchorowałam się na dobre, wstała Hela. Trzeba było babcię pochować. Hela, bardzo jeszcze osłabiona poszła do Kazachów poprosić o wykopanie dołu. Nikt nie chciał babci pochować. Mówili: zróbcie to sami, my jesteśmy starzy, młodzi w armii, sami potrzebujemy pomocy. Ziok! Ziok! Ajda! I pokazywali drzwi. Pod wieczór wracał z lasu trochę przygłupi Biestaj. Wiózł kilka brzózek na opał. Spotkał „Zalatoj Zub” – tak nazywali Kazachowie Helę z powodu dwóch złotych zębów. Biestaj wszedł do nas, popatrzył i powiedział: daj rubaszku, daj sapagi, daj – wskazał na pościel, i budiet charaszo. Pacharoniu babuszku. Wszystko to otrzymał, dostał zupełnie jeszcze dobre buty z cholewami po dziadku – babcia chowała te buty dla Władka. Biestaj sklecił coś w rodzaju podłużnego kojca z brzozowych drążków, włożyliśmy babcię owinięta w ciepłą, grubą ukraińską chustę i powiózł ją w ostatnią podróż. Cmentarz był 7 km od Ałka-Agasz. Była to polana między brzozowymi lasami. Podobno Biestaj nie dojechał na cmentarz. W twardym śniegu wykopał dół. Do ziemi nie mógł się dokopać. Zaspy miały grubość 2-3 metrów. Chustę babci widziano u Biestaja w domu. Szkoda było zakopać w śniegu taką rzecz. Kazachowie twierdzą że w czasie srogiej zimy wilki pożerają trupy. Tej zimy w Krywoszczoce umarła na tyfus Polka. Ciężkie mrozy uniemożliwiły pochowanie ciała. Leżał więc trup w sieni. Szczury zaczęły ogryzać ciało. W Koktiereku zmarł na tyfus 12-letni chłopiec. Matka kiedy ją gorączka opuściła podeszła do dziecka. Leżał martwy, w ustach miał strzępy swej koszuli. Ciekawe, że chorowali tylko Polacy. W Ałka-Agasz wszyscy przeżyli oprócz babci Krukowej.

ABŻAN

Abżan był pocztylionem i myśliwym. Raz w tygodniu zakładał siodło na kołchozową szkapę i jechał do Krywoszczoki na pocztę. Teraz, po wybuchu wojny miał trochę roboty. Odwoził listy pisane na front i przywoził przychodzące z frontu. Listy pisane były na gazecie, atrament robiło się z sadzy. Dzieci w szkole również pisały na gazetach. Zeszytów nie było. „Prawda” była wielka, wystarczyła na kilka listów. Pisaniem zajmował się miejscowy nauczyciel – musiały być w języku rosyjskim. Płachtę gazety składało się bardzo zmyślnie w trójkąt, tak że nie trzeba było kleić. Abżan miał czarne zęby od tytoniu który zakładał za dolną wargę. Tytoń ucierano w glinianej lub drewnianej misce z dodatkiem popiołu drzewnego, przechowywany był w skórzanym woreczku. Gromadzącą się ślinę co chwilę wypluwał. Często klął: „atanan sagi”. To było bardzo ordynarne przekleństwo. Nie wiem co znaczy. Wiem że „ata” to ojciec. Rodzina Abżana składała się z żony Razipy, trzyletniego synka Achmetka i babci o imieniu Asija. Stara, zasuszona, wiecznie rozczochrana jak wiedźma. Siadywała na słoneczku i pilnie szukała wszy. Tej czynności oddawali się wszyscy. Nawet agronom przysiadywał na miedzy i każdą wolną chwilę poświęcał temu zajęciu. Duże, białe wszy odzieżowe wysysał, skórkę wypluwał. Gnidy zgniatał zębami miejsce przy miejscu. Abżan dość dobrze opanował sztukę czytania co było nieodzowne przy wykonywaniu zawodu listonosza. W kołchozie potrzebny był weterynarz. Z rejonu były pretensje że kołchoz nie posiada własnego weterynarza. Znaleziono wyjście. Dostarczono Abżanowi grubą księgę weterynaryjną z której miał czerpać wiedzę i stosować ją w razie potrzeby. Abżan się wzbraniał, mówił że wzrok ma słaby, że niedowidzi, że jest chory. Nic nie pomogło. Musiał podpisać odbiór księgi i zobowiązanie że wszelkie padnięcia i zapobieganie chorobom bierze na siebie. W razie czego musi się tłumaczyć w rejonie. Abżan nie mógł spać. Z za grubej księgi wyłaniały się łagry. A do łagrów wcale mu się nie spieszyło. Miał synka którego uwielbiał. Achmet był jeszcze całkiem malutki. Kiedy Achmet się zesiusia lub zrobi kupkę, matka zgarnia to garścią trawy lub siana, nabiera do ust dużo wody z miedzianego czajnika i polewając jak z kranu robi przepierkę. Kiedy był niemowlęciem miał coś w rodzaju kołyski bez biegunów. Wyżej, wzdłuż kołyski szedł drążek na który narzucało się derkę i robił się namiocik. Potrząsano tym łóżeczkiem z boku na bok aż dziecko zasnęło. Jeżeli matka pracowała w pobliżu to przybiegała go nakarmić, jeżeli pracowała daleko to musiał czekać aż matka wróci. Dlatego też często się darł. Babka go uspokajała: „ajna lajen, ichi, ichi.” Na dnie tej kołyski w odpowiednim miejscu był wycięty otwór, taki sam otwór wycięty był w sienniczku. Dziecko musiało być ułożone na plecach żeby pupcia trafiła w otwór. Pod kołyską zawieszano kociołek tak, że dziecko załatwiało się na leżąco nie brudząc pieluch. Do siusiania miał zakładaną specjalną kostkę baranią, coś w rodzaju wygiętej rurki odprowadzonej do kociołka. Podobno w całym kośćcu baranim jest tylko jedna taka kostka. Jest ona u Kazachów w wielkiej cenie, nawzajem sobie tę kostkę pożyczają. Dziecko jest poobwijane żeby nie mogło zmienić pozycji bo inaczej urządzenie działałoby nieprawidłowo. Karmione jest także papką. Matka lub babka żuła kawałek lepioszki, nabierały tę miazgę na palec i wpychały małemu do ust.

Do Abżana należała też walka z wilkami – był myśliwym. Zimą zakradały się do zagród i zagryzały nawet konie. Jesienią podchodziły na pastwiska i porywały źrebięta i barany. Ile czego zagryzły wilki nikt dokładnie nie wiedział. W każdym razie Kazachowie czasami urządzali ucztę z gotowanej turpaszki (źrebię). Sporządzano protokół i starszyzna kołchozowa zgodnie potwierdzała że winien jest wilk. Najczęściej turpaszki lub barany ginęły kiedy Kazachowie wracali z frontu na „odpusk” lub kiedy obchodzono Ramadan. W czasie Ramadanu wolno jeść tylko nocą natomiast w dzień obowiązuje ostry post. W dzień i tak nikt nie mógłby nic przełknąć ponieważ większość leżała na matach i jęczała z nocnego obżarstwa. „Karsak aurad, karsak aurad” co oznaczało: brzuch boli, brzuch boli.

Ukradzionego zwierzaka zabijano nocą gdzieś w lesie z dala od aułu. Tam też zdzierano skórę i patroszono. W szuszele buzował ogień a na olbrzymim trójnogu stał kocioł z wodą. Dym ulatniał się przez otwór w szczycie a mimo to, zanim się dobrze rozpaliło, gryzł w oczy, wszędzie go było pełno. Wokół paleniska rozłożono maty. Najstarszy wiekiem rzucał jelita i inne podroby na rozżarzone węgle i skwierczące, półsurowe rozdzielał między biesiadników. Jelit nie płukano. Oskórowanego barana w całości wrzucano do kotła gdzie powoli się gotował. Mistrz ceremonii chodził wkoło kotła z długim, ostro zakończonym patykiem, i sprawdzał miękkość mięsa. Kazachowie z trudem mieścili się na matach siedząc po turecku. Kobiety, jak zwykle zbiły się w kącie szuszeła jak stado głodomorów i tam spokojnie czekały. Na osobnym trójnogu odbywało się smażenie baursaków na baranim tłuszczu. Drażniący zapach mięsiwa sprowadzał gości z najdalszych zakątków kołchozu. Barana już ugotowano. Teraz zdejmowano z zawiasów drzwi szuszeła, kładziono je koło ogniska i jednym machnięciem wyrzucano dymiącego barana na tak zaimprowizowany stół. Dajer przystępował do porcjowania, wrzucając kawały mięsa do olbrzymiej drewnianej niecki, następnie obdzielał biesiadników. Krążyła również z ust do ust drewniana „czaszka” z rosołem. Jedzono powoli, z namaszczeniem. Jak kazał obyczaj, kości fruwały w stronę kobiet. Niektórzy Kazachowie rzucali nieco mniej ogryzione gnaty – w ten sposób okazywali swą sympatię dla wybranek. Czasami raczyli się kumysem. Podobno 1 litr wystarczy żeby się upić. Ale nigdy kumysu nie ma na tyle. Każdy dostaje po kilka łyków z krążącej miseczki. Następnie pije się czaj z baursakami. Każdy dostaje małą miseczkę ze spodeczkiem do którego nalewa się trochę czaju z miseczki. Czaj pije się obowiązkowo ze spodeczka. Kazachowie chętnie piją czaj zabielany mlekiem. Trafia się czasem ktoś kto gra na domrze. Domra ma trzy struny, jest trochę podobna do bałałajki. Melodie są jednostajne, monotonne, smutne. Nie widziałam tańczących Kazachów. Godzinami potrafili siedzieć przy ognisku i dyskutować. Już świta. Wszystko jest zjedzone i wylizane. Kazachowie nie myją naczyń tylko wylizują. Jeżeli nie dosięgną dna głębszej miski to pomagają sobie palcami a potem je oblizują. Kości zebrano do koryta. Będzie się z nich gotowało mydło. Wszyscy rozchodzą się do swoich barłogów i znów będą ich bolały brzuchy. Na co dzień Kazach odżywia się tak że ani żyć ani umrzeć. Wszystkiego brak. Czasami musi wystarczyć garść prażonych ziaren pszenicy i filiżanka czaju. Latem było trochę lżej. Polowano na dzikie gąski nie umiejące jeszcze fruwać, trafiały się głuszce a także sobole i kuny. W Iszymie łowiono ryby.

Abżan ma gości. Z dalekiego Pietropawłowska przyjechał jego starszy brat z dwoma synami. Starszy, 18 letni uczy się w Ałma-Acie w szkole sztuk pięknych, młodszy jest w piątej klasie dziesięciolatki. Są zimowe wakacje więc przyjechali odwiedzić rodzinę. W drodze byli 6 dni. Brat Abżana, Bolad pracuje w wojewódzkim komitecie partii, powodzi mu się dobrze. Mają piękne baranie tułupy, lisie czapy, na nogach wysokie walonki. Stanęli w ziemiance przy drzwiach i Bolad zaczął mowę powitalną: „aman ba?”( czy jesteście zdrowi) na to zgodnie odpowiadają –„aman”. Teraz następują dalsze pytania:

– basm aman? korsak aman? kołym aman? To znaczy: czy głowa zdrowa, brzuch, nogi, ręce. Na to otrzymują odpowiedź: aman, aman, aman. Jeżeli któregoś z domowników boli głowa to oznajmia: basm aurad.

Goście zdejmują tułupy, walonki, zasiadają na matach. Razipa szybko zgniata ciasto, mają akurat zająca więc poćwiartowanego zakleja ciastem, kładzie na skowarodę i do pieca. W międzyczasie stawia samowar. Z pieczeniem lepioszek nie będzie kłopotu bo goście przywieźli spory woreczek mąki. O nowo przybyłych w mgnieniu oka dowiadują się sąsiedzi, przychodzą porozmawiać. Bolad jest wielkim komunistą. W klapie marynarki nosi partyjne odznaczenia. Jego młodszy syn umie na pamięć fragmenty konstytucji i tym się popisuje. Kazachowie cmokają z podziwu że malec ma taką pamięć.

Czas na ucztę. Oprócz lepioszek i zająca będą żmurtka (jajka gotowane na twardo). Starzy przed jedzeniem modlą się trzymając przed oczami złączone dłonie następnie przesuwają dłońmi od czoła do brody jakby się myli i modlitwa skończona.

Koń, mały z długą sierścią, cały oszroniony stoi w ambarze, je siano. Jak szron zniknie dostanie do picia wodę.

Starzy odnoszą się do gości z rezerwą. Przyszli tylko przez ciekawość. Doskonale pamiętają jak młody Bolad brał aktywny udział w organizowaniu kołchozów, jak zabierano im stada baranów, koni, wielbłądów. Stary auł zrównano z ziemią. Jeszcze dziś można zobaczyć zarosłe pagórki, miejsca po ziemiankach i szuszełach. Było dużo aresztowań i krew się czasem polała. Opornych aresztowano z jednego paragrafu: za trockizm. Kazachowie do dziś nie wiedzą co to jest – o Trockim w życiu nie słyszeli. Wyrok nieodmiennie – 5 lat. Po odsiadce byli potulni jak baranki. Skończyło się ulubione koczowanie na stepie, uganianie na koniach za stadami baranów. Musieli pracować w kołchozie, uprawiać ubogą stepową ziemię. Step uprawy nie lubi – twierdzą Kazachowie. Step lubi koczowników, lubi być deptany przez stada koni, wielbłądów, owiec. Urodzaje są marne. Lato krótkie, suche, gorące. Słońce wypali wszystko, nawet trawę. W Ałka-Agasz po oddaniu planu dostawy pszenicy dla państwa na trudodzień przypadło 100 gramów ziarna. Przy takim zarobku grozi głód, trzeba więc pszenicę ukraść, najlepiej podczas czyszczenia w wiejałce. Kazaszki mocno obwiązują szarawary w kostkach i w nogawki nasypują ziarno. Takim sposobem można wynieść nawet pół puda. Do tej roboty trudno było się dostać. Za dużo chętnych a zboża mało. W aule był taki Machmet. Przyszedł do naszej ziemianki, usiadł na podłodze po turecku, założył machorkę za „guby”, spluwał przez zęby śliną i przyglądał się nam ciekawie. Domyślałyśmy się że ma coś do załatwienia. Wreszcie zaczął z ruska po kazachsku: „Zalatoj Zub, chosz wiejałka robotit?” – „Jasne, że tak” – „Tak zawtra utrem twaja prychodit czyścić chleb”. Tak też i było. Po skończonej robocie Hela wysypywała ziarno z kieszeni i nogawek dość obszernych portek. Pod wieczór znów zjawił się Machmet. Posiedział, pospluwał i mówi: „Zalatoj Zub, maja, twaja wmiesti kupatsia budiem w bani”. Hela nie dała poznać że propozycja Achmeta jest dla niej nie do przyjęcia, tylko zapytała: „Machmet, twoja Koran jest?” „Jest, jest” skwapliwie odpowiada Machmet. „Twój Koran piszet, czto szoszka (świnina) kuszat’ ziok” – mówi Hela. „Da, ziok” – zgodził się Machmet. Hela mówi dalej: „nasz Koran piszet czto ziok kupatsia z czużoj muż”. Machmet chwilę pomyślał i wskazał na mnie – „a Salima?”. „Nasz Koran Salimie też zabrania”. Kazach był wyraźnie zawiedziony ale w zupełności usatysfakcjonowany taką odpowiedzią. Zauważył tylko: „Twaja Koran plakoj”. W zupełności zrozumieli o co im chodzi mimo tego „piszącego Koranu”. Hela więcej nie poszła do czyszczenia pszenicy i Machmet do nas nie przychodził. Machmet był brygadzistą – od niego zależała praca przy zbożu. Przez banię straciłyśmy zarobek.

Dobrze że Kiryłę zabrano do armii bo mogłoby się źle dla Heli skończyć. Otóż Wanda Z. zaczęła „zadawać się” z Gawruszką. Hela zupełnie niepotrzebnie wtrąciła się do tego. Mianowicie zwróciła Wandzie uwagę że Gawruszka to Ukrainiec a więc nasz śmiertelny wróg, że to Polce nie przystoi, że to smarkacz itd. itp. Wanda powtórzyła słowo w słowo Kiryle i Gawruszce. Kiryło się wściekł i obiecał że tego Zołotego Zuba zaszlachtuje przy najbliższej okazji. Rozpowiadał na lewo i prawo. Bałyśmy się. Natasza, córka Kiryły która lubiła Helę obiecała że w razie czego uprzedzi jeżeli ojciec będzie szedł do nas z siekierą. Marna to pociecha. Gdyby Kiryło coś takiego zrobił to pies z kulawą nogą by się nie zainteresował. O jednego wroga klasowego mniej. Któregoś ranka przybiegła Natasza. W nocy zabrano do armii Kiryłę i Gawruszkę. Chwała Bogu.

Przyszła do nas Kazaszka. Mówi do mnie: „kazymka, kiel mende” (dziewczyno, chodź ze mną). Chodziło o umycie podłogi po „malowaniu”. Chlapało się ściany glinką spod lasu w kolorze burym, pędzlem zrobionym z gałązek piołunu. Piołunu rosło całe mnóstwo. Używałyśmy go na posłanie, zapach odstraszał pchły. Był zmrok, jesienne chmury przesuwały się po niebie, wiał chłodny wiatr. Należało umówić się co do zapłaty.

Ona: briuł szaszka sud.

Ja: jekieł szaszka sud.

Kazaszka dawała jedną szklankę mleka, ja chciałam dwie. W lepiance dymiła kopciłka słabo rozpraszając ciemności. Do ręki dostałam twardy wór zamiast ścierki, siekierę i wiadro z wodą. Wiadro i worek – w porządku, ale na co siekiera? Okazało się że siekierą mam „skoblić” niesamowicie brudne deski, miejsce przy miejscu skrobać to błoto, następnie zmyć. Oddałam się tej robocie z zapałem mając w perspektywie dwie szklanki mleka. Nie zauważyłam, że w pewnym momencie obok brudnego wiadra Kazaszka postawiła wiadro z tylko co udojonym mlekiem. Mleka było ze dwa litry! Wpakowałam w to mleko worek. Co się działo! Niesamowity jazgot Kazaszki wystraszył mnie do tego stopnia że uciekłam biorąc nogi za pas mimo że nie było mojej winy aż tyle. Oczywiście mleka także nie było.

Wracałyśmy z Zosią Metelicką z „paszni”. Olbrzymia kula słońca do połowy schowała się za horyzont, było duszno, od mokradeł szedł wilgotny zapach błota. Zbliżała się noc ale było jeszcze zupełnie widno. Lepianki i szuszeła były już widoczne, tak że nie bałyśmy się że zabłądzimy. Na tym pustkowiu nie ma kogo spytać się o drogę. W stepie krzyżowały się różne dróżki wydeptane przez ludzi oraz drogi wyjeżdżone przez arby. Należało bardzo uważać żeby wybrać właściwą i nie zabłądzić. W rękach trzymałyśmy gałęzie którymi odpędzałyśmy natrętne komary. Jak zwykle rozmawiałyśmy o jedzeniu. Jak wrócimy do Polski, a był to rok 1941, to przede wszystkim najemy się chleba. Chleb jest rozmaity: gorący prosto z pieca, z twarda skórką, albo czerstwy ze słodką kawą z mlekiem, albo suchary które się je bardzo długo bo są niesamowicie twarde albo chleb pszenny, albo bułeczki kajzerki. Kajzerki są przepyszne, świeże, chrupiące. I koniecznie zrobimy „ajran” z pełnego mleka, dodamy dużo kwaśnej śmietany, będzie tak twardy że nożem będzie można go krajać. W Polsce jest wszystko. Boże, daj nam wrócić do Polski. Tam się nie umiera z głodu. Nie ma wszy, pcheł, za to jest mydło, woda do mycia i prania ile chcesz, jest cukier i sól. I na pewno miałybyśmy buty. Boso bardzo niewygodnie chodzić po lesie, po stepie, po ściernisku.

Nieopodal tuż przy dróżce stał traktor, widocznie zepsuty. W pewnej chwili Zosia mówi: wiesz, a matka Abżana, wiesz ta Asija, potwornie mnie kiedyś wystraszyła. Jak zwykle rozczochrana z pasmami siwych włosów, z wyciągniętymi przed siebie rękami szła do płaczącego Achmetka i mówiła „ajna lajen, ajna lajen”. Widok był niesamowity bo pomarszczona ze starości Asija miała tylko jednego zęba na przedzie – istna wiedźma. Zosia chciała zademonstrować jak to wyglądało. Dała mi swoją gałąź do potrzymania, rozczochrała włosy, wyciągnęła ręce i z okrzykiem „Ajna lajen!” szła na traktor który miał odgrywać rolę Achmetka. I co się dzieje?! Spod traktora wypełznął Kazach i w panicznym strachu zaczął cwałować w stronę aułu wydając nieartykułowane dźwięki, jakieś „iihuu, iihuu!!!” Zapewne sądził że Zosia odprawia jakieś czary. Śmiałyśmy się serdecznie. Zapomniałyśmy o zmęczeniu i głodzie. Do dziś o tym wspominamy, a jest rok 1995.

Zosię bolały zęby. Razipa powiedziała że za „malo, malo” czaju zęby nie będą bolały. Ból był tak potworny że Zosi było wszystko jedno – żeby tylko się skończył. Mama Zosi odsypała trochę czaju z blaszanego pudełeczka i Razipa przystąpiła do dzieła. Usiadła Zosia na podłodze po turecku, Razipa nakryła ją szczelnie derką i wsunęła skowarodę (patelnię) kładąc ją na kolana Zosi. Na skowarodzie leżało kilka rozżarzonych węgli drzewnych grubo posypanych suszonymi ziołami. Spod derki zaczął wydobywać się silny zapach ziół i lekki dymek. Razipa coś mruczała, jakieś „Alloj, Alloj”, wybałuszała oczy bo dym gryzł a Zosia omal nie wyzionęła ducha. Teraz Razipa wyciągnęła patelnię i wsunęła inną, bez węgla. Po paru sekundach kazała Zosi wypluć ślinę na patelnię i zdjęła wreszcie derkę. Wierzcie albo nie, ale na czarnej patelni leżały dwie małe, białe niteczki, 2-3 mmm długie. Najważniejsze że zęby przestały boleć. Jak to wytłumaczyć?

Pani Metelicka miała siostrę która nie wróciła do Polski po r. 1917, została w rodzinnych stronach w Winnicy na Ukrainie, w dawnej Polsce. Tam skończyła studia medyczne i wyszła za mąż za lekarza. Obie siostry szybko nawiązały kontakt Winnica-Kazachstan. Dochodziły nawet paczki żywnościowe z herbatą, makaronem, cukrem – produkty były amerykańskie. Kiedy wybuchła wojna niemiecko-radziecka, siostra p. Metelickiej wraz z mężem zostali zmobilizowani do armii i razem z frontem cofali się w niebywałym tempie za Ural. Szpital polowy założono w Siemipałatyńsku i tu postanowiła siostra sprowadzić Metelickich tj. mamę, Zosię i Staszka. Już po powrocie do Polski Zosia opowiadała mi tę historię. Otóż z Ałka-Agasz trzeba było dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, do Pietropawłowska. Do Mamliutki nie mogli się dostać bo po wiosennych roztopach Iszym wylał na szerokość 7 km. Pojechali więc na wschód do Pietropawłowska bo na tym kierunku nie było rzek. Pociągi kursowały bez rozkładów jazdy. Trzeba było w tym bałaganie, w potwornym ścisku odszukać właściwy pociąg i pilnować gdzie będzie następna przesiadka. Wszystko było wielką niewiadomą. Meteliccy posiadali świetne dokumenty potwierdzone przez Wojenkomat i NKWD o które wystarała się siostra. Wiadomo, lekarz frontowy miał mir i poważanie u władz sowieckich. Była wojna, bez przerwy jechały pociągi na wschód pełne rannych i na zachód ze świeżym „mięsem armatnim”. Cywilom było bardzo trudno dostać się do przepełnionego pociągu. Postoje były długie, nigdy nie wiadomo było kiedy pociąg ruszy. No i ruszył, ale bez Zosi i Staszka. Poszli po „kipiatok” na herbatę. Jak wrócili na bocznicę to pociąg właśnie znikał w oddali. Rozpacz. Matka chciała wyskoczyć z pędzącego pociągu ale ludzie siłą ją zatrzymali. Na „wakzale” tłok, mnóstwo „bezprizornych” dzieci, głodnych i obdartych. Zosia szczuplutka, mała, nie wyglądała na swoje 13 lat, Staszek miał 10. Pełno ludzi z tobołkami, krasnoarmiejców jadących na „odpusk” lub po urlopie wracających na front. Pierwsza reakcja to płacz. Szloch aż do utraty tchu. Poszturchiwani, popychani, postanowili pójść do miasta. Usiedli pod murem, postawili pusty czajnik i czekali aż im ktoś co łaska wrzuci. Ludzie przechodzili obojętnie, mieli własne kłopoty, zupełnie nie zwracali uwagi na dwoje żebrzących dzieci. Noc przespali w opuszczonej szopie, zmarznięci i głodni. Wrócili na dworzec z nadzieją że uda się wsiąść do pociągu. Nic z tego. Przebywali tu około 2 tygodni, zawszeni, brudni głodni. Nocowali w „swojej” szopie, próbowali żebrać po domach. Zosia dała za wygraną. Często zapadała w półsen i ciągle się dziwiła że jeszcze żyje. Natomiast Staszek zaczepiał ludzi, prosił o pomoc, nie zrażał się niepowodzeniem. Mówił że chcą do Siemipałatyńska, do mamy. Przechodził właśnie starszy człowiek, oficer. Staszek złapał go za połę płaszcza i od nowa zaczął opowiadać: „tawariszcz ja chcę do mamy do Siemipałatyńska, pociąg nam uciekł, a tam była mama, my umrzemy tu z głodu”. O dziwo oficer nie odtrącił natrętnego brudasa, zabrał ich do wagonu wojskowego. Słaniającą się Zosię ledwo dowlekli. Oficer kazał bajcowi wziąć czajnik i przejść się po wagonach. Apelował do żołnierzy że dzieciom trzeba pomóc i ile kto może niech wrzuci do czajnika. Czajnik wrócił do dzieci pełen małych kawałeczków chleba. Im się też nie przelewało. Dojechali do samego Siemipałatyńska. Oficer okazał się być lekarzem który konwojował rannych do szpitala. Lepiej nie mogli trafić. Radość trwała krótko. Ciotka z mężem zostali przeniesieni bliżej frontu i razem z nim posuwali się na zachód. Meteliccy zostali sami, zdani tylko na siebie. Siemipałatyńsk to duże przemysłowe miasto. Z żywnością było tragicznie. Nie było chleba, mąki. Ludzie marli z głodu, puchli. U Metelickich pierwsza zaczęła puchnąć mama. Naprzód puchnie brzuch, potem nogi. Bandy wyrostków napadały i rabowały wszystko co się dało ukraść a najbardziej kartki żywnościowe. Dzięki nadzwyczajnym staraniom ciotki Meteliccy zostali wreszcie sprowadzeni do Winnicy. Tu doczekali końca wojny. Zosia skończyła średnią szkołę, Staszek szkołę leśną. Z powrotem do Polski mieli duże kłopoty. Żeby jakoś egzystować musieli przyjąć obywatelstwo sowieckie. P. Metelicka nie mogła pracować ponieważ po przejściach w Semipałatyńsku była ciężko chora. Życie zawdzięcza siostrze-lekarce. Wrócili w latach 50-tych. Zosia była tłumaczką języka rosyjskiego w Stoczni Gdańskiej, Staszek leśniczym w Augustowie. Zosia także maluje obrazy, pisze wiersze i opowiadania do suwalskiej gazety regionalnej.

BIESTAJ

Biestaj to imię. Znaczy „Pięć Koni”. Bies – pięć, taj – konie. A np. Bolad znaczy „wystarczy” albo „dość”. Jeżeli Kazaszka nie chciała mieć więcej dzieci to nadawała takie imię dziecku wierząc, że będzie ostatnie. „Asija” znaczy kobyła. Ale nie ma w tym nic poniżającego. Na odwrót, to bardzo dobre imię, przynoszące zaszczyt. Kobyła to zwierzę pożyteczne, daje źrebięta, kumys, skórę, pracuje w polu. Wracając do Biestaja – był on faktycznie mocny jak koń, siekierą władał jak piórkiem. Zdarzyło się, że Biestaj musiał nocą dostarczyć do aułu turpaszkę, oczywiście ukradzioną, zabitą i oskórowaną w lesie. Wróciło z frontu trzech „bajcow” – trzeba było ich ugościć. Była zima. Biestaj pojechał saniami. Noc była mroźna, księżycowa, widno jak w dzień. Śnieg ostro skrzypiał pod płozami. Raptem z lasu wyskakuje wilk – basior. Wyczuł świeże mięso, postanowił zaspokoić głód. Samotny basior jest niesłychanie groźny. Zaczął się wyścig między koniem a wilkiem. Spłoszony konik gnał jak wicher w obłokach pary buchającej z pyska ale wilk wiedział że koń daleko w tym tempie nie wytrwa. Biegł tuż-tuż, co chwilę usiłując wskoczyć na sanki. Biestaj odganiał go knutem ale trafiał w próżnię a wilk atakował dalej. Do aułu były jeszcze 2 – 3 km. Oddać wilkowi turpaszkę to w głowie się nie mieściło. Ludzie czekali na mięso, kocioł w szuszele na pewno był przygotowany, ogień pod kotłem buzował. Rozwścieczony gonitwą wilk wskoczył na sanie. Biestaj jakimś cudem złapał basiora za pysk, następnie zsuwał ręce coraz niżej i jak kleszcze zaciskał palce na szyi wilka. Finał był taki że wilk został zaduszony. Na wszelki wypadek wokół szyi basiora Biestaj owinął sznur którym był przepasany, mocno zaciskając. W aule Kazachowie cmokali z zachwytu: aj, aj, aj, ajbajaj… Biestaj to dopiero bohater. Wilka odwieziono do Mariewki sporządzając odpowiedni protokół. Oczywiście o ukradzionej turpaszce ani mru-mru. Źrebięcia nie ma bo porwał go wilk i pożarł. Tak było w protokole pod którym były podpisy kołchozowego naczalstwa oraz pieczęć. Biestaj w nagrodę dostał nowiutkie pimy – buty ze zwierzęcej sierści, bardzo przydatne na zimę. Sięgają aż po kolana i są bardzo ciepłe. Takich pimów w normalnej sprzedaży nikt nigdzie nie widział. Chyba tylko na nogach partyjniaków.

Do Ałka-Agasz przybyło kilka rodzin z Koktiereku. Był rok 1942. Traktowano nas o tyle lepiej, że można było zmieniać miejsce zamieszkania bez specjalnych trudności. Z Koktiereku do Mariewki było 70 km, natomiast z Ałka-Agasz do Mariewki 25 km. Ciągle żyliśmy nadzieją powrotu więc w razie załatwiania ewentualnych formalności związanych z wyjazdem mieszkańcy Koktiereku mieliby dalej do „rajonu” tj. do wszelkich urzędów o całe 45 km. Z nami zamieszkała Ziuta Dobrzyniewiczówna z rodzicami. On, starszy człowiek, prawie bezzębny, namiętny palacz fajki, ona szczuplutka, wątła kobiecina, bardzo chorowita. Ziuta trzymała się jeszcze dość dobrze, pokazywała w uśmiechu piękne białe zęby. W naszej ziemiance było dość miejsca bo jak wiadomo babci Krukowej już nie było. Dobrzyniewicz wyczyniał cuda żeby mieć co włożyć do fajki. Suszył liście brzozy, lebiody, dzikiej wiśni, pokrzywy. Kroił je cieniutko, zaciągał się dymem, kaszlał tak że zdawało się wyrwie mu ten kaszel całe wnętrzności. Pewnego dnia postanowił wyruszyć do ruskiego kołchozu sprzedać kożuszek i zdobyć trochę prawdziwej machorki. Po drodze chciał odpocząć bo upał był nieznośny. Usiadł na ścieżce i zasnął. Po krótkiej drzemce poszedł dalej i ku swemu zdziwieniu przyszedł z powrotem do Ałka-Agasz. Pomyliły mu się strony świata. Uznał to za przestrogę żeby kożuszka nie sprzedawać bo zima na pewno przyjdzie – i co lepsze? Palić czy zamarznąć?

Z Dobrzyniewiczową było co raz gorzej. Leżała cicho w kąciku prawie nic nie jedząc. Bolało ją serce, wątroba, męczył suchy kaszel. Nie pomagały świeże listki pokrzywy ani lebiody gotowanej z zacierką. Nic lepszego chorej nie można było podać. Byliśmy przecież nędzarzami. Postanowiłyśmy Dobrzyniewiczową odwieźć do szpitala. Z kołchozu dostałyśmy konika i arbę. Sztukę zaprzęgania „w dugę” miałam opanowaną. Wymagało to trochę sprytu i siły. Ułożyłyśmy chorą na arbie i wczesnym rankiem wyruszyłyśmy. Było gorąco, słońce prażyło od samego rana, droga wyboista, trzęsło. Ziuta trzymała głowę matki na kolanach. Straszliwie pyliło. Kurz pokrywał twarz chorej, widać było tylko białe oczodoły. Starałam się jechać powoli ale i tak trzęsło na wybojach. „Wracz” orzekł: ogólne wyczerpanie, chore serce, opuchnięta wątroba, zapalenie płuc. Na trzeci dzień Abżan przyniósł wiadomość z poczty w Krywoszczoce że Dobrzyniewiczowa zmarła. Dobrzyniewicz uszykował krzyż brzozowy i z tym krzyżem powędrowałyśmy piechotą do Mariewki. Nie mówiłyśmy do siebie ani słowa. Szłyśmy ze ściśniętym gardłem niosąc ten krzyż jak Chrystus na Golgotę. Wykopałyśmy z Ziutą dół, nadjechała arba z Dobrzyniewiczową. Pochowałyśmy ciało w byle jakiej trumnie którą wykonano w szpitalu. Dobrzyniewicz nie był na pogrzebie. Niedomagał, bolały go nogi. Nie był młody, zbliżał się do 60-tki. Umocowałyśmy krzyż na grobie i to wszystko. Byłyśmy piekielnie zmęczone. Z cmentarza do Mariewki był kawałek drogi, a gdzie jeszcze Ałka-Agasz? Trzeba było zdążyć za widoku. Bałyśmy się wilków. Ziuta powiedziała: „zobacz, nawet płakać nie potrafię. Gdzieś w stepie na końcu świata wrzuciłam do piachu swą matkę. Nikt jej nie odwiedzi. Najbliższa burza zrówna mogiłę z ziemią. Nie znajdę jej. Cmentarz nie jest nawet ogrodzony. Goły step. Ja chyba zwariuję. Chciałabym żeby mnie wilki pożarły. O Boże! Przecież mam jeszcze starego ojca który potrzebuje pomocy.” Nie mogłam znaleźć słów które mogłyby pocieszyć Ziutę. Szłyśmy w milczeniu. Ziuta powtarzała: „nie potrafię płakać, nie potrafię płakać. Gdybym zapłakała może było by mi lżej.”

KARDON

 

Za dużo nieszczęść spotkało nas u Kazachów. Trapiły nas choroby. Niezapomniany tyfus, cynga, wrzody, strupy na pośladkach i łokciach, zapalenie spojówek, obrzęk oczu, wieczne „jęczmienie” itp. Trzeba było coś zaradzić. Dyrektor przedsiębiorstwa leśnego poszukiwał robotników. Do armii brano coraz starsze roczniki. Mężczyzn musiały zastąpić kobiety. Tak trafiłyśmy do leschozu który nazywał się „Kardon”. W Ałka-Agasz pracowałyśmy w kołchozie za darmo. Był niewypłacalny. Wszystko czym dysponował szło do armii. Nawet ukraść nie było co. Chleb piekłyśmy z nasion bylin rosnących w stepie z domieszką lebiody i dzikiego prosa. „Kardon” wydawał się wybawieniem. Było nawet niedaleko, raptem 12 km. Spakowaliśmy nasz mizerny dobytek i ruszyliśmy w drogę. Nasza trójka: ja, Hela, Teresa, Ziuta z ojcem oraz kot niesiony w worku przez Dobrzyniewicza. Osada składała się z kilku chałup drewnianych oraz zupełnie przyzwoitego domu w którym było biuro leschozu i mieszkanie dyrektora. Dyrektor małego wzrostu, starszy, szpakowaty z wąsikiem, nazywał się Chłamow. Z zawodu był lotnikiem. Zesłano go tutaj za jakieś polityczne przewinienie. Miał młodziutką żonę, ładną Rosjankę i 3-letnią córeczkę Ałoczkę. Na Kardonie mieszkali Rosjanie, była więc nadzieja że zdobędziemy trochę czosnku, cebuli, jakichś warzyw. Chałupy stały wzdłuż drogi, przy każdej mały ogródeczek warzywny, była też stajnia i magazyny gospodarcze. Na uboczu tej wielkiej polany, pod lasem stała rudera do której wchodziło się po schodkach. Izb było dwie. W pierwszej, malutkiej, znajdował się piec kuchenny oraz żarna. W drugiej stały dwie olbrzymie aż po sufit sięgające kadzie. Śmierdziało stęchlizną, wilgocią i dziegciem. Tu zamieszkaliśmy. Zrobiliśmy nary dla Ziuty i dla nas, ustawiliśmy je w tej norze obok kadzi. Dobrzyniewicz zajął kąt w kuchence. Nękały nas pluskwy do tego stopnia że aż do mrozów spałyśmy na dworze. Rano wstawałyśmy z oszronionej pościeli i szybko do kuchni gdzie już paliło się w piecu, można było się umyć i ugotować coś do jedzenia. Mieszkały tu trzy polskie rodziny w dość porządnym drewnianym domu. Była to p. Kaczkowska z córką Aliną i synem Bohdanem który jeszcze przed naszym przybyciem uciekł do Armii Andersa. Po prostu nie bacząc na mróz wsiadł na ciężarówkę wiozącą drewno do Pietropawłowska. Omal nie zamarzł na śmierć ale litościwy szofer pozwolił mu za trochę bimbru wsiąść do szoferki. Następnie p. Bogdanowiczowa z córką. Bogdanowiczowa była księgową u Chłamowa. Świetnie mówiła po rosyjsku a córka zupełnie zruszczała. Chodziła do średniej szkoły w Mariewce i przebywała tylko z ruskimi dziewczętami. Hela i Ziuta pracowały przy wyrębie lasu razem z Aliną. Ja woziłam mleko do mleczarni w Krywoszczokie i przywoziłam mleko odciągane które sprzedawałam robotnikom leśnym a następnie rozliczałam się w mleczarni. Jechałam leśną dróżką trzymając w jednej ręce olbrzymią gałąź którą musiałam bez przerwy wywijać odganiając w ten sposób komary a w drugiej lejce. Pewnego dnia drzewo przywaliło Ziutę. Zabrano ją do szpitala w Mariewce. Po kilku tygodniach wróciła ale do pracy już się nie nadawała. Bolały ją nogi i kręgosłup. Nikt się nią nie zainteresował, nie było mowy o żadnym odszkodowaniu, o żadnej opiece. Nie było dla niej pracy, nie było z czego żyć. Wróciła więc Ziuta do Ałka-Agasz z ojcem i kotem do „naszej” ziemianki. Rudera w której mieszkaliśmy nie nadawała się do przebywania w niej zimą. Zamarzlibyśmy na kość. Z wynajęciem kwatery u Rosjan było trudno. Żądali tyle że nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Hela jakoś załatwiła że zamieszkałyśmy u Polek .Trochę się krzywiono, zwłaszcza panie z Wilna. Zawsze to niewygoda – trzy osoby więcej. Ojciec Ziuty mógł stróżować nocą w leschozie ale z powodu fajki Chłamow obawiał się że może wybuchnąć pożar. Dookoła pełno stogów siana, wszystko zbudowane z drewna a starszy człowiek mógłby zasnąć z palącą się fajką i zaprószyć ogień. Ostatecznie Dobrzyniewicz mógłby zarabiać prywatnie przy obrządku albo rąbać drewno dla gospodyń – wiadomo, mężowie w armii. Planowałyśmy że zamieszkamy u Polek razem ale panie zatrzepotały powiekami z przerażenia: jak to? Z mężczyzną? Z fajką śmierdząca. Nie, nie, nie. Chcemy mieć psychiczny komfort, tu są same kobiety, obecność mężczyzny krępuje, chcemy mieszkać same. Niby racja, ale nie do końca. Tak więc z żalem żegnałam Ziutę i dobrego człowieka Dobrzyniewicza. Skończyło się wożenie mleka. Zastąpiłam Ziutę, zostałam lesorubem. Miałam 17 lat.

Zamieszkałyśmy w „nowym” domu. W porównaniu do lepianek kazachskich był to prawie pałac. Dom drewniany, podłoga z desek, dwa okna w dużej izbie oraz piec, kuchnia z piecem kuchennym z fajerkami, sień, słowem komfort. Zajęłyśmy kąt w dużej izbie przy drzwiach koło pieca. Spałyśmy na podłodze – nasze nary nie nadawały się do użytku chociażby dlatego że były zapluskwione. Powietrze w chacie wspaniałe, można było otwierać okna co u Kazachów było niemożliwe ponieważ były wmontowane głęboko w płaty ziemi i zalepione gliną. Kilka kroków od domu była studnia na korbę. Bogdanowiczowa z córką przeprowadziły się do osobnego domu tak że miejsca było dosyć, mimo że mieszkało nas 6 osób: my (3 osoby), Alinka z mamą oraz p. Brzezińska, osoba starsza. Już tak jest że szczęście nie może być absolutne. Życie zatruwała nam p. Brzezińska, zupełny strup na pupie natomiast obie p.p. Kaczkowskie były dla nas bardzo życzliwe. Od wczesnego ranka, jeszcze zmrok za oknami, człowiek chciałby sobie pospać a p. B. cierpiąca widocznie na bezsenność, zaczynała nadawać. Zwracała się do p. Kaczkowskiej: pani Dziuniu czy pani śpi? Co pani sądzi o wychowaniu dzieci. Teresa p. Heleny niby sympatyczna ale zupełnie niewychowana. Moja córka jak pani wie, jest prokuratorem ale nigdy w dzieciństwie nie przeszła obok starszej osoby żeby się nie ukłonić, nie powiedzieć „dzień dobry” i dalej w tym sensie. Była brzydka. Usta wykrzywione w złośliwym uśmiechu, na czubku nosa i na policzkach duże brodawki, pod nosem ciemny zarost. Przyjęłyśmy taktykę – nie dać się sprowokować do dyskusji, zachować się w miarę grzecznie. Na szczęście cały dzień byłyśmy w pracy.

Sprzedałyśmy żelazko do prasowania. Kupiła je Jelena. Jelena była „liesnikom”, to tak jak u nas gajowy. Miała około czterdziestki, sporo dzieci, mąż był w armii. Z flintą przerzuconą przez ramię znikała w lesie czasem na parę dni – świadczyło to o dużej odwadze. Zawsze coś upolowała. A to zająca, a to dzikiego królika, lisa. Kiedyś przywlokła wilka. Przewiązała mu szyję sznurem i wlokła po śniegu. W zagrodzie miała krowę, parę kur i świnkę. Żelazko sprzedane zostało za mleko. Przez dwa miesiące po pół litra dziennie. Mleko było wspaniałe. Żelazko ogrzewane było węglem drzewnym, miało śmieszną dużą tubę a właściwie komin. Bardzo się Jelenie spodobało, sama wyznaczyła cenę. Kiedyś przyszła do nas na pogawędkę. Mówiła: „znajetie diewczata, kak wierniotsia Misza z frontu, obiaziatielno mnie ubijet.” W ten sposób krytycznie kwitowała swoje przygody z gajowymi którzy często biesiadowali u Jeleny, oczywiście z gorzałą. Była bardzo uczynna. Mogłyśmy u niej korzystać ze „stupy”. Było tą urządzenie do obtłukiwania plew np. z prosa i wychodziła kasza jaglana. Z owsa po obtłuczeniu była owsianka. W dodatku stupa była „na nogę”. Dźwignię przyciskało się nogą co ułatwiało pracę nie męcząc rąk. Za dorywczą pracę u chaziajek dostawałyśmy odrobinę cebuli, czosnku, marchwi. Chłamow przydzielił nam działkę trzyarową pod warzywa i ziemniaki. Teresa zaczęła powoli przychodzić do zdrowia – znikły pęcherze na dłoniach i sińce pod oczami. Nasze strupy też zaczęły znikać. Nadal bolały nas zęby. Dość powiedzieć że po powrocie do Polski pierwszą sprawą była wizyta u dentysty. Usunął mi 16 zepsutych zębów których nie dało się zaplombować. Jak wszyscy robotnicy leśni dostałyśmy przydział siana chociaż nie miałyśmy krowy – na jednego pracownika przypadał jeden wóz.

 Mogłyśmy więc siano sprzedać za mleko albo za ziemniaki. Trawy na stepie nie brakuje ale nikt nie mógł dostać więcej jak 1 wóz. Były kłopoty z kosiarką, z ropą do kosiarki, z ludźmi do stawiania siana w kopy itp. itd. Chętnych na gotowe siano nie brakowało. Pewnego popołudnia po pracy wybrałyśmy się z Aliną po siano wozem zaprzężonym w woły. Do pokonania miałyśmy 6 km. W wyznaczonym przez brygadzistę miejscu zaczęłyśmy ładować. Nigdy tego nie robiłyśmy. Alina podawała a ja układałam. Ułożyłam krzywo a załadowałyśmy olbrzymia stertę tak, że trzeba było z jednej strony podtrzymywać widłami żeby się wóz nie wywrócił. Zrobił się wieczór a my nie mogłyśmy przyspieszyć idąc noga za nogą. W pewnym momencie widzę że opodal lasu świecą ogniki na jednej wysokości i ciągle przemieszczają się z miejsca na miejsce. Sądziłam że to robaczki świętojańskie. Nasze woły zaczęły się dziwnie zachowywać. Były niespokojne, nerwowo chrapały, przyspieszyły kroku. Te ogniki to nie robaczki świętojańskie a najprawdziwsze stado wilków. Szczęściem byłyśmy blisko domu. Przejechałyśmy mostek w zaroślach i już nasza polana i dom. Przy księżycu zwalałyśmy siano w stertę. Nazajutrz gospodynie chwaliły nas że postawiłyśmy dużą stertę jakby to robili mężczyźni a nie młodziutkie dziewczęta.

Nasze bytowanie na Kardonie zdecydowanie się poprawiło. Nie na tyle jednak żebyśmy mieli jedzenia do woli. Trzeba było oszczędzać. Rosjankom także się nie przelewało. Dostawałyśmy na miesiąc 3 kg owsa, 3 kg jęczmienia, jakieś symboliczne pieniądze za które kupowało się pszenicę, oczywiście ukradzioną. Można było także kupić ziemniaki w rosyjskim kołchozie. Nasze chaziajki również ledwo, ledwo wiązały koniec z końcem. Trzy ary ziemi to niewiele a ukraść w leschozie można było tylko drzewo. Latem żywił nas las. Zbierałyśmy jagody, dzikie wiśnie, grzyby. Trzeba było zdrowych nóg żeby znaleźć miejsca gdzie te przysmaki rosły. Czasami w „wychadnoj” nosiłyśmy dzikie maliny lub „kostiankę” – to coś w rodzaju naszej porzeczki – aż do Mariewki. Wiadro niosło się w ręku a przemaszerować trzeba było 25 km w jedną stronę. Poprzedniego dnia po południu zbierało się jagody a nazajutrz przed wschodem słońca wyruszało w drogę. Za wiadro jagód można było dostać 60 rubli. Osiem rubli kosztowało wiadro ziemniaków ale przede wszystkim kupowało się pszenicę. Pszenica była bardzo droga i trudno ją było dostać. O mięsie i tłuszczu można było tylko marzyć.

ARTEMIUSZ

Pewnego dnia na Kardonie pojawił się Polak, nazywał się Artemiusz Ihnatowicz. Imię miał piękne ale jakoś nie pasowało do całej postaci. Był średniego wzrostu z przerzedzoną ryżą czupryną i ryżym wąsem, lekko utykał na nogę. Lat miał około 50. Przyjechał do Chłamowa z Mariewki służbowo, nocował w pokoju gościnnym. Zajmował się – słuchajcie, słuchajcie – konserwacją dróg i mostów. Dróg nadających się do konserwacji w ogóle nie było. Były wyłącznie polne, wyboiste, w czasie roztopów nie do przebycia. A mosty? Na Iszymie był  most i jedna kładka. Okoliczne kołchozy położone po wschodniej stronie Iszymu korzystały z brodów albo z jedynego mostu w Mariewce, bo Mariewka położona była po zachodniej stronie rzeki. Iszym to bardzo kapryśna rzeka. W r. 1942 wylała na szerokość 7 km. Latem można było w niektórych miejscach przejść zanurzając nogi do połowy łydek. Przez czystą wodę dokładnie widać było kamieniste dno. Ale tuż obok wpadało się po szyję. Najgorsze były wiry. Ni stąd, ni zowąd, zjawiało się niewinnie wyglądające koło na wodzie które zaczynało bulgotać kręcąc wodą w kółko, coraz szybciej. Tworzył się lej naprzód mały, potem coraz większy. Wir wciągał i przyciskał do dna zwały wody.

Ihnatowicz dowiedział się od Chłamowa że na Kardonie mieszkają Polki więc postanowił nas odwiedzić. Okazało się że z paniami Kaczkowskimi mają w Polsce wspólnych znajomych więc bardzo mile sobie gawędzili. Ilekroć zajeżdżał do Chłamowa załatwić przydział drewna na odbudowę kładki czy mostku zawsze zaglądał do naszej chaty, przywoził z szerokiego świata najnowsze wiadomości, przechadzał się po izbie wzdłuż i z powrotem, utykając na tę chorą nogę. Wydawało mi się, że chce zaimponować samotnym kobietom które od dawna nie widziały męskiej kulturalnej twarzy odgrywając lwa w ogrodzie zoologicznym: patrzcie i podziwiajcie. Odwiedziny Artemiusza były swego rodzaju świętem w naszej leśnej głuszy. Twierdził że z całą pewnością wrócimy do Polski i to być może za rok, najdalej za dwa lata. Powstał Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele ale pod egidą Z.S.R.R. Niestety tak to już jest w polityce, że chcąc wrócić do kraju trzeba się dostosować. W Mariewce powstał taki związek, mężem zaufania jest St. Kostrubina. Przychodzi nawet dla nas dość duża pomoc z Ameryki. Do Mariewki wybrały się więc Hela z Aliną uprzednio zwolniwszy się u Chłamowa. Przyniosły trochę odzieży, amerykańskie wojskowe ubranie, swetry i buty. Bardzo się nam to wszystko przydało. Wojskowa bluza i spodnie jak raz pasowały na mnie. Miały dość przykre wrażenia z pobytu u Kostrubiny. Miała ciężką rękę do dawania. Interesantów traktowała jak żebraków przychodzących po jałmużnę. Natomiast sama opływała we wszystko. Nie brakowało jej cukru, mąki, gotowych zup i t.p. Z kuchni wydobywały się zapachy przyprawiające o zawrót głowy. Wiadomo: czym bliżej koryta tym lepiej.

Od jakiegoś czasu Hela zaczęła kombinować co by tu zrobić żeby zamieszkać w Mariewce. Jeżeli np. będzie wyjazd do Polski wiosną, a co nie daj Boże wyleje Iszym, to przepadniemy tu z kretesem. Przede wszystkim nie dowiemy się o wyjeździe bo kto zawiadomi tych parę osób. Przypuśćmy że Ihnatowicz dałby znać przez pocztę w Krywoszczoce ale jak dojedziemy w czasie roztopów 25 km i jak dostać się na druga stronę rzeki jeżeli woda zerwie most? Zima też odpada. W mróz starsze osoby i Teresa nie dojdą. Jest jeszcze jeden szkopuł. Nie wiadomo kiedy ten powrót nastąpi a Teresa musi pójść do szkoły. Na przyszły rok kończy 6 lat więc tak czy owak należałoby zamieszkać w Mariewce.

Wydaje się że przypadek rządzi światem i losem poszczególnych ludzi.

W Mariewce był taki Bałykow, dyrektor niezwykle ważnego, „strategiczeskawo” przedsiębiorstwa – magazynów zbożowych „Zagotzierno”, potężnej instytucji mającej w swej gestii zbiory z całego rejonu a wiadomo, armia potrzebowała chleba. Ranga człowieka odpowiadającego za dostawę zboża dla wojska była bardzo wysoka. Bałykow – tęgiej postury, czerwonogęby, lubiący popić – postać budząca lęk i szacunek. Przyjeżdżał do Chłamowa bryczką zaprzężoną w wypasionego konika a zimą wspaniałymi, malowanymi we wzory saneczkami. U Chłamowa zawsze znalazło się coś do zjedzenia, odrobina „samogonczyku” oraz samowar z herbatą. Przyjeżdżał sam – nie chciał mieć świadków bo przy samogonie można było coś chlapnąć językiem nieopatrznie a wtedy trzeba się pożegnać z dyrektorowaniem. Na tym szczeblu stroniono od przyjaciół. Bałykow potrzebował dużo drewna: na ogrzanie biurowca, dla piekarni, dla mieszkań urzędników i t.p. Oprócz „Zagotzierno” były jeszcze inne urzędy równie ważne: milicja, sielsowiet, wojenkomat, rakarnia, fabryka walonek, sklepy za firankami itp. Wszyscy domagali się drewna. Chłamow – dyrektor leschozu, był bezradny. Oprócz nas było jeszcze trzech lesorubów mężczyzn. Jelena – gajowy – kwitowała ich jednym słowem: „łodary” t. zn. lenie których nieustannie trzeba pilnować. Ludzie radzieccy mimo łagrów, więzień, aresztowań nie lubili pracować. Wręcz odczuwali wstręt do pracy. Śpiewano taką czastuszkę: „a w kałchozie dobro żyt’, adin rabotajet, siem leżyt”

W leschozie norma dzienna zimą na osobę wynosiła 3 m3, latem 4m3. Dzięki dobrej organizacji pracy którą same wypracowałyśmy, wyrabiałyśmy tę normę ale robota była od rana do wieczora. Helę nazywałyśmy „Prędzej-Prędzej”. Ciągle nas poganiała. Była niewiele od nas starsza, miała 26 lat. Dzięki temu poganianiu mogłyśmy czasem wyskoczyć na jagody lub grzyby bez uszczerbku dla normy.

Oprócz drewna Bałykow potrzebował także lesorubów. Przekonał Chłamowa że jeśli odstąpi mu jedną brygadę (3 osoby) to będzie dla niego czysty zysk. Po pierwsze, pozbędzie się olbrzymiego pożeracza drewna jakim jest „Zagotzierno”, po drugie Bałykow postara się odciążyć trochę leschoz dostarczając drewno z własnej „dzielany” (obszar leśny przeznaczony do wyrębu) najbardziej potrzebującym urzędom jak np. NKWD. Po za tym zgodnie z poleceniem kompartii musi rozbudować magazyny zbożowe, będzie więc potrzebował również drewna budulcowego. Niewykonanie zadania to sabotaż i kryminał. „No więc jak? U ciebie pracują Polki (dowiedział się od Jeleny). Możesz mi je odstąpić i kłopot z głowy”. Tak zostałyśmy „sprzedane”. Bałykow miał już jedną „dzielanę” zakupioną w leschozie aż za Krywaszczoką. Pracowało tam trzech Irańczyków. Ciągle chorowali, stękali, słowem trzeba było oddać ich pod sąd albo nie zawracać sobie nimi głowy, wyrzucić z roboty i zastąpić solidnymi lesorubami. Chłamow bardzo nas żałował ale siła wyższa – lepiej mieć w Bałykowie przyjaciela a nie wroga. Ihnatowicz dowiedziawszy się o całej sprawie powiedział że to dla nas bardzo dobra zmiana pracy. Zaoferował pomoc w wyszukaniu „kwartiry”. Był wrzesień 1943. Jesień barwiła się wszystkimi kolorami, słoneczko przyjemnie przygrzewało, komary, muchy i gzy mniej dokuczały. Planowałyśmy wyskoczyć na grzyby. Hela jak zwykle zachęcała: prędzej, prędzej, spuścimy jeszcze kilka drzew na jutro, tak żeby rano obciąć gałęzie i postawić chociaż 4 kubametry. Pozostałoby jeszcze 8 m3 do postawienia w dniu jutrzejszym. Robota szła sprawnie, upał nie dokuczał, wiatr nie kręcił drzewami. Byłyśmy jednak zmęczone. Bolały nas kręgosłupy i biodra na które zarzucałyśmy dwumetrowe kawały brzozy, podciągałyśmy je i układałyśmy w równe metry. Usiadłyśmy pod kubametrem żeby odpocząć chociaż z pół godziny. Raptem widzimy faceta zbliżającego się energicznym krokiem, o dziwo w mundurze polskiego policjanta, w oficerskich butach, tylko twarz jakaś nie polska. Przystojny, lekko szpakowaty. Przedstawił się że jest prorabem (kierownikiem robót) w „Zagotzierno” Chciał porozmawiać z nami o zatrudnieniu, przedstawić swoje warunki i zobaczyć naszą robotę. Pochodził z Iranu, był takim zesłańcem jak my. Zdziwiło go że jesteśmy takie młode, prawie dzieci, tylko Hela wyglądała trochę poważniej. Robota mu się spodobała. Wysokość pni przepisowa, drewno porządnie ułożone, gotowe do odbioru, gałęzie wywleczone na skraj dzielany. Zależało mu na budulcu. Załatwił z Chłamowem że od jutra będziemy przygotowywały drewno także na budowę. Ze swoimi Irańczykami nie mógł się dogadać. Materiał był pokrzywiony, źle wybrany, trzeba było go zdyskwalifikować i pociąć na dwumetrówki. Drewno musi być proste, wysokie, oczyszczone z gałęzi.

– Dacie radę dziewuszki?

– Oczywiście że damy. Na pewno będzie pan zadowolony.

A teraz najważniejsze: za ile? Otóż przewiduje wzięcie nas na swój „razczot” w listopadzie. Warunki będą następujące: 800 gramów chleba dziennie, 400 gramów na członka rodziny, 3 ruble od kubametra i trochę odpadów zbożowych, 20 – 30 kg na kwartał. Odpady będą zależały od dyrektora. Przydzieli, jeżeli spodoba mu się nasza robota. Słuchałyśmy Irańczyka w lekkim osłupieniu. Spadł na nas grad pomyślnych wiadomości. Osiemset gramów ? Nie do wiary. To była stawka górnicza! Tyle otrzymywali górnicy w Karagandzie, czyli że lesorub i szachtior zaliczani są do najcięższych robót – całkiem słusznie. Z tego wynika że Chłamow mógł płacić więcej ale widocznie leschoz był za biedny żeby dać taką wysoką stawkę. Czort z nim . Byle do listopada. Irańczyk wywarł na nas bardzo miłe wrażenie swym zachowaniem, kulturą no i ładnie się nazywał: Mirza Hasan Zejnałow. Jak się potem dowiedziałyśmy Zejnałow miał gosposię Polkę, panią Skoczylas. Mąż był komisarzem policji, stąd ten strój u Hasana. Można powiedzieć że Skoczylasowa wygrała los na loterii. Mogła swych dwóch synków posyłać do szkoły i nie martwić się o chleb,  mieszkanie czy opał na zimę.

Upłynęło trochę czasu zanim nauczyłyśmy się rzemiosła i wypracowałyśmy metodę organizacji pracy, co nie było takie łatwe. Trzeba było opanować sztukę ścinania drzew z pni które musiały mieć 15 cm wysokości więc dobrze musiałyśmy się naschylać do ziemi. Biedne były nasze kręgosłupy. Należało z odpowiedniej strony podpiłować drzewo następnie z przeciwnej strony piłować do końca. Brałyśmy też pod uwagę siłę i kierunek wiatru tak żeby pomagał zwalić drzewo i nie zaciskał piły. Obcięte gałęzie wyciągałyśmy na brzeg dzielany natomiast zimą spalałyśmy je na miejscu. Robiło się wielkie ognisko. Dym i iskry fruwały obok nas a jeśli wiatr zakręcił akurat w czasie dokładania gałęzi to płomień w ułamku sekundy muskał twarz opalając brwi i rzęsy. Nasze twarze wyglądały dziwnie bez brwi i rzęs. Można się też było ogrzać przy ognisku nawet w największy mróz. Trzeba też było uważać żeby spiłowane drzewo spadło w przewidzianym miejscu, bo pod spadające drzewo mogła dostać się ta która obcinała gałęzie. Tak było z Ziutą. Została kaleką na całe życie. Był to cały ceremoniał. Podchodziłyśmy do drzewa, zadzierałyśmy do góry głowę i mówiłyśmy: piłujemy z prawej. Ale popatrz, ono całkiem przechylone jest w prawo. No tak, tylko wiatr jest z przeciwnej strony. To piłujemy z tej strony.  A nie ma nikogo w pobliżu?! Hej! Hela! Uważaj, zdaje się że poleci w twoją stronę! Czasami bywało że spiłowana sztuka zakręci się na pniu i spada w zupełnie nieoczekiwane miejsce. Uszykować zimą 9 m3 drewna a latem 12 m3 to bardzo dużo. Codziennie zmieniałyśmy się przy obrąbywaniu gałęzi tak żeby robota rozdzielona była sprawiedliwie. Dużym kłopotem było ostrzenie piły. Trzeba było zanieść ją do fachowca i zapłacić 10 rubli tj. całą dniówkę jednego lesoruba. Niestety, po trzech dniach piła była znów tępa. Zimą tępiła się po kilku godzinach jako że pnie były twarde, zmarznięte na kość, trociny sypały się jak szkło. Nauczyłam się wreszcie ostrzenia i robienia „razwodu” t.j. odchylania równiutko zębów tak żeby piła łatwiej wchodziła w drzewo.  Zaoszczędzałyśmy 10 rubli i nie traciłyśmy czasu na szukanie ostrzyciela. Pilnik ukradłyśmy z warsztatu w „Zagotzierno” bo nie można było nigdzie kupić.

PRZEPROWADZKA

Był listopad 1943. Przeprowadzamy się. Artemiusz wyszukał kwaterę u gosposi której mąż był w armii. Chałupa znajdowała się przy ul. Kirowa pod nr 38. Mieliśmy zamieszkać w dużej izbie natomiast „chaziajka” z trójką dzieci w kuchni. Zapłata za mieszkanie była bardzo atrakcyjna dla właścicielki mianowicie pół m3 drewna opałowego na miesiąc. Mieszkańcy Mariewki mieli duże kłopoty z opałem, jako że do najbliższego lasu było około 30 km. W piecach palono „kiziakami” tj. łajnem krowim zmieszanym ze słomą. Robiono z tego duże cegły i suszono na słońcu. Nie dawały one ciepła tylko dużo popiołu. Już w październiku sypnęło śniegiem Był mróz i śnieżne zaspy. Zapowiadała się sroga zima. W listopadzie rozgościła się na dobre. Artemiusz przysłał sanki zaprzężone w małego konika. Zostały załadowane pieczołowicie opatulone ziemniaki, na to gruba warstwa siana, następnie usiadły pani Kaczkowska i Hela z Teresą. Dzień był mroźny. Śnieg skrzył się w słońcu i oślepiał. Alina i ja zostałyśmy do następnego dnia. Trzeba było przygotować 2 m3 drewna na nowe mieszkanie. Wczesnym rankiem, jeszcze było ciemno, załadowałyśmy drewno na sanki zaprzężone w dwa woły, do kieszeni włożyłyśmy po kawałeczku chleba i w drogę. Woły nazywały się Waśka i Piet’ka. Piet’ka był dużo mniejszy od Waśki i wyraźnie słabszy. Gdzieś przed południem skończył się las i wjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Gdzie okiem sięgnąć step zasypany roziskrzonym śniegiem. Śnieg twardy, skrzypiący, ubity. I ten horyzont przerażająco daleki. Posuwaliśmy się noga za nogą. Trzeba oszczędzać zwierzęta żeby nie opuściły ich siły. Step skłaniał się lekko jak olbrzymia niecka w stronę Iszymu więc woły miały trochę z górki. Zabłądzić nie mogłyśmy ponieważ od pewnego czasu droga prowadziła zgodnie ze słupami telefonicznymi. Trzymałyśmy się tych słupów. Słońce przeszło już na drugą stronę nieba. Do przebycia zostało jeszcze około 15 km. Co chwilę zrywał się ostry, kłujący wiaterek, czuć było że bierze coraz mocniejszy mróz. W pewnej chwili widzę że Alina ma na policzkach duże białe plamy. Jezus, Maria! To są odmrożenia!

– Alina, czujesz coś, bolą cię policzki?!

Okazuje się, że ona nic nie czuje. Nacieram śniegiem te policzki aż dostają różowego koloru. Po jakimś czasie znów są te plamy. Znowu nacieram śniegiem. Jesteśmy całe oszronione. Brwi, rzęsy, na uszatce, takiej wielkiej czapie, gromadzi się szron. Woły też są całe oszronione. Z pysków bucha para i natychmiast zamarza. Nasze oddechy także zamieniają się w szron. Przy mrugnięciu powieki na moment przymarzają. Co tu robić? Wiatr wieje prosto w twarz, próbujemy więc iść trochę tyłem. I co widzimy? Jadą saneczki. Spod kopyt rozpryskuje się śnieg, widać że komuś bardzo się spieszy dotrzeć do Mariewki przed nocą. Saneczki zwalniają, jadą równo z nami. Na sankach w lisim tułupie i w lisiej czapie, na kolanach futrzane okrycie – to Bałykow. Wracał pewnie od Chłamowa. „Kak dieła diewuszki!?” Mówimy że duży mróz, Alina ma kłopoty z odmrożonym „licom”. „Nu tak dawaj, sadis’”. Alina wsiadła na sanki, Bałykow podciął konia i pojechali galopem. Zostałam s a m a. Póki widziałam sanki wszystko było w porządku. Nawet cieszyłam się że Alina najwyżej za dwie godziny będzie w ciepłym domu a odmrożenia nie będą groźne. Jednak w Polsce Alina kilka lat leczyła odmrożenia. Skóra na policzkach była wciąż koloru szarego ale w końcu udało jej się pozbyć tej szpecącej twarz dolegliwości.

Piet’ka coraz bardziej odstawał. Widać było że całą pracę wykonuje Waśka. Podeszłam do Piet’ki bo jakoś dziwnie zaczynał przechylać się na bok. Tego tylko brakowało żeby upadł. Nie mogłam do tego dopuścić. Sam by się nie podniósł. Trzeba było silnych chłopów żeby takie zwierzę dźwignąć i postawić na nogi. Oparłam się mocno o bok Piet’ki żeby go podtrzymać i tak szliśmy. Wydawało mi się że drepczemy w miejscu. Bałykow z Aliną już dawno zniknęli z pola widzenia. Zrobiło mi się nieswojo. Przypomniałam sobie o chlebie. Wyciągnęłam z kieszeni zmarzniętą na kość kromkę. Nie dało się tego ugryźć. Odłupywałam zębami po malutkim kawałeczku i żułam powoli. Która to może być godzina? Chyba gdzieś koło piętnastej. Żeby dotrzeć do rakarni to może bałabym się trochę mniej. Zmrok tuż-tuż a drogi ubywało co kot napłakał. Nareszcie!! Widzę mdłe światełko i dym z komina. Rakarnia! Rakarnia stała po tej stronie Iszymu, trochę na uboczu tak że mijałam ją o 300 m od drogi. Jeszcze kawałek i stanęliśmy nad stromym brzegiem rzeki. Od pewnego czasu biłam się z myślami którą drogę wybrać. Były dwie możliwości: mogłam iść po tej stronie wzdłuż Iszymu pustkowiem aż na drugi koniec Mariewki do mostu, albo skrócić sobie drogę, przejechać przez lód dużo ryzykując ale prędzej byłabym wśród zabudowań. Wybrałam lód. Woły wbrew pozorom to mądre zwierzęta. Były całkowicie posłuszne. Zgrabiałą ręką w rękawicy głaskałam wielki łeb Piet’ki. Mówiłam: „Piet’ka, tylko się nie wywróć. Cob, mały, cob.” Nigdy nie podchodziłam do nich z kijem choć potężny kij leżał na saniach. Rosjanki katowały te zwierzęta, trafiało się że skórę na grzbiecie przecinały, nie szczędząc przy tym przekleństw. Piet’ka jak mógł tak się starał. Podeszliśmy na sam brzeg skarpy. Było dość stromo tak że nie można było sprowadzić wołów nawet skosem bo sanie mogły się wywrócić i pociągnąć woły. Zresztą nie były na tyle mocne żeby wytrzymać napór ciężaru. Groziło połamaniem sań i nóg. Nawet nie zauważyłam że jest już ciemno. Wyprzęgłam woły, sprowadziłam na dół zabierając wiązkę siana którą wepchnęła nam na sanie Jelena. Na dole było zacisznie. Zaczęły jeść to siano a ja wróciłam do sań. Teraz ujęłam trochę drewna żeby podepchnąć sanie jak najbliżej skarpy,  tak by płozy wystawały choć  1/3 poza skarpę. Udało się. Dwumetrówki powędrowały znów na sanie. Wystarczyło zaprzeć się mocno, pchnąć i cały majdan poszedł w dół. Zamknęłam oczy ze strachu. Mogło się zdarzyć że dyszel zawadzi o byle jaką nierówność i połamie się w drobny mak. Trzeba było wreszcie otworzyć oczy i zobaczyć co się stało z saniami. Otóż szczęśliwie dojechały do przeciwległego brzegu a co najważniejsze, nie załamał się lód pod ciężarem sań. Teraz przeniosłam jarzmo ze skarpy i założyłam na dyszel. Następnie pomaszerowałam do wołów które o dziwo stały sobie nad niedojedzonym sianem. Całe szczęście, że nie uciekły w kierunku zabudowań. Wzięłam je na powróz i pociągnęłam do sań. „Cob, cob, małe”. Żeby nas tu wilki nie spotkały. Szło mi dość sprawnie. Woły zajęły swoje miejsca przy dyszlu, włożyłam jarzma na szyje, zza sznura którym byłam przepasana wyjęłam zatyczki, włożyłam w otwory w jarzmie i zaprzęg gotowy. Z tej strony brzeg był znacznie łagodniejszy jednak z trudem udało się wyjechać zważywszy, że zwierzaki były przemęczone długą drogą. Jakoś mimo woli spojrzałam w stronę skarpy gdzie spuszczałam sanie. Tam stał w i l k. B i a ł y. Tutaj wilki zimą są białe. Patrzył w naszą stronę. Dzieliła nas zamarznięta rzeka. Widziałam go bardzo wyraźnie. Niebo było roziskrzone wszystkimi gwiazdami, świecił księżyc, szpilkę można było znaleźć. Zrobiło mi się gorąco. Woły zaczęły głośno chrapać, para buchała z pysków. Przetarłam oszronione rzęsy, patrzę, a wilka nie ma. Czyżby mi się zdawało? Ale woły były wyraźnie niespokojne. Wilk więcej się nie pokazał mimo że wpatrywałam się w biel śniegu. Widocznie nie był głodny. Wokół rakarni za ogrodzeniem walało się dużo odpadów, wilki przychodziły tu na żer. Temu zawdzięczam że nas nie zaatakował. Do najbliższych zabudowań były ze 2 km. Szłam utartą drogą. Należało skręcić w lewo na następną drogę. Pierwsza –  to Bieriegowaja, druga – Kirowa. Po prawej biel stepu i pustkowie. Z tej odległości widziałam już światełka w oknach. Cisza i pusto. Słyszałam tylko jak skrzypią płozy i ciężki oddech wołów. Nawet psy nie szczekały. Zaszyły się w ciepłe kąty zabudowań podkuliwszy ogony. W taki mróz nawet psom nie chciało się ujadać. Według instrukcji Ihnatowicza trzeba minąć plac targowy, iść dalej prosto i około 1 km za targowiskiem jest Nr 38. Mariewka jak długi wąż ciągnie się ze 4 km a ja wchodziłam dopiero w pierwsze zabudowania. Lekko licząc mam jeszcze 3 km przed sobą. Świateł w oknach ubywało. Oszczędzano naftę do kopciłek. Tylko zamożni mieli lampy ze szkłem. Zanim doszłam do targowiska ludzie po domach pogasili światła – poszli spać. Wydawało mi się, że już tu gdzieś powinien być mój numer. Targowisko dawno minęłam. „Stop małe”. Woły posłusznie stanęły. Od drogi do chałup było ze 30 kroków. Stukam w zamarznięte obrosłe lodem okienko. Słyszę: „kto eta?”. Ja: „skażytie pażałsta gdie budiet nomier trydcat’ wosiem?” Odpowiada gruby, zirytowany męski głos: „idi ty k czortu, nie pugaj ludiej noczju, takaja twaja mat’”  Aha, myślę – to nie tu. Sowieccy ludzie nie znoszą stukania w okna nocą. To może być tylko NKWD, a to niczego dobrego nie wróży.

-Cob małe! Idziemy dalej!

Skrzypnęły jakieś wrota. Wychodzi postać w długim kożuchu z kijem w ręce.

– Grażdanin! Skażitie pażałsta gdie nomier 38?

Okazuje się, że to nocny stróż, idzie do „Zagotzierno” do roboty, więc jest już po 21. Dzieduszka był bardzo gadatliwy i ciekawy. Skąd się tu wzięłam, do kogo idę i t.p. Dowiedziawszy się, że idę z Kardonu, nie mógł uwierzyć. „Kak eta? Ty adna? Nie boisz się wilków? Chyba zwariowałaś żeby w pojedynkę iść w step nocą”. Dzieduszka podprowadził mnie pod chałupę z numerem 38, po drodze udzielając dobrych rad. Więc wół tak prędko nie zdycha – mogę się nie martwić o Piet’kę. Gorzej gdyby się wywrócił w stepie. Zamarzłby na śmierć i ja przy nim. Bardzo dobrze, że go podparłam w krytycznym momencie który czasem mija a czasem nie. Miałam szczęście, że wół przyszedł do siebie, że odzyskał siły na tyle by nie upaść. Teraz trzeba wprowadzić woły do stajni, dać im siana. Natomiast wodę mogą dostać jak szron zniknie z sierści. Najlepiej napoić je rano.

– Spasiba dieduszka, doswidania.

– Dobrej noczi doczka. I nie rób sobie spacerów po stepie w taką porę. Wilki może nawet by cię nie rozszarpały, nie lubią ludzkiego mięsa ale zamarznąć można bardzo łatwo.

Góral mówił że w cuda nie wierzy, ale są. Ja też nie wierzę. Nie mogę jednak wytłumaczyć sobie jak to się stało, że przyszłam cała i zdrowa. Zmęczona byłam do granic wytrzymałości. Trzaskający mróz kąsał w palce u nóg i rąk. Jedynym pożywieniem był mały kawałeczek chleba zamarznięty na kość. Byłam sama wśród olbrzymiej przestrzeni a to odbiera pewność siebie. Kondycyjnie upodobniłam się do Piet’ki. Bolały mnie nogi i w końcu nie wiedziałam kto kogo podpiera. Ja Piet’kę czy Piet’ka mnie. Walczyłam z pokusą żeby na małą chwilę usiąść na saniach tyłem do wiatru i odpocząć. Wiedziałam że nie wolno mi tego zrobić. Po pierwsze jeżeli upadnie Piet’ka to będzie koniec, po drugie siedząc na saniach na pewno zmorzył by mnie sen. I to również byłby koniec. Nie obudziłabym się więcej. Zdarzały się wypadki o których słyszałam. A to ktoś zamarzł na stepie, a to komuś odjęto palce u nóg lub rąk, a to komuś odjęto nogę w połowie łydki. Odmrożone części ciała nie nadają się do leczenia. Po prostu się je ucina. Ażeby uniknąć gangreny dodaje się 10 cm zdrowej kończyny powyżej odmrożenia. Nasłuchałam się tych opowieści od Hanki która była salową. Uciekła z pracy. Nie mogła słuchać wycia operowanych. W Mariewce chirurg miał do dyspozycji bardzo prymitywne środki. Następna pokusa to podjechać do rakarni i tam przeczekać do rana. Może nie odmówiono by mi ciepłego kąta. Ale i ten pomysł upadł. Mogliby mi zabrać drewno które zimą jest tu na wagę złota. Szukaj wiatru w polu! Do kogo pójść na skargę? I tak bym nie wygrała. Trzeba było iść do końca. Już po przejściu Iszymu myślałam jaki to zrobię w domu wielki „wygawor” że nikt nie zainteresował się mną, nikt nie wyszedł na drogę choćby przed chałupę zobaczyć czy jadę. Nic z tego. W izbie migotała kopciłka, było ciepło. W kącie leżała kupka ziemniaków nakrytych derką. Myślę: usiądę na tych ziemniakach odpocznę chwilę i powiem co myślę. Ściągnęłam pimy ze zmarzniętych nóg i kiedy przeszedł ból rozgrzewających się palców natychmiast zasnęłam. Podobno budzono mnie, szarpano, była przygotowana dla mnie gorąca kartoflanka. Nic nie pamiętam. Spałam jak zabita. Byłam szczęśliwa, że skończył się koszmar samotnej wędrówki, że nic mi nie zagraża, że jest dach nad głową.

Zdarzyła się taka historia, która miała miejsce znacznie później: Hela z Aliną wybrały się do lasu po drewno. Była wczesna wiosna, gdzieniegdzie leżał biały śnieg, step rozmiękł jak ciężkie ciasto w dzieży, wiał silny wiatr. Właściwie to ja miałam pójść z Aliną ale musiałam zostać w domu. Do „Zagotzierno” przyjęto do pracy trzeciego wicedyrektora, Koreańczyka nazwiskiem Kim. Ten Kim wyglądał jak 15-letni chłopiec. Ukończył Uniwersytet w Moskwie i tu skierowano go do pracy. Mieszkał niedaleko nas u gosposi która wychowywała siostrzenicę oraz trójkę swoich dzieci. Kim zakochał się w siostrzenicy, ładnej dziewuszce. Sielanka nie trwała długo. Aresztowano Kima. Gospodyni przyszła do nas wieczorem, przyniosła owczą wełnę i ze łzami w oczach prosiła o zrobienie na drutach ciepłych skarpet dla Kima ponieważ rano wywiozą go do Pietropawłowska. Przy migoczącej kopciłce całą noc robiłam te skarpety. Nad ranem położyłam się spać. Alina z Helą miały przenocować w Krywoszczoce u znajomych, przygotować wóz drewna i na drugi dzień rano wyruszyć w drogę powrotną tak że spodziewałam się ich wieczorem. Tylko co zdążyłam zasnąć a tu walenie w okienko postawiło mnie na równe nogi. To Alina. Zmieniły plany i postanowiły wrócić nie nocując. Zdążyły przejechać most i zaraz za mostem rozwalił się wóz. Całe drewno wysypało się z arby. Mówię Alinie: przecież jest was dwie, co ja mogę pomóc? A Alina: – nie dyskutuj, ubieraj się. Szybko pędzimy nad Iszym. Zdążyłam jeszcze wziąć postronek, może się przydać. Zdyszane dochodzimy do wozu. Widzę rozwalone drewno, nie widzę Heli, nie ma też wołów. Dyszel i jarzma leżą na ziemi. A Hela skuliwszy się przysiadła z tyłu za wozem w zaciszu i zasnęła. Budzimy ją i pytamy gdzie są woły?! – Woły? Powinny być przy dyszlu. – Ale ich nie ma! Jeżeli się nie znajdą to sabotaż, kryminał łagry czy inne nieszczęścia. W każdym razie nie ujdzie nam to na sucho. NKWD tylko czyha żeby się wykazać. Hela płacze i mówi że nie minie jej tiurma i nie zobaczy więcej swego dziecka. Więc uspokajam ją; nie becz, nie bój się, w razie czego ja za ciebie będę siedzieć. Nie mam nic do stracenia. Szukamy wołów w najbliższych zagrodach, może się skryły w jakiejś szopie? Prosimy chaziajki o pomoc, wszyscy szukamy, nawołujemy a woły jak kamień w wodę. A one, te chytrusy same się wyprzęgły ruszając łbami i pomaszerowały wprost na bazę która była 200 m stąd zaraz za „Zagotzierno” a więc całkiem blisko. Skończyło się wszystko szczęśliwie. Za ekspresowe zrobienie skarpet dostałam pięć litrów mleka, po jednym litrze przez 5 dni. To było coś! Kima w konwoju odwieziono do Pietropawłowska – 250 km. Dobrze że w ciepłych skarpetach. Dobry był z niego człowiek. Gosposia mówiła że nie brakowało im chleba dla całej rodziny. Teraz będzie ciężko bez Kima.

TATARNIKOW

Był rok 1945. Zima. Stałyśmy w kolejce w zatłoczonym korytarzu budynku NKWD. Wydawano karty ewakuacyjne na wyjazd do Polski. Dziękowałyśmy losowi że mieszkamy w Mariewce, że nie musimy koczować jak ci nieszczęśnicy z oddalonych po kilkadziesiąt km kołchozów. Co pewien czas przechodzili koło nas oficerowie NKWD – czyści, wymyci, wygoleni, w obłokach ostrych zapachów „odiekołonu”. Europa! Nie pasowali do brudnego, zaniesionego śniegiem korytarza, do odrapanych ścian i brudnych okien. Oficerowie byli z komendy wojewódzkiej z Pietropawłowska. Stoimy w tym korytarzu oparte o przepierzenie z desek i widzimy przez dość duże szpary barłóg ze słomy na podłodze a na barłogu leży postać nakryta kożuchem.  To Tatarnikow! Zastępca dyrektora Bałykowa! W pracy chodził dumny jak paw – a teraz ten barłóg. Miał około 50 lat. Hela nie wytrzymała i jak to zwykle ona z ruska po polsku mówi szeptem: tawariszcz direktor, może wam czegoś nada? Ziemista chuda twarz ożywiła się na ten odruch ludzkiej życzliwości.

– Zakuriłby ja s udowolstwiem.

– To się da zrobić. Poczekajcie minutkę.

No tak. Dobre chęci nie wystarczą. Skąd zdobyć machorkę? Przypomniał się nam dyrektor szkoły. Piłowałyśmy u niego drewno na opał. Hela z Aliną poszły a ja pilnowałam kolejki. Dyrektor szkoły wysupłał całą machorkę z kieszeni sfatygowanej marynarki, dał płachtę „Prawdy” która pocięłyśmy na równe kawałeczki, następnie dał kawałek „draski”, kilka zapałek oraz 600 gramów chleba ze stołówki partyjnej, swój dzienny przydział. Tytoń, draska, zapałki i chleb to były rzeczy na wagę złota. Tylko „Prawdy” było pod dostatkiem. Całe to bogactwo zostało wepchnięte za przepierzenie. Tatarnikow co chwilę mówił: spasiba, spasiba, spasiba. Usiadł na barłogu, nakrył się obszernym tułupem i palił zachłannie jeden skręt za drugim. Widocznie przesłuchiwano go całą noc bo oczy miał czerwone jak królik. Kaszlał. Na korytarzu był ziąb jak to zimą. Wkrótce odwiozą go do Pietropawłowska. Nie skończyli przesłuchiwania świadków. Bałykow jakoś się jeszcze trzymał, ale czy długo? Tatarnikow mówił na Bałykowa – swołocz.

LISTOPAD 1943.

W piekarni „Zagotzierno” było czyściutko, wymiecione, wybielone, pachniało świeżym chlebem. Piekarzem był Irańczyk całkiem podobny do Fernandela. Chleb był puszysty, pszenno razowy w kształcie dużych kołaczy. Fernandel odważył należny tygodniowy „pajok”, wpakowałyśmy chleb do worka i przyniosłyśmy do domu. Chleb rozdzieliłyśmy dla p. Kaczkowskiej i dla Teresy, reszta dla nas. Osiemset gramów na osobę to zdawałoby się dużo ale te 800 g trzeba podzielić na śniadanie, obiad i kolację. Oprócz chleba nie było nic więcej. Miałyśmy trochę kaszy ale to wszystko bez tłuszczu, bez mięsa, a praca w lesie to nie żarty. Kaszę też należało wydzielać jak również ziemniaki których ubywało w dość szybkim tempie. Jakoś trzeba było sobie radzić. Rano przyjechał po nas prorab saneczkami. Zabrałyśmy kociołek, łyżki, piłę, siekierę i w drogę. Jazda saneczkami zaprzężonymi w wypasionego konika to sama przyjemność. Trochę marzły nogi więc co pewien czas biegłyśmy za sankami dla rozgrzewki. W połowie drogi od słupów telefonicznych odbiliśmy w lewo i po godzinie jazdy trafiliśmy do ziemianki. Był już zmrok jako że w listopadzie dzień jest krótki. Ziemianka była głęboko wkopana. Było też okienko tuż nad ziemią. W czasie zamieci trzeba było odkopywać je spod śniegu. Sterczał też komin z którego ulatywał dym. Wchodzimy do środka. Ciasną norę rozjaśniał ogień palący się w ogromnym palenisku, nakrytym grubą blachą rozgrzaną do czerwoności. Po bokach palenisko było obmurowane cegłami. Paliły się, skwierczały 50 cm okrąglaki, tj. kawały drewna których się nie rąbało. Pod blachą iskry wybuchały jak kule karabinowe. Gorąc panował nie do zniesienia. Przed kominkiem na ziemi siedział Kurd po turecku i wygrzewał sobie gołe plecy. W kącie na barłogu leżał Irańczyk – tego bolała głowa. Na narach przylegających do blachy siedział trzeci Irańczyk. Ten jęczał trzymając się za brzuch. Wszyscy zaczęli szwargotać po swojemu, wygrażać pięściami, kłócić się. Zejnałow spokojnie spytał ile postawili kubametrów bo on specjalnie przyjechał odebrać robotę żeby dowiedzieć się ile podwód wysłać po drewno. Zaległa cisza. Kubametrów nie było. Chorowali, więc nie mogli pracować. Zejnałow zaklął po persku, kazał im się ubrać i wynieść w diabły. W przeciągu sekundy wszyscy byli na sankach okutani od stóp do głów w co się tylko dało, widać było tylko białka czarnych oczów.

-Jej Bohu! Ja ich wyrzucę w połowie drogi, niech choć wilki mają z nich pożytek.

– Dlaczego aż w połowie drogi? – pytamy.

I wszyscy wybuchamy śmiechem.

Zejnałow w czasie rozmowy starał się wtrącić kilka polskich słów żeby zrobić nam przyjemność. Miał przecież w domu polską rodzinę więc znał trochę polskich powiedzeń i zwrotów.

– Kochane dziewcinki wsio budiet charaszo. Ja biędę o was duzio miśleć. Przyjadę do was w sobotę jeżeli dostanę od Bałykowa sanki. Jeśli nie dostanę sanek to przyślę ludzi po drewno i będziecie mogły wrócić z nimi.

Z każdą z nas pożegnał się przyjaźnie i życzył wszystkiego dobrego. Chciałby z nami trochę jeszcze zostać, porozmawiać ale te łotry zamarzną na sankach.

-Do widzienia moje kochane.

Teraz trzeba było zakrzątnąć się i zrobić coś do jedzenia. Wyszłam z ziemianki w ciemną, mroźną noc, wiatr kołysał gałęziami, dokoła las, pustkowie i my same zdane tylko na siebie. Szybko narąbałam siekierą śniegu do kociołka. Obleciał mnie strach, wpadłam do ziemianki jakby mnie kto gonił. Alina wydzieliła porcje chleba który trzeba było najpierw odmrozić. Uprzątnęłyśmy nary – będziemy spały we trójkę. Będzie trochę ciasno ale ciepło. Nogi będą tuż nad blachą. Za chwilę perkotała kasza, zrobiło się weselej. Stwierdziłyśmy że te lenie nie zostawiły wiele drewna. To co jest musi wystarczyć do rana. Bałyśmy się wyjść z ziemianki. Drzwi zamknęłyśmy na haczyk i niech się dzieje wola boska. Po jakimś czasie przyzwyczaiłyśmy się i nie bałyśmy się chodzić wieczorem po lesie, oczywiście w pobliżu ziemianki.

Z Irańczykami była ciekawa historia. Do dziś nie wiem jak to naprawdę było.

Podobno chodziło o złoża nafty znajdujące się na granicy Iranu z ZSRR. Tereny roponośne zostały włączone do Rosji i w związku z tym swoim zwyczajem Stalin oczyścił przyłączoną część z „niebłagonadiożnawo” elementu. Byli to sami mężczyźni, ludzie prości, biedni, starzy i młodzi. Trafiali się lekarze – w Mariewce był jeden, architekci – jak nasz prorab. Był też fotograf. Oprócz Irańczyków byli także Kurdowie również z zajętych terenów. Najczęściej mieszkali kątem u Rosjanek których mężowie byli na froncie. Jeden Irańczyk ożenił się z Polką, mieli trójkę dzieci i w r. 1946 razem z nami wyjechali do Polski. Byli chętnie przyjmowani na kwaterę ponieważ umieli robić wiele pożytecznych rzeczy np. reperować pimy, stawiać piece, szyć, ostrzyć kamienie w żarnach, rąbać drewno itp. Pilnowali także dzieci i gospodyni mogła spokojnie iść do roboty. Miała wydojoną krowinę, napalone w piecu. Kobiety bardzo sobie chwaliły Irańczyków. Byli pracowici, nie pili wódki. W domu był spokój, odnosili się do kobiet z szacunkiem. Czasami kończyła się taka przyjaźń tragikomicznie. Był taki „Pach-pach”. Naprawiał pimy więc czasem zachodziłyśmy z Aliną żeby podzelował oponami nasze walonki. Mieszkał u młodej, ładnej gosposi która miała trójkę dzieci, mąż w armii. Jak tylko wchodziłyśmy Irańczyk zrywał się ze stołka, szczypał nas w policzek, następnie całował te brudne palce, przewracał oczy i mówił: pach, pach, pach, pach. Uśmiechał się przy tym pokazując żółte zęby. Był już stary, miał zarośniętą siwą szczeciną twarz, chodził w fufajce i watowanych portkach. Miał pewnie wszy bo drapał się pod pazuchą. I stało się. Gosposia zaszła w ciążę, ojcem był „Pach-pach”. Przychodziła czasem do nas i mówiła płacząc: klianus’ (przysięgam) ja nie wiem jak ten czort to zrobił. Wyrzucić go nie mogę bo dzieci zginą z głodu. Idąc do roboty musiałabym na cały dzień dzieci zamknąć w izbie. On, ta abiezjana (małpa) bardzo mi pomaga. A jak mąż wróci z frontu to dwa trupy murowane. Mnie zabije za to że go zdradziłam z małpą a jego za to, że taki szkaradny. To ta przeklęta pieczka (ruski piec). Wszyscy tam śpimy, ja i moje dzieci. A ten małpiszon nie chciał marznąć w izbie i wpychał się do nas, czort prokliatyj.

Gdzieś koło roku 44 – 46 Persowie zaczęli wyjeżdżać do Iranu. Oczywiście nie wszyscy. Podobno trzeba było dużo zabiegów ze strony rodziny żeby sprowadzić krewnego, męża czy ojca. Do Mariewki np. przyjechała żona lekarza, bardzo przystojna Iranka, przywiozła wszystkie potrzebne papiery i uwiozła męża ku wielkiemu żalowi pani Rappel, naszej dentystki, która zdążyła się zakochać w pięknym Irańczyku. Prorab również otrzymał dokumenty ale jakoś nie spieszyło mu się do Iranu. Podobno zgubił wizę i musiał czekać na nową chyba pół roku.

Od rana ostro wzięłyśmy się do pracy. Dwie spuszczały drzewa z pni, trzecia obcinała gałęzie, przygotowywała drewno na opał do ziemianki, pilnowała żeby w nie wygasło, oraz rozkładała ognisko w dzielanie i paliła gałęzie. Trzeba było zwijać się jak w ukropie. W kociołku na blasze topił się śnieg. Znów będzie kasza i chleb. Właściwie to był obiad razem z kolacją. Chleb był wyśmienity. Nie taki jaki dostawali na kartki pracujący w innych instytucjach – ciężki, czarny, gliniasty. W „Zagotzierno” wypiekano chleb we własnej piekarni wyłącznie dla swoich pracowników. Nie wszyscy mieli takie szczęście żeby zajadać go dwa razy dziennie. A my jeszcze zostawiałyśmy chleb dla Teresy i p. Kaczkowskiej. Na pewno było go mało ale był. Płaciłyśmy za to ciężką pracą.

Poszłyśmy kiedyś do warsztatu gdzie nasze dziewczyny robiły swetry na drutach. Przędły także nici na kołowrotkach lub w palcach na małych szpulach. Uderzył nas pył, zaduch i smród brudnej owczej wełny, podkrążone oczy i żółte cery. Dostawały za robotę 200 gramów gliniastego chleba i jakieś niewielkie pieniądze. Mimo to żadna nie odważyłaby się iść do pracy do lasu. Za żadne pieniądze. W mróz biegiem zdążały do roboty żeby jak najszybciej ogrzać się w warsztacie. Mróz szczypał w twarz, ręce drętwiały. Iść w zimę 25 km? Nigdy w życiu.

Z żywnością było bardzo ciężko. Np. nasza gospodyni piekła placki z wysuszonych obierków ziemniaczanych, tłukła je w stępie, dokładała trochę otrąb i wody. Jej córka jako salowa otrzymywała talerz zupy i kromkę chleba raz dziennie. Piętnastoletni Kolka miał padaczkę, nie mógł zarobkować, czteroletni Aloszka ciągle był głodny. Matka pracowała na bazie przy wołach. Zarobek był marny ale za to można było wpaść do domu, zrobić coś w izbie i przy dzieciach. Sąsiadki zazdrościły jej że bez kłopotu ma opał na zimę dzięki lesorubom kwaterującym w jej izbie.

Oprócz chleba dostawałyśmy około 250 rubli miesięcznie. Można więc było kupić mleko, kawałeczek mięsa, ziemniaki, trochę kaszy na bazarze. Zimą mleko kupowało się zamarznięte, niosło się go w woreczku. Jeżeli n.p. chciało się kupić pół litra to z litrowego krążka gosposia odrąbywała siekierą połowę. Ale to było później. Na razie musiałyśmy wyrobić normę żeby otrzymać chleb i pieniądze. Powoli przyzwyczajałyśmy się do życia w ziemiance. Liczyłyśmy dni kiedy wrócimy do Mariewki po następny przydział chleba. Wyglądałyśmy soboty, kiedy to mieli przyjechać ludzie po drewno. Mróz był siarczysty więc różnie mogło być. Jakoś dawałyśmy sobie radę z zimnem – paliłyśmy ogromne ognisko, można było się ogrzać. W ziemiance jeżeli się w porę dołożyło, nie brakowało ciepła. Najgorzej było nocą. Zmęczone po całodziennej pracy spałyśmy jak zabite i zdarzało się że w ostatniej chwili ratowałyśmy ogień pod blachą. Musiał być zapas kory brzozowej i suchych gałązek w razie gdyby ogień wygasał. Na blasze dniem i nocą stał kociołek z kaszą. W ciągu nocy trzeba było parę razy zamieszać żeby się nie przypaliła. Ta która spała z brzegu musiała tego pilnować. Zmieniałyśmy się miejscami co noc. Jeżeli ogień przygasał, robiło się chłodno szczególnie nad ranem. Nie miałyśmy się czym przykryć. Żeby nie zmarznąć, wieczorem jak kładłyśmy się na nary spuszczało się portki tak żeby nogawki zakrywały stopy. Przykrywałyśmy się tym w czym chodziłyśmy: ja kurtką na kożuchu, Hela futrem na małpach (kiedyś b. eleganckie) a Alina szynelem wojskowym. Jak sobie obliczyłyśmy do soboty brak będzie kilku m3 ale w ciągu miesiąca na pewno nadgonimy. W sobotę przyjechały cztery sanie zaprzężone w konie. Na sanie można było załadować 2 m3 czyli zabiorą raptem 8 m3 a my przygotowałyśmy 22 m3. Ludzie bardzo się dziwili. Byli przygotowani że jak zwykle będą sobie wyrywać spod rąk drewno żeby nie wracać pusto, a tu tyle gotowych kubametrów!

– Maładcy diewuszki! – z uznaniem powiedział brygadzista. Następnie „zaklejmował” dwumetrówki i można było ładować.

Powrót był prawie bez przygód. W towarzystwie 4 kobiet, brygadzisty i pieska czułyśmy się bezpiecznie. Pieska zabrała z domu jedna z pracownic. Co jakiś czas mogłyśmy przysiąść na saniach żeby chwilę odpocząć. Jest kolosalna różnica między zaprzęgiem w woły a zaprzęgiem konnym. Koń idzie dwa razy szybciej. Nie jest tak wytrwały jak wół ale szybszy. W pewnym momencie, kiedy wjechaliśmy na otwartą przestrzeń nasza psina zrobiła coś dziwnego. Jednym susem wskoczyła na sanie i wtuliła się w kożuch Katiuszy wyraźnie wystraszona. Okazało się że opodal pod lasem kręciły się wilki. Było ich kilka. Pewnie coś upolowały bo przepychały się w kółko między sobą. Wiatr nam sprzyjał, wiał od strony wilków. Na każdych saniach na wszelki wypadek leżały potężne kije. Nie wiem czy byłyby pomocne w razie napaści wilków ale kobiety były zdania że kije są nieodzowne, na pewno lepsze od gołych rąk. Było już ciemno gdy dotarłyśmy do domu. I tu nasze zdziwienie. W izbie zastałyśmy proraba i Ihnatowicza gawędzących z p.K. Hm…hm…co to może znaczyć? Prorab był uprzedzająco grzeczny, wypytywał jak nam idzie robota, był mile zaskoczony że jest zapas drewna w lesie. Przygotowałyśmy nawet kilka sztuk na budowę. Osobiście nie mógł przyjechać jak sobie planował, wysłał więc brygadzistę. Są trudności z podwodami ale w przyszłym tygodniu na pewno zorganizuje większą ilość sań. W poniedziałek będziemy musiały iść do lasu same. „Fernandel” już o 5 rano przygotuje dla nas chleb. Wszystkie sanie zabiera NKWD do jakiejś akcji. Mówi się trudno. W izbie zrobiło się gwarno, podziwiano nas że dajemy sobie radę o wiele lepiej jak mężczyźni. Po kilku godzinach panowie pożegnali się i poszli sobie. Dość często kiedy w soboty przychodziłyśmy z lasu zastawałyśmy ich w naszej izbie. Tak się utarło, że w poniedziałki pobierałyśmy chleb, zostawiałyśmy część dla Teresy i p. Kaczkowskiej, szłyśmy do lasu i w soboty wieczorem wracałyśmy do domu. Jeżeli zdarzało się, że nie zastawałyśmy panów to robiło się trochę smutno. Lubiłyśmy się pośmiać, pożartować. Kiedyś przynieśli patefon i płytę. Zachwycałam się Rebrowem. Szkoda że u nas jest prawie nieznany. Śpiewał nawet w duecie z Aznawurem. Było wesoło. I oto bomba! Hela już od dawna mówiła że coś ten Ihnatowicz za bardzo interesuje się Kaczkowskiemi. Wyraźnie asystuje pani Dziuni, czasami tytułuje ją: pani hrabino, całuje rączki i w ogóle zachowuje się jak zalotnik. Pani Dziunia była o 2 lata młodsza od Ihnatowicza ale miała męża który walczył gdzieś na froncie w Polsce. Hela była święcie przekonana, że chodzi o p. Dziunię. I co powiecie? Ten czterdziestoparoletni trochę kulejący, łysiejący facet oświadczył się Alinie. Alina miała lat 19, w Polsce pałac, służbę itp. Czy rodzice Alinki byliby zachwyceni takim zięciem? Wydaje mi się że Alinka czuła się wyróżniona, że oto zainteresował się nią ktoś, że była jego wybranką itd. Z drugiej strony kiedy w sobotę wieczorem byłyśmy pod drzwiami izby, Alina mówiła: idź zobacz kto jest w domu. Jeżeli jest Artemiusz – nie wchodzę. Ale jeżeli był Mirza to wszystkie wchodziłyśmy zadowolone, uśmiechnięte. Na oświadczyny Artka nie powiedziała „tak” ani „nie”. Trzymała biednego Artka w niepewności, na dystans. Wystarał się o osobną chatę z myślą że zamieszkają razem. Chata była wybielona wapnem, podłoga tj. klepisko wymazane końsko-krowim łajnem na żółciutko tak jak to robią tutejsze gospodynie. Słowem chciał uwić gniazdko najlepsze na jakie go było stać. Zabawa w narzeczonego trwała długo, pewnie z pół roku. Wreszcie Artemiusz się ożenił z dość korpulentną panią lat około 40. Pani niedługo zaszła w ciążę tak, że flirt został definitywnie zakończony. Ihnatowicz to zagadkowy człowiek. U władz w Mariewce musiał cieszyć się zaufaniem bo nie zajmował już się mostami ani drogami natomiast był zastępcą dyrektora fabryki walonek. To była szycha! Z racji swego stanowiska załatwił nam kupno trzech par walonek które normalnie były nie do zdobycia. Tylko że te walonki nie nadawały się do chodzenia. Po paru tygodniach podeszwy wykrzywiły się i wyszły gdzieś na boki buta tak, że chodziło się na cholewce. Pach-pach po tradycyjnym uszczypnięciu w policzek orzekł że nie da rady nic z tym zrobić. Trzeba „wykrasić i wybrasić” te buble.

Tak się składało że jakoś nigdy nie udało nam się skorzystać z podwód jadących po drzewo. Przyjeżdżały przeważnie w środku tygodnia. Trzeba było iść piechotą. Najbardziej bałyśmy się burianów, więcej aniżeli wilków. W Krywaszczoce n.p. wracała o zmierzchu kobieta z kołchozowej obory do domu. Szalała burza śnieżna. Do przebycia był 1 km. Drogę znała bardzo dobrze. Postanowiła iść ponieważ w domu było dwoje małych dzieci. Śnieg sypał z góry, z dołu podmuch wzniecał tumany sypkiego śniegu. W tym piekle nie było nic widać oprócz białej, wirującej ściany. Zapierało dech. Zabłądziła. Rankiem znaleziono ją martwą blisko chaty, w stogu siana zasypaną śniegiem

Wierzyłyśmy że nic złego nas nie powinno spotkać. Mozolnie pokonywałyśmy przestrzeń śnieżną objuczone chlebem, kaszą, kociołkiem który wlokłyśmy ze sobą jako że był potrzebny do gotowania w domu. Raz był to śnieg twardy jak skała, raz sypki jak piasek, to znów kopny że zapadałyśmy się po kolana w miękkim puchu. Kiedyś przeżyłyśmy autentyczny strach. Wchodząc ze stepu w las poczułyśmy silny powiew wiatru niosący tumany śniegu. Wiedziałyśmy, że to może być zapowiedź burzy śnieżnej. Przyspieszyłyśmy kroku. Już tu gdzieś powinna być ziemianka. Wszystko się niby zgadzało. Była polanka, były ślady wyrębu a ziemianki ani śladu. Sprawa jasna – zabłądziłyśmy. Zbliżała się noc, późno żeby szukać drogi, wiatr w oczach zasypywał ślady. Postanowiłyśmy rozłożyć ogień i przesiedzieć pod gołym niebem do rana. Wtem Alina krzyczy że wpadła jedną nogą w jakąś dziurę. Boże! To był komin naszej ziemianki, całkiem zasypany. Byłyśmy uratowane. Z odszukaniem drzwi nie było specjalnego kłopotu. Rozpaliłyśmy pod blachą ogień, szczęśliwe że tak to się skończyło. Zbliżały się roztopy. Śnieg topniał, step rozmiękł, oślizłe drewno wymykało się z rąk. Na stepie leżały olbrzymie jęzory śniegu. W lesie było go jeszcze sporo. Strużkami sączyła się woda. Rzeka z hukiem uwalniała się od lodu. Płynęły olbrzymie kry wśród spienionej burej wody która wzbierała z godziny na godzinę. Właśnie wracałyśmy z roboty. Jak zwykle wybrałyśmy kładkę. Niestety przez kładkę przelewała się już woda. Trzeba było iść na most. A pod mostem huczało. Przeszłyśmy jednak suchą nogą. Nazajutrz mostu już nie było. Zostały słupy wbite w dno rzeki i resztki belek. Kładki również nie było. Gdybyśmy przyszły o jeden dzień później, nie miałybyśmy żadnych szans dostania się do domu. Do lasu droga została odcięta. W poniedziałek jak zwykle wzięłyśmy pajok, zaniosłyśmy do domu i wróciłyśmy do „Zagotzierno” po dalsze dyspozycje. Miałyśmy czas więc Hela postanowiła iść do dyrektora po odpady zbożowe. Należało nam się 30 kg na kwartał na osobę. O godz. 8 zwalisty Bałykow wtoczył się do biura. Na korytarzu tłoczyli się ludzie, każdy miał do dyrektora jakąś sprawę. Helena orzekła że nie myśli sterczeć tutaj w nieskończoność i wparowała pierwsza. Dyrektor był zajęty rozmową przez telefon, rozmawiał po niemiecku. Na zakończenie powiedział: „sznaps trinken! Ha! Ha! Ha!” Zwrócił się do Heli: „nu wot, słuszaju was”. Hela jak zwykle zaczęła: „tawariszcz direktor” i potem wszystko już było po polsku. Z trudem udało się wydębić ten dodatkowy przydział. Bałykow był w dobrym humorze, sam wypisał bumażkę, przybił pieczęć i wręczając ją Heli powiedział po polsku „na zdrowie”, a ona na to „spasi Boh” zamiast „spasiba”. Zjawił się Hasan – mamy się nie pokazywać, siedzieć w domu, a on wymyśli dla nas robotę. Przyjdzie wieczorem. Wieczorem oznajmił że będziemy piłowały i rąbały drewno na opał u przewodniczącego rajispołkomu – Bałykow podlizywał się miejscowej władzy. Potem jeśli woda nie opadnie będziemy to robić u Kazacha, również miejscowego prominenta. Jak zwykle posiedział, pożartował. Słuchaliśmy nowych płyt które skądś wypożyczył. Wieczór minął bardzo sympatycznie. Praca na miejscu bardzo nam odpowiadała. Dzięki Hasanowi brałyśmy pajok jak dla lesorubów. Mówił, że jak to się wyda, to Bałykow utnie mu głowę. Ostatnio wydaje mu się, że w ogóle tej głowy nie ma. Cieszyłyśmy się, że jesteśmy w domu, że będziemy mogły co dzień się umyć a raz w tygodniu wykąpać w bani. Nie trzeba było brnąć w śniegu czy błocie taki świat drogi. Ale Bałykow pamiętał o nas. Po trzech tygodniach które minęły jak mgnienie oka, zarządził że mamy iść do lasu bo woda w rzece dostatecznie opadła. Prorab ma tego osobiście dopilnować. A tu zbliżały się Święta Wielkanocne. Chciałyśmy zostać w domu. Jednak nie było rady. Spakowałyśmy chleb, kociołek przywiązałam do pasa i poszłyśmy nad rzekę koło zerwanego mostu. Wody było jeszcze sporo, nurt bystry, fale biegły jedna za drugą żeby wpaść gdzieś daleko do wielkiego Obu. Ołowiane chmury wisiały nisko, droga rozmiękła, błotnista. Na przyzagrodowych działkach wzdłuż rzeki uwijali się ludzie, przeważnie dziadkowie i babcie. Na bryczce zajechał Bałykow, w ręce trzymał długi kij.

– Zdrawstwuj diewuszki! No co? Boicie się wody? Wcale nie jest głęboko!

Stanął nad brzegiem i kijem mierzył głębokość wody. Stanowczo zaprotestowałyśmy. Pracować chcemy i dlatego tu jesteśmy. Ale nie będziemy brnąć po pas w lodowatej wodzie. Przed sobą mamy 25 km drogi. Gdzie wysuszymy odzież? Będziemy szły w mokrej? Chyba że wejdziemy do rzeki gołe a bagaż będziemy niosły nad głową. Wtedy on osobiście zawiezie nas do balnicy. Bałykow się wściekł. Zaczął wrzeszczeć że to jest „amierikanskij mietod”, że raboczyje potrzebują drewna na opał, stanie piekarnia, a my tu odgrywamy bumelantów!! Na ten krzyk zbiegli się ludzie z działek, co to za cyrk tu się odbywa. Zjawił się wreszcie prorab. Powiedział dyrektorowi że zgodnie z jego poleceniem jeszcze dziś będziemy w lesie. Jest przygotowana łódka koło starego młyna na przeciwko rakarni i tam będziemy przewiezione na drugi brzeg. Pomyślałam: „ale ten prorab to drań”. Co było robić. Poszłyśmy w stronę rakarni. Szłyśmy w milczeniu. Nasze plany wzięły w łeb. Byłyśmy pewne że przekonamy Bałykowa że nie da się przejść przez wodę. Miałam pożyczoną książkę na dwa dni – kiedy zdążę ją przeczytać? Zaczęłam robić sweter na drutach dla znajomej Rosjanki – 30 rubli za robotę. Nie zrobię swetra, nie przeczytam książki. Musimy dreptać po tym błocie jak głupie na drugi koniec Mariewki do jakiejś głupiej łódki. Ten dobry, opiekuńczy Zejnałow w którego tak wierzyłyśmy tak nas urządził. Byłam zła. Ni przypiął, ni przyłatał zaczęłam zgryźliwie: dokąd to ja właśnie będę taszczyć tę skorupę przytroczoną do pasa? Kociołek jest potrzebny każdej, nie tylko mnie. Tak samo jak wy niosę na plecach chleb w worku i jeszcze to żelastwo.

Przyczepiłam się do Bogu ducha winnego kociołka jak rzep do psiego ogona. A Hela na to:

– Dobra, dobra, za rzeką wezmę ten kociołek. Musisz wiedzieć że prorab nie mógł inaczej postąpić. Najwyżej zawrócimy do domu, niech się dzieje co chce. Jest już późno, do dzielany doczłapiemy nocą, nie będziemy ryzykować.

No i bardzo mądra myśl. Trzeba jednak dojść do starego młyna, uzgodnić to z prorabem bo pewnie tam powinien być. W połowie drogi dogania nas prorab.

Nie ma żadnej łódki. Mamy iść do domu, nie pokazywać się (jego ulubiona rada) a on po świętach coś wymyśli. Może uda się przewieźć nas wozem jeżeli woda dostatecznie opadnie. Przyjdzie wieczorem. Szybko zrobił w tył zwrot i pomaszerował zameldować Bałykowowi że sprawa załatwiona po jego myśli, jesteśmy w lesie i już stawiamy nowe kubametry. Tak się czasami składa że trzeba „niemnożko obmanut’”. W ZSRR daleko na prawdzie nie zajedziesz.

Jednak trudno było usiedzieć w domu. Przyszła do nas żona lekarza weterynarii z prośbą o popiłowanie i porąbanie drewna. Owszem, przyjdziemy wieczorem. Od kubametra bierzemy 10 rubli. Rosjanka była bardzo sympatyczna, współczuła że tak ciężko pracujemy, że dorabiamy sobie wieczorami po pracy. Poczęstowała czajem, wspominała swoje „studienczeskije goda” (uczyła się w Ałma-Acie). Nie potrafiła obliczyć ułożonego porąbanego drewna. Chciała sprawdzić czy podana przez nas ilość jest zgodna z prawdą. Długo pisała coś na kartce. Zapytałyśmy co ona tak długo liczy. Sprawa jest przecież bardzo prosta. – „Och, ja wam wierzę, eta niczewo” i zapłaciła zgodnie z naszym wyliczeniem. Rąbałyśmy też drwa dla urzędniczki pracującej na poczcie. Miała bardzo schludną jednoizbową chatę, czyściutko wybieloną. Piec biały jakby nigdy w nim nie palono. U innych gospodyń przeważnie były zakopcone. Jej córka, dwudziestoletnia komsomołka była na froncie pod Moskwą w charakterze politruka. Otóż tawariszcz politruk zaszła w ciążę z bardzo przystojnym lotnikiem. Oglądałyśmy zdjęcia ładnej Rosjaneczki i przystojnego lotnika. Córka właśnie przyjechała na poród. W izbie musi być ciepło kiedy zjawi się noworodek. Powodziło im się dobrze. Wszelkiego rodzaju przydziały były do ich dyspozycji, szczególnie dla oficera frontowego jakim była córka. Miały sól, cukier, dostały talon na materiał ubraniowy, na buty. Miały też dostęp do partyjnego sklepu – nie było na co narzekać. Zostałyśmy poczęstowane czajem z cukrem „na prikusku”. Prawie każdy wieczór miałyśmy zajęty piłowaniem. We dnie bałyśmy się pracować. Gdyby Bałykow dowiedział się, że nie jesteśmy w lesie to by dopiero była awantura. Najwięcej oberwałby prorab.

Dowiedziałyśmy się od Ihnatowicza, że w najbliższym czasie będzie uruchomiony prom. Fabryka walonek została unieruchomiona z braku surowca który znajdował się w rakarni – skóry, kleje, sierść itp. Za carskich czasów prom kursował cały czas jak tylko sprzyjały warunki. Był nieodzowny dla potężnego młyna wodnego którego ruiny stoją do dziś (1946 r.) Zbudowany był solidnie z olbrzymich głazów. Żadna powódź nie była w stanie tego skruszyć. Należało się spodziewać że po świętach będziemy na wyrębie. W lesie zostawiłyśmy kilkadziesiąt m3 drewna więc jeżeli ktoś nie ukradł to zapas był dość duży. „Zagotzierno” także było zainteresowane uruchomieniem promu bo tylko promem można było dostarczyć drewno do Mariewki. Niepotrzebnie się wtedy Bałykow pieklił. Wydaje się że jego niedorzeczna awantura wskazywała „na spożycie”. A swoją drogą dziwiłyśmy się że dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa nie ma nic innego do roboty tylko interesować się trzema ciężko pracującymi dziewczynami. Sądził że bez jego poganiania nie byłoby opału. Wspaniałe ostatnio zaopatrzenie w drewno przypisywał sobie.

Święta Wielkanocne za pasem. Trzeba było przygotować coś do jedzenia. Przemieniłyśmy się w Kopciuszków i mozolnie wybierałyśmy ziarno z otrzymanych odpadów. Śmieci było mnóstwo. Z 60 kg wybrałyśmy 8 kg pięknej pszenicy. Alina z mamą ze swych 30 kg wybrały 5 kg. Teraz trzeba było to zemleć. Na sąsiedniej ulicy były wspaniałe żarna na korbę. Skonstruował je Irańczyk mieszkający kątem u gospodyni. Za zmielenie 8 kg płaciło się 1 kg. Mąka wychodziła jak ze młyna. Kiedy mełłyśmy tę mąkę akurat w izbie ucztowano. Na podłodze w rozpiętych tułupach, w futrzanych uszatkach leżało wspartych na łokciach czterech ruskich. Na niskim stoliczku stała patelnia pełna żaronej kartoszki pływającej w tłuszczu ze skwarkami. Do tego chleb i gorzała tj. samogon sączony z drewnianej miseczki. W pewnym momencie zaczęła się dyskusja o polityce. Jeden z nich czerwony na gębie, z zamglonym wzrokiem odwrócił się do nas i mówi do swych kompanów: bratcy! Polsza eto bliad’ narodow. Ona wsiem dajot.  I dalej w tym tonie jak to było w 1920 r., jak Polacy zdradzili Rosję i odtrącili pomocną dłoń Lenina itp. brednie. Dobrze że skończyło się mielenie. Byłyśmy w strachu, że pijany facet wyrzuci nas z izby.

HISTORIE

We wszystkich pamiętnikach które czytałam pełno było wzniosłych słów –tęsknota za ojczyzną., miłość do ojczyzny itp. Wszystko to prawda. Ale spróbujmy odwrócić ten medal i zobaczyć jego drugą stronę. Ludzie wyrzuceni z domów, pozbawieni w pół godziny dorobku swego życia są już na starcie psychicznie okaleczeni. A do tego ciężkie warunki bytowania, głód, brud, wszy … Słabi giną.

Historia nr 1. Ałka-Agasz.

Kręci się tu Gawruszka, 18 latek, syn Kiryły. Chłopak wyrośnięty, odkarmiony, wiadomo rodzina pracuje w chlewni. Ojciec złodziej i t. zw. złota rączka. Chleba im nie brakowało. Jak tylko przybyliśmy do Ałka-Agasz, pierwszym gościem był Gawruszka. Siadywał na progu szuszeła, grał na harmonii i próbował zagadywać. Zosia i ja traktowałyśmy go jak powietrze. Powiedział kiedyś do p. Metelickiej:

–        Czego ta czarna nie chce ze mną rozmawiać?

A p. Metelicka na to: – ona nie rozumie po rosyjsku.

–        Jak to nie rozumie? To musi być jakaś tępa dziewczyna. Przecież nasz język z waszym „schoditsia” w 80 %.

–        No tak – zgodziła się p. Metelicka – ale ona jest także trochę głucha.

Coś mu się tu nie zgadzało. Przestał przychodzić. O domu Kiryły krążyły legendy. Jakie tam zapachy, a to kiszonej kapusty, a to pieczonego chleba, a to gotowanego mięsa. Reginka Dobrowolska kiedyś została poczęstowana barszczem ukraińskim. Opowiadała jak o wydarzeniu w które trudno uwierzyć. Reginka miała pięcioro rodzeństwa i chorowitą matkę. Głód był codziennym gościem. Do Kiryłów jednak więcej nie poszła. Napastowali ją Gawruszka i stary Kiryło. Natomiast Helenka B. zakochała się w Gawruszce. Helenka była jakaś słabowita. Miała duże wilgotne oczy i ciągle była głodna. Kiedyś przysłała do nas swą dwunastoletnią siostrę z karteczką. Na kartce było napisane: „Szanowna Pani Helena Kirklo. Proszę o dwie kromki chleba gdyż chce mi się jeść.” Akurat była u nas p. Dobrowolska. Powiedziała do dziewczynki: „Moja kochana. Nikt tu nie ma chleba za dużo. Powiedz mamie żeby ruszyła swą pupę i zarobiła na chleb. Ja też jestem chora ale nie posyłam dzieci z kartkami.” Gawruszka zaczął przychodzić do Helenki i to zawsze z pajdą chleba. No i stało się. Helenka zaszła w ciążę. Miała 17 lat. Matka wspólnie ze starą Kiryłową spowodowały poronienie. Po „zabiegu” Helenka coraz bardziej zapadała na zdrowiu. Siadywała w słoneczku, blada, z tymi wielkimi oczami i dosłownie ginęła w oczach. Co się dalej działo z Helenką nie wiem ponieważ z Ałka-Agasz wyprowadziłyśmy się na Kardon. Wiem tylko że stara p. B. i stara Kiryłowa bardzo się zaprzyjaźniły.

Historia nr 2. Mariewka.

Ojciec dwóch małych dziewczynek powiesił się w oborze. Nie był w stanie wyżywić dzieci. Wołały chleba. Nie było też czym napalić w piecu. Nie wytrzymał. Jego żona zmarła w wagonie w drodze na Syberię.

Historia nr 3. Mariewka.

Powiesiła się na postronku od krowy 20 letnia piękna dziewczyna. Powód? Za kawałek chleba wykorzystał ją stary, obleśny Irańczyk.

Historia nr 4. Ałka-Agasz.

Urszula utopiła się w studni. Bardzo przeżyła śmierć matki. Matka po śmierci miała niesamowicie duży brzuch. Zapewne opuchnięty – jak napompowany balon. Sączyła się z tego brzucha jakaś ciecz. Pod zmarłą wszystko przemokło. Urszula miała ok. 30 lat. Chodziła czasem pomagać starej Kiryłowej. Akurat przyszedł trzydniowy burian. Świata nie było widać, więc Urszula została. U Kiryłów przebywał w tym czasie zięć z Koktiereku, 70 km od Ałka-Agasz. Mowy nie było o wyjeździe. Wystarczyło 3 dni. Urszula zaszła w ciążę. Maskowała się do ostatniej chwili. Nikt by nie powiedział, że ona jest w ciąży. Dziecko urodziła w bani u Kiryłów. Nieopodal była stara, nieużywana studnia. Urszula zaraz po porodzie miała tyle siły że doszła z noworodkiem do studni i skoczyła.

Historia nr 5.

W Tarangule Polacy zabili krowę, oczywiście ukradzioną. Złapano ich. Każdy dostał po 5 lat łagrów. Może wytrzymają. Będzie ciężko. Stracą resztki zdrowia. Wiadomo, łagry.

Historia nr 6. Mariewka.

Szefem zakładu fotograficznego był Irańczyk. Co jakiś czas zmieniał sobie partnerki. Dziewczyny twierdziły, że pracują w zakładzie i zarabiają na życie. Nie narzekają. Jakoś trzeba przetrzymać tę wywózkę. W Polsce zaczną nowe życie.

Historia nr 7.

Pani Barszczewska, żona majora, pracowała w szpitalu jako salowa. Kiedyś przywieźli z Pietropawłowska Gruzina. Był dyplomatą, pracował w Ałma-Acie. Aresztowano go, wożono po różnych więzieniach aż trafił do szpitala w Mariewce w opłakanym stanie. Był zbity jak kotlet, cały w sińcach, głowa obandażowana ze śladami dziur. Barszczewska dzień i noc pielęgnowała Gruzina, chociaż pielęgnacja chorych nie należała do jej obowiązków. Gruzin wyszedł z tego ale był trochę nienormalny. Pewnego razu szłyśmy z Aliną z pracy. Minął nas szybkim krokiem, doszedł do słupa telefonicznego i położył się na podpórce która ten słup podpierała. Kiedy przechodziłyśmy obok niego powiedział: „zdrawstwujtie baryszni. Czy mogę was zaprosić na kieliszek szampana?” Coś mu się całkiem w głowie poplątało. Szłyśmy boso. Ja z łomem, Alina z łopatą w ręce. Wracałyśmy z roboty z nad Iszymu. Zaproszenie na szampana w zestawieniu z naszym wyglądem wydało się nam dość śmieszne. Gruzin zerwał się z podpórki i zaproponował: „pozwolą baryszni, że odprowadzę je do domu.” Podziękowałyśmy i powiedziałyśmy, że właśnie tu mieszkamy w tym oto pałacu i skręciłyśmy do najbliższej chałupy. Gruzin był bardzo elegancki, bardzo przystojny, po Mariewce paradował w długim skórzanym płaszczu i skórzanym kaszkiecie. Na nogach miał kapcie ledwo trzymające się na olbrzymich stopach jako że wzrostem sięgał chyba 2 m. Stopy w tych kamaszokapciach miał bose. Po wyjściu ze szpitala zamieszkał u p. Barszczewskiej szalenie w nim zakochanej. Nie wyjechała do Polski. Godziła się na bytowanie w nieludzkich warunkach, byle tylko z nim. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Mariewki do Polski i mijaliśmy chałupę p.B. machała nam ręką i z płaczem wołała: pozdrówcie Polskę.

Czy życie musi mieć zawsze tragiczny wątek? Bałam się życia. Miałam 16 lat. Nie chciałam uczestniczyć w teatrze pt „Tragedia”.

HASAN

Na Syberii była z nami dość ciekawa osoba, nazywała się Gołubienko. Mówiła do nas: dziewczyny, zapamiętajcie co wam powiem a źle na tym nie wyjdziecie. Otóż jeżeli mężczyzna darzy was sympatią za złotówkę, to wy odwzajemniajcie się za 50 groszy. Właśnie wy musicie być górą. Dewiza p. G. chyba była słuszna. Starałam się ją stosować.

Hasan, jak to się kiedyś ładnie mówiło zaczął mi asystować. Był on obiektem westchnień naszych dziewczyn w Mariewce. Jakie mogłam mieć szanse ja – lesorub chodzący w podartych portkach tak pocerowanych że już dawno nie widać było materiału z którego były kiedyś uszyte. Łaty były różnokolorowe, przeważnie z worka. Trafiały się też łaty ze szmatek jedwabnych i wełnianych. Najważniejsze że portki były ciepłe. Do tego sweter z najrozmaitszych nici, własnoręcznie zrobiony. W lesie ubranie niesamowicie się niszczyło. Czułam się w tym stroju świetnie choć wyglądałam jak klaun cyrkowy. Flirty nie były mi w głowie. Jeżeli już, to musiał być Polak w Polsce a nie w Kazachstanie. Muzułmanin choćby najpiękniejszy wcale mnie nie interesował. Na pewno imponowało mi że przystojny, wysportowany architekt zwrócił na mnie uwagę, że odwiedzał nas wieczorami, umilał czas, starał się w miarę swych możliwości pomagać nam w biedzie. Jego opiekę, jego dobre rady przyjmowałyśmy jak coś naturalnego. Widocznie mógł pomóc więc pomagał. Flirt był – że się tak wyrażę – absolutnie bezinteresowny. Najbardziej krępowało mnie całowanie w rękę. Moje ręce nie nadawały się do całowania. Były odrapane, pełne odcisków, wiadomo lesorub nie mógł mieć delikatnych rączek jak np. Irka P., wychuchana córeczka której mama zapewniała wszelkie wygody. Zabrała z Polski różne cenne rzeczy które tu wymieniała na żywność. Irka była zakochana w Zejnałowie czego zupełnie nie mogłam zrozumieć. Czy tak trudno było wyobrazić sobie, że on na pewno ma rodzinę w Iranie? Trzeba zaraz angażować się uczuciowo? Dziewczyny! Trochę rozsądku. Kiedyś przyszła do nas Skoczylasowa. Wyszłyśmy na bazar, w domu była tylko mama Aliny. Powiedziała p. Kaczkowskiej zupełnie szczerze że przyszła zobaczyć dom gdzie Zejnałow znika na sobotnie wieczory a czasem i niedziele. Widocznie obawiała się, że może przestać być gosposią. Pani K. uspokajała ją, że o czymś takim nie ma mowy. Może być absolutnie spokojna. Ani Alina, ani Celina nie uwodzą Irańczyka. Helena jest mężatką i świata nie widzi poza swą córeczką. Zresztą dziewczyny mają swoje zasady.

– No a za Celinę również może pani ręczyć? Widzi pani, ja mam dwóch synków którzy chodzą do szkoły, do pracy fizycznej się nie nadaję. Sama pani rozumie. Wiem, że córką pani jest zainteresowany p. Ihnatowicz…

Pani K. się zirytowała:

– Łaskawa pani! Może pani spać spokojnie. Ze strony Celiny również pani nic nie zagraża. Żegnam panią.

Zejnałow coraz częściej wspominał o swym wyjeździe do domu. Widać że nie bardzo mu się spieszyło. Dostał wizę, ale zgłosił w NKWD że ją zgubił. Załatwianie nowej potrwa pół roku.

– Dziewczynki, możecie odłożyć opłakiwanie mojej osoby – żartował. – Salima, zamawiam u ciebie chociaż jedną łzę. Myślę że mi się należy.

Był upalny dzień. Pracowałyśmy wtedy za Ałka-Agaszem. Jakoś nie chciało nam się w tym upale pracować. Hela poszła do aułu po wodę. Usiadłam na zwalonym drzewie. Alina kilka kroków dalej obcinała gałęzie. Zanim wróci Hela z wodą pomogę Alinie w wyciąganiu gałęzi, tylko chwilę odpocznę. W tym dniu ja z Helą spuszczałyśmy drzewa z pni. Marzyłam o łyku wody. Wtem ktoś od tyłu zasłonił mi oczy ręką i pyta: „chcesz czegoś się napić?” Byłam pewna że to Hela dla niepoznaki zmieniła głos ale zdziwiło mnie, że tak szybko wróciła. Mówię do niej: przestań się wygłupiać, daj wreszcie tę wodę. Łapię za ręce które były jakieś duże, męskie. To Zejnałow. A to ci niespodzianka. Usiedliśmy wszyscy, napiłyśmy się soku z kostianki który przytaszczył prorab. Przyszedł piechotą żeby porozmawiać z nami. Do soboty było daleko, chciał sobie skrócić czas oczekiwania. Coś takiego. Nigdy w życiu nie wybrałabym się w taki upał piechotą bez potrzeby ponad 25 km.

– Gdzie Helena?

– Zaraz przyjdzie, poszła po wodę. O, właśnie idzie.

Helena usiadła między mną a Zejnałowem. Zejnałow zmienił miejsce, usiadł obok mnie.

– Mała, pokaż ręce. Dlaczego te ręce masz takie zniszczone? Gonią cię do roboty?

I nie krępując się obecnością Heli ani Aliny całował moje brudne łapy. Nie wiem czy na świecie był burak czerwieńszy od moich policzków. Szybko schowałam ręce do kieszeni.

– Słuchajcie, moje panie. Na dziś koniec roboty. Odpiłujcie krążki z zaklejmowanego drewna i gdzieś zakopcie. W sumie oszukacie Bałykowa na 8 m3drewna. Więcej nie, bo się nie rozliczę w biurze. Uzgodniłem z piekarzem, że rozchoduje drewno w piekarni. To jedno. Następnie w poniedziałek dostaniecie trochę więcej chleba. Ile, nie wiem. W każdym razie piekarz da wam tyle ile będzie mógł. Sądzę że na waszą trójkę powinno być 9 kg. Bałykow jest na urlopie więc mogę trochę pooszukiwać. Mała, co ty na to?

– Ja chciałabym pojechać do Polski i nie jeść tego chleba. Ani zapracowanego, ani kradzionego.

Zejnałow przytulił mnie tak jak ojciec skrzywdzone dziecko.

– Nic na to nie poradzimy. Żyjemy w złym czasie.

Potem urządziliśmy zabawę w chowanego. Hela nie brała w niej udziału. Z Aliną chowałyśmy się za drzewami. Hasan nas szukał. Pełno było śmiechu. Zapomniałyśmy o pile i siekierze. Śpiewałyśmy różne piosenki. Zejnałow prosił o powtórzenie jeśli mu się któraś podobała. Słońce dążyło powoli do swej odwiecznej krechy na horyzoncie. Trzeba było kończyć piknik. Zejnałowa odwiózł do Krywaszczoki Abżan za odrobinę machorki. Tam przenocuje u znajomego a rano z mleczarzem dostanie się do Mariewki.

– Pozwolisz na pożegnanie pocałować się w policzek? Nie? No widzisz że skazany jestem na całowanie rąk. Do widzenia, do soboty.

Hela była oburzona: „co on sobie myśli z tym całowaniem! A ty powinnaś mu powiedzieć parę słów do słuchu.”

– Dobrze. Następnym razem mu powiem. Ale co mam powiedzieć? Przecież zachowuję się chyba bez zarzutu.

Zejnałow miał wyjechać lada dzień. Czekał tylko na okazję żeby dostać się do Pietropawłowska. Nadarzyła się ciężarówka i po Hasanie pozostało wspomnienie. Zrobiło się smutno. Przyzwyczaiłyśmy się do jego obecności, do jego dobrego serca. Kiedyś dowiedział się, że skończyło się nam drewno na opał. Na plecach skądś przywlókł suchą belkę. Dopiero następnego dnia dostałyśmy parę wołów i poszłyśmy do lasu po drewno. Przed wyjazdem w niedzielę zaprosił mnie na pożegnalną przejażdżkę arbą w step. Oczywiście pojechałam z Aliną.

– Bez Aliny widzę nigdzie się nie ruszysz – szepnął Zejnałow. Udałam że nie słyszę.

Wszystkie trzy poczułyśmy się jak osierocone. Kto nas rozśmieszy, kto doda otuchy do przetrwania? Mógł nic nie mówić, wystarczyło że był. Czułyśmy się pewniej wiedząc że ktoś o nas myśli. Szkoda.

BABUSZKA

Życie toczyło się dalej. Walkę o przetrwanie należało wygrać. Była wiosna. Po zimie wyczerpany organizm domagał się witamin. Opanowały mnie wrzody. Dwa na policzku, dwa na przedramieniu, dwa na łydce. Wszystkie usadowiły się po jednej stronie. Lewy policzek, lewa ręka i lewa noga. Wrzody były koloru śliwki, twarde jak kamień, bardzo bolesne. Trzeba było dłuższego czasu żeby „dojrzały” i pękły. Na jednym, tym na policzku zrobił się żółty czubek z którego sączyła się ropa. Praca w lesie to nie przelewki a tu jeszcze te wrzody. Gałęzie urażały bolące miejsca. Nie było czym tego zabandażować. Przykładałam liście babki ale niewiele pomagały. Był słoneczny dzień. Wietrzyk przyjemnie chłodził twarz. Oczyszczałam starą dzielanę z gałęzi wywlekając je na skraj lasu. Hela z Aliną spuszczały drzewa w nowej dzielanie 300 m dalej. Raptem z za zakrętu, gdzie nie było żadnej drogi tylko step, wyjechała ciężarówka. Spostrzegłam ją w ostatniej chwili. Ciężarówka w tej głuszy to absolutna rzadkość. Na pace dwóch bajcow, w szoferce kierowca i starszyna. Starszyna wyskoczył z szoferki: „Zdrawstwuj diewuszka! Kak dieła! Wy rabotajetie zdies’?” Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, złapał mnie wpół, przycisnął do siebie że omal nie pękł mi kręgosłup. Z całej siły zaczęłam się odpychać.

– Czto, nie zdadities’?

W tym momencie puścił mnie z żelaznych łap ledwo żywą ze strachu. Zauważył moje wrzody na policzku. –„Co wy tak….. zarazno ciełujeties’? –powiedział z obrzydzeniem . A bajcy ostrzegawczo: „tawariszcz starszyna, ona ma na łydce też takie coś. I na ręce!”

Tego było za wiele. Starszyna splunął w bok i zarządził: „Nu rebiata, pajechali!” Dziękowałam losowi za te wrzody, Oni byli pewni że mam chorobę której woleli uniknąć.

Dzielana była w pobliżu Krywaszczoki. Tam też zakwaterowałyśmy się u sympatycznej babuszki. Babuszka była samotna, na emeryturze. Miała chałupinę jednoizbową, krowinę, parę kur i prosiaka. Prosiak przed paroma dniami został zagryziony przez wilka. Ten wilk „prakliatyj sztob zdoch” zrobił podkop, wszedł do chlewika i wyniósł prosiaka. Dobrze, że kur nie wydusił. Powodziło się babci nienajgorzej. Za kwaterę popiłowałyśmy jej drewno na opał z czego była bardzo zadowolona. Przynosiłyśmy babci sok z brzozy bo trochę kaszlała. My też piłyśmy ten sok. Jest smaczny, ale tylko wczesną wiosną. Później drzewo nie ma już tyle soku. Babcia postarała się o kawałek merli t.j. szerokiego bandaża. Przyniosła go z kołchozowej mleczarni. Przez merlę cedzono mleko. Jakoś się babci udało wycyganić kawałek. Miałam czym zabandażować swoje wrzody. Nieszczęścia chodzą w parze. Przez całą zimę bolała mnie odmrożona pięta. Było to bardzo lekkie odmrożenie. Na wiosnę zaczęło niesamowicie swędzieć i ślimaczyć się. Skóra odstawała, na pięcie zrobiła się czapa a pod czapą pełno ropy. Zrobiłam sobie na drutach grubą skarpetę ale nie na długo starczała. W lesie wszystko szybko się niszczy. Nieoceniona babuszka przyniosła skądś dużego buta z obgryzioną przez szczura cholewką. Noga z chorą piętą była fantastycznie zabezpieczona. Cały czas chodziłam kulejąc bo opierałam nogę na palcach. Teraz mogłam opierać się na całej stopie. Babcia miała czarodziejski kamień wielkości i kształtu małego palca. Twierdziła że to jest zastygły piorun który spadł z nieba w czasie burzy. Nożem skrobała ten kamień, robił się proszek i tym proszkiem zasypywałam piętę. Po dwóch tygodniach „czapa” odeszła. Na pięcie zrobiła się cieniutka różowa skórka. Mogłam normalnie chodzić ale jeszcze wkładałam ten stary trep dla ochrony. Wieczorami gawędziłyśmy z babcią. Jej ojciec za cara był pocztylionem. Powodziło się im dobrze. Ona pierwsza w tej wiosce miała pantofle na wysokim kabłukie. Ojciec przywiózł je z Tuły – czarne, błyszczące, budzące podziw u dziewcząt. Zginął na froncie w 1920 r. w Polsce. Wyszła za mąż za jamszczika. Po rewolucji wstąpili do kołchozu. Dzieci nie mieli. Mąż lubił popić. „Zgarieł ot wodki”. Od bardzo dawna jest sama. Jakoś sobie radzi. Chciałaby pojechać z nami do Polski żeby zobaczyć sklepy pełne towaru jak u nich za cara. Niestety babciu! U nas też bolszewicy. Nie ma sklepów, nie ma niczego. Jest bieda.

WRÓŻKA

Słuchajcie, słuchajcie!!! Helena zajęła się wróżeniem. Nie znała kart, nie wiedziała co to karo a co pik, wróżyła z ręki. Kiedyś skończył się nam chleb. Do Mariewki miałyśmy pójść dopiero nazajutrz. Byłyśmy głodne. Hela powiedziała: „poczekajcie, coś wymyślę.” Weszła do chaty gdzie wiedziała, że syn gospodyni jest na froncie. Z całym ceremoniałem zaoferowała swe wróżbiarskie usługi. Piekł się właśnie w piecu chleb i pierożki z czerwonymi burakami. Zapach rozlegał się poza izbę aż na drogę gdzie siedziałyśmy w pobliżu na trawie. Hela z całą powagą oznajmiła, że syn jeszcze dziś, najdalej jutro będzie w domu. Jest cały i zdrowy. „Odpusk” dostał za odwagę. Gosposia nie bardzo dowierzała ale Hela tak sugestywnie zapewniała że wreszcie uwierzyła. Dostała gorący jeszcze bochen chleba i kilka pierożków. Pieczone pierożki były wyśmienite. Z nadzieniem buraczanym. Od wieków nie widziałyśmy cukru a czerwone buraki same od siebie są słodkie jakby specjalnie nasypano do nich cukru. Teraz problem: a jak syn nie wróci? Wczesnym rankiem miałyśmy wyruszyć do Mariewki więc trzeba było chałupę ominąć z daleka żeby się nie narazić gospodyni. Wieczorem szykowałyśmy się do drogi. Aż tu ktoś stuka do drzwi. Babuszka upewniwszy się kto zacz, odemknęła drzwi z haczyka. To gosposia której Hela wróżyła. W ręku trzyma garnek z mlekiem i kawał słoniny. Okazuje się, że przed dwoma godzinami wrócił syn cały i zdrowy. Dwa tygodnie będzie w domu. Wycałowała Helę, dziękowała, kazała sobie powróżyć czy syn wróci z wojny bo przecież za dwa tygodnie musi wrócić na front. Tu już Hela była ostrożniejsza. „Chłopiec musi bardzo uważać. Najlepiej niech się zgłosi do wojskowej szkoły” – improwizowała Hela. „Jest zdolny więc jego szef powinien się nim zająć i skierować na szkolenie a nie na front.” To był miód na serce matki. „Daragaja maja, jak tylko będziesz w Krywaszczokie koniecznie wstąp do mnie, nie omijaj mojej chaty, zawsze cię ugoszczę z duszy i serca.”

No, tego się nie spodziewałyśmy. Kawałek słoniny dostała babuszka która zaraz zrewanżowała się garnkiem ziemniaków. Jadłyśmy z babcią ziemniaki smażone na słoninie, zapijałyśmy mlekiem, zagryzałyśmy chlebem. Resztę jadła zabrałyśmy do Mariewki. Świat jest piękny! Warunek – musi być pełny żołądek.

POWRÓT Z LASU

Jest rok 1945. Smutno. Hasan wyjechał, Ihnatowicz się ożenił, nikt nas nie oczekiwał w Mariewce. Nie spieszno nam było do domu. W lesie też jakoś nie szła nam praca. Byłyśmy zmęczone, często siadałyśmy pod kubametrem żeby chwilę odpocząć. Niestety komary, muchy, bąki olbrzymy nie pozwalały na odpoczynek. Nawet Hela nie mówiła „prędzej, prędzej”. Ostatnio czuła się źle. Zimą przeziębiła pęcherz. Często musiała odsupływać sznurek od swych portek i biegać w krzaczki. Nie zawsze zdążyła toteż zimą miała portki zmarznięte na kość. Ciągle nocą suszyły się nad blachą. Latem było lżej. Dolegliwość była nieco mniejsza. Po przyjeździe do Polski okazało się że oprócz przeziębionej miednicy na nerce jest duży kamień. Długo zwlekała z operacją. Kiedy się zdecydowała było za późno. Umarła mając 47 lat.

Któregoś czerwcowego dnia wracałyśmy z Aliną z lasu. Po drodze zbierałyśmy jagody, chciałyśmy zrobić niespodziankę domownikom. Nie spieszyłyśmy się zbytnio. Wiadomo w czerwcu są najdłuższe dni, słońce zajdzie gdzieś koło 23. Trochę byłyśmy niespokojne bo od czasu do czasu niebo przecinały błyskawice gdzieś daleko na horyzoncie. Pomyślałyśmy że to błyskawice na pogodę. Było cicho, spokojnie, niebo czyściutkie, błękitne. Słońce przetoczyło się na drugą stronę nieba. Miałyśmy dużo czasu żeby dojść do Iszymu. Dróżka prowadziła przez sporą polanę. Słońce grzało mocno. Niosłyśmy pół wiadra pięknych, dzikich malin. Opowiadałyśmy sobie różne historyjki, w każdym razie bardzo byłyśmy zajęte rozmową. W pewnym momencie obie zamilkłyśmy z przerażenia. W odległości 30 kroków po obu stronach dróżki siedziały na zadach naprzeciwko siebie dwa płowe, olbrzymie, dorodne wilki. Siedziały bez ruchu i przyglądały się sobie. O ucieczce nie było mowy. Z resztą, gdzie uciekać? W dodatku ręce miałyśmy zajęte. Niosłyśmy wiadro, siekierę i piłę. Czułam jak strużka potu spływa mi po grzbiecie. Szłyśmy dalej. Wszystko zależało od wilków. Co one teraz zrobią? Byłyśmy już na linii ich wzroku. Przechodzimy między nimi. Idziemy dalej i dziwimy się, że nogi nas niosą mimo piekielnego strachu – były jak z waty. Bałyśmy się oddychać. Żeby tylko nie capnęły nas za plecy. Idziemy dobrą chwilę i nic się nie dzieje. Boimy się oglądnąć za siebie. Czuję, że nie mam siły iść, za chwilę upadnę. Usiadłam na pniu drzewa tuż przy dróżce. Ucieczka nie miała sensu. Widzimy że wilki razem, blisko siebie pobiegły w przeciwną stronę. W ogóle nie były nami zainteresowane. Odzyskałyśmy głos. Boże, żeby tylko nie spotkać innych wilków. Zdaje się że wiosną mają dość innego pożywienia, lepszego od ludzkiego mięsa. Teraz droga szła przez step. Las został za nami. Co jakiś czas penetrowałyśmy wzrokiem okolicę czy gdzieś nie czają się wilki. Ale trudno jest zobaczyć coś co zupełnie zlewa się z kolorem stepu. Nareszcie szczęśliwie dotarłyśmy do Iszymu. Olbrzymia czerwona kula stoczyła się za horyzont. Zrobiło się ciemno. Za chwilę wyszedł księżyc i przy jego blasku weszłyśmy na kładkę. Alina pierwsza, ja za nią. Doszłyśmy do połowy kładki i widzę że Alina się zatrzymała. Pytam więc czemu stoimy? A Alina strwożonym głosem: nie możemy iść. Rany boskie, nie ma kładki!. – Jak to nie ma? Przecież stoimy na niej – mówię. Niestety to była tylko połowa. Drugą część porwała woda. Widocznie przeszła ulewa a wiadomo tu robi się wszystko byle jak, byle na dziś więc kładka poszła z wodą. Nie wiedziałyśmy dokładnie ile tej wody przybyło. Były dni kiedy obok kładki można było przejść zamoczywszy nogi do pół łydki. Zdecydowałyśmy zeskoczyć z kładki tak jak stałyśmy, w ubraniu. Woda sięgała nam do pasa. W jednej ręce trzymałam wiadro z jagodami, w drugiej piłę. Alina niosła siekierę i kociołek. Moje wiadro z miejsca się zanurzyło tak że ciągnęłam je pod wodą. Z jagód ani śladu. Popłynęły. Z każdym krokiem było głębiej. Stąpałyśmy po oślizłych kamieniach, trudno było utrzymać równowagę. Kilka razy omal nie upadłam. Nie było czym się podeprzeć ani czego złapać. Ręce były cały czas zajęte. Centymetr po centymetrze badałyśmy stopą dno zanim odważyłyśmy się zrobić krok do przodu. Bałyśmy się wirów które często na Iszymie wciągają ludzi. Woda sięgała mi po ramiona. Nareszcie! Powoli zaczynamy się wynurzać. Doszłyśmy do brzegu, do pasa zanurzone w wodzie. Teraz trzeba wyrzucić na brzeg wiadro, piłę, siekierę i kociołek. Nie było to łatwe jako że przed nami była dość wysoka skarpa. Przedmioty wylądowały szczęśliwie, oprócz piły. Nieporęcznie było ją wyrzucić. Trzeba było mocno trzymać ją w jednej ręce. Alina po moim kolanie, chwytając się wystających korzeni wydostała się na brzeg. Ze mną poszło łatwiej. Wyciągnęła mnie za rękę razem z piłą. Całe ociekałyśmy wodą. Z ubrania usiłowałyśmy wycisnąć wodę nie zdejmując go. Usiadłyśmy żeby trochę odpocząć. Do domu było jeszcze 4 km. Szczęście żeśmy się nie potopiły, że nie straciłyśmy drogocennych przedmiotów: wiadra, piły siekiery, kociołka. Na granatowym niebie księżyc świecił jak duża latarnia wśród mrowia gwiazd. Zrobiło się przeraźliwie cicho co nas zastanowiło ponieważ nad rzeką zawsze czuło się lekki powiew od wody. W pewnej chwili na nos spadła mi duża kropla. Alina mówi że na twarz spadła jej też dziwnie duża kropla. Czyżby nie koniec przygód? I stało się. W jednej sekundzie pociągnął silny wiatr, pokazały się błyskawice i prawie jednocześnie zagrzmiało, zadudniło i rąbnęło. Złapałyśmy nasze rzeczy i pognałyśmy w stronę zabudowań, bagatela – 2 km. Boże! Co się działo!! Piorun za piorunem, błyskawice rozdzierały niebo a strugi deszczu lały się jak z rynny. W żadnej chałupie się nie świeciło. Biegłyśmy na wyczucie. Nie było widać drogi. Wszędzie woda i błoto po kostki. W jedne z chałup zauważyłyśmy światełko w oknie. Jest głęboka noc. Zdyszane wpadamy do zagrody. W zagrodzie stoi ciężarowy wóz – rzadkość w Mariewce. Drzwi do chaty otwarte na cała szerokość. Mdłe światełko z izby rozprasza trochę ciemność w zagrodzie. Wpadamy do izby. Stanęłyśmy w kącie koło drzwi. Podparłam się na uchwycie piły który postawiłam sobie pod brodą. Alina była tak zmęczona że klapnęła w tym kącie na podłogę. Z ubrania cały czas ciekło. Pod nami zrobiła się kałuża wody. Rozglądnęłam się po izbie. Pod oknem naprzeciwko drzwi stała na stole lampa naftowa obok butelka i jakieś jadło. Na stołkach naprzeciwko siebie siedzi dwóch mężczyzn bokiem do izby. Tuż przy drzwiach na ruskim piecu leży trzeci. Zwisa mu ręka, zdawało się że lada chwila spadnie z tej „pieczki.” Jeden z biesiadujących, mocno podpity zauważył nas i mówi do współbiesiadnika: „Smatri Kola, adna stait a drugaja uże sieła”. Cały czas się nam przyglądają, zapraszają do stołu, coś bełkoczą i gestem przywołują. Wreszcie jeden zasypia z głową na stole. Drugi usiłuje wstać ale za każdym razem wali się z powrotem na stołek. Z drugiej izby wychodzi kobieta, przechodzi koło nas jak lunatyczka, za progiem załatwia sprawę fizjologiczną, wraca nie patrząc w naszą stronę, znika za drzwiami. Na dworze cały czas trwa ulewa z piorunami. Wicher omal nie wyrwie chaty z korzeniami. Osobnik którego jeszcze nie zmógł samogon coś bełkocze patrząc w naszą stronę. Od czasu do czasu wykrzykuje wulgarne słowa. Boję się ale nie sposób wyjść z izby w szalejącą burzę. Tym bardziej że Alina zasnęła na siedząco i pochrapuje. Próbuję ją obudzić. Wszystko na nic. Pijaczyna się zdenerwował i mówi: „Taka twaja mat’ ja do ciebie mówię idi siuda!” Jestem zesztywniała ze strachu. Mogłabym wyjść i schować się za ciężarówkę ale jak zostawić Alinę? Wreszcie zasnął z głową na stole. Ten na piecu chrapie jak dziesięć niedźwiedzi. Jesteśmy same. Nie widzę żywego ducha. A na stole leży jedzenie. Jestem piekielnie głodna. Od świtu nie miałyśmy nic w ustach oprócz paru garści jagód. Co za dzień! Nie mogę oprzeć się pokusie. Powoli, na palcach skradam się do stołu. Biorę pajdę chleba i kawał gotowanego boczku. To był rarytas. Boczek lekko przerośnięty słoninką i biały wspaniały chleb. Zjadam połowę. Budzę Alinę żeby ją poczęstować. Alina jest nie do obudzenia. Szarpię ją za ramię – nic z tego, śpi dalej a chleba ciągle ubywa. Zjadłam wszystko. Po drugi kawałek bałam się podejść. A nuż mnie złapie? Dręczyły mnie jednak wyrzuty sumienia. Musiałam ukraść drugi kawałek chleba. Boczku więcej nie było. Trudno. Nie trzeba było spać. Świta. Alina się przebudziła i nie może się połapać gdzie jest. Spiesznie wychodzimy z dziwnej chałupy. Burza ucichła. Jest parno. Na wschodniej stronie niebo zaczyna różowieć. Drogą rwie woda jak górski potok. Brodzimy po kostki. Przechodzimy koło Wojenkomatu. Przysiadamy na murku bo przez otwarte okna słychać harmonię, bałałajkę i skrzypce grające przepiękne melodie. Walce Straussa nad Iszymem? Kto by pomyślał! Śpiewa z płyt mój ulubiony Rebrow. Grają różne polki, kozaczki, tanga. Oficerowie tańczą z tutejszymi dziewuszkami. Widzimy nauczycielkę Teresy Anastazję Iwanowną, jej koleżanki, urzędniczki z poczty i dziewczyny w mundurach. Słychać śmiech, śpiewy, wznoszenie toastów. Zabawa trwa na całego. Posiedziałyśmy godzinę i trzeba było iść dalej. Ciągle byłyśmy całe mokre. Wreszcie dobrnęłyśmy do domu. Wszyscy myśleli że topiłyśmy się w Iszymie. Było w tym trochę prawdy.

NINOCZKA

Bałykow zakupił dzielanę za Ałka-Agaszem. Były to lasy jeszcze jako tako nadające się do ścinki. Nikt tu nie prowadził gospodarki leśnej. Po prostu wycinało się drzewa powiększając obszar stepu. Kiedyś Mariewka położona była w lasach. Obecnie po zachodniej stronie były setki kilometrów stepu natomiast po wschodniej do najbliższego lasu było ok. 30 km. W Ałka-Agasz zamieszkałyśmy u znajomej Kazaszki. Ciasnota w izbie niebywała. W kącie stał stół – spałyśmy pod tym stołem a nogi wystawały na izbę. Prorabem na miejsce Hasana był Rosjanin, dość sympatyczny człowiek. Brygadzistą był Irańczyk któremu – jak nam powiedział – Hasan polecił żeby się nami w miarę możliwości opiekował. Raz przyszedł do Ałka-Agasz ze swym kumplem, starszym Irańczykiem. Kupił ten kolega koguta, uwiązał za nogę i na sznurku prowadził ptaka do Mariewki.

A z brygadzistą była taka historia: z Petropawłowska przyjechała do swych krewnych Kazaszka o imieniu Ninoczka. Któregoś wieczora przyszła do nas na pogawędkę. Miała około trzydziestki, policzki i usta wymalowane na czerwono, brwi czerniły się wielkim łukiem, na ręce duży męski zegarek zapięty „do góry nogami”. Zdaje się że uprawiała najstarszy zawód świata. Widać, że dobrze się jej powodziło. Nosiła wspaniałą spódnicę mocno marszczoną, piękną chustę z wielbłądziej sierści, czarne mięciutkie giemzowe buciki. Słowem cud-miód. Hela umyśliła zeswatać ją z Irańczykiem. Nazywałyśmy go Podbipiętą ponieważ był cienki i wysoki. Miał plackowatą łysinę. Na głowie świeciła się goła skóra w kształcie pięciozłotówek wśród bujnych, czarnych włosów. Hela powiedziała do Ninoczki: „Słuchaj, wpadłaś w oko temu brygadziście. On chciałby na tiebia żenit’sia! Co ty na to?” Ninoczka była zachwycona. Należało zaprosić gości, krewnych, znajomych i urządzić „swad’bu”. Teraz trzeba było porozmawiać z Irańczykiem który na razie o niczym nie wiedział. Miał przyjść w sobotę „zaklejmować” drewno, więc do tego czasu trzeba było zorganizować tę uroczystość. Wiadomo, swad’ba nie może się obyć bez jadła a Hela jako główny organizator musiała być obecna i o to właśnie chodziło. Obiecywała nam: „dziewczyny, szykuje się uczta jakiej nie było i nie będzie.” Ninoczka postarała się o barana, napieczono baursaków, od Dajerowej był kumys, był czaj co prawda „kirpicznyj” ale to mało ważne. Najważniejszy był machan (mięso), żmurtka i pieczony w cieście zając. Widać że Ninoczka była niesamowicie zasobna w gotówkę. Miała też znajomości wśród kołchozowej elity. Został zaproszony predsedatiel, trzech brygadzistów, księgowy no i krewni. Z Aliną łapałyśmy się za głowę. W co też ta Helenka się pakuje? W sobotę został poinformowany Irańczyk. Nawet mu się to spodobało. Powiedział: „nie bójcie się dziewuszki, wsio budiet charaszo.” Wieczorem po pracy Hela z brygadzistą zjawili się u Ninoczki a my z Aliną wsunęłyśmy się pod stół na nasze legowisko. Czekanie to bardzo niewdzięczne i uciążliwe zajęcie. W końcu zasnęłyśmy kamiennym snem. Była głęboka noc kiedy Hela obudziła nas zaproszeniem do jadła. To wszystko trzeba było ukraść. Biedni Kazachowie sami są ciągle głodni. Upychała co się dało do kieszeni, do rękawów swetra, do portek mocno związanych w kostkach. Zajadałyśmy się przysmakami do białego rana.

–        A co z Irańczykiem? – pytamy z ustami pełnymi jedzenia.

–        W porządku. Objadł się do granic możliwości i zasnął.

Kumysu też sobie nie żałował. Chrapał jak noworodek. Przecież przeszedł 25 km piechotą, w lesie odbierał nasza robotę więc zmęczenie nie dało mu długo biesiadować. Hela po pracy była również zmęczona i też zachciało jej się spać. Przed odejściem dała parę kuksańców śpiącemu brygadziście i przywołała go do porządku. Ninoczka też nie próżnowała. W każdym razie zaręczyny należało uznać za udane. Co się dalej działo nie wiemy ponieważ w tym dniu skończyłyśmy pracę w Ałka-Agasz. Kierownik zatrudnił nas na budowie w Mariewce przy gaszeniu wapna. Irańczyk został w Ałka-Agasz jeszcze parę dni. Usprawiedliwiłyśmy go, że skręcił nogę w lesie i nie może chodzić. Przyjechał z robotnikami którzy wozili drewno. Przy spotkaniu z Podbipiętą taktownie milczałyśmy. Kiedyś podszedł do nas i powiedział Heli: „Jelena Ignatiewna ja was praszu, nie swatajcie wy mnie więcej. Ja całą „niedielu” był balnoj.” Na co Hela z powagą: „panie brygadir, wszystkiego w życiu trzeba popróbować. Sądzę że najbardziej zaszkodził wam kumys.”

BUDOWA

Nowy prorab miał trudności z zatrudnieniem pracowników. Wiadomo, mężczyźni byli zabierani do armii i to coraz starsze roczniki. Budowa w „Zagotzierno” była zakrojona na dużą skalę. Doły pod fundamenty wykopano na dwa metry głębokie do tzw. „toczki zamierzania”. Trzeba je było zasypać kamieniami, zalać cementem. Należało też gasić wielkie ilości wapna w głębokim dole. Prorab postanowił zatrudnić nas na budowie. Miałyśmy opinię pracowitych i sprytnych „raboczych”. W lesie ustawiłyśmy tyle kubametrów, że zwiezienie ich zajmie dwa – trzy miesiące. Więcej nie było sensu przygotowywać z obawy że ukradną. Gaszenie wapna to niełatwa praca ale i tak o wiele lżejsza aniżeli w lesie. Tu muszę zaznaczyć, że cały czas dostawałyśmy „pajok” jak dla lesorubów, prawdopodobnie przez jakieś niedopatrzenie. „Fernandel” jak zwykle na cały tydzień rozważał dla nas chleb wg listy dla lesorubów na której niezmiennie były umieszczone nasze trzy nazwiska. I nikogo więcej. Bałyśmy się, że kiedyś wreszcie prorab zorientuje się w pomyłce. Dezorientowało go to, że ciągle dostarczano drewno z lasu więc musiał ktoś to przygotowywać. Listy robotników widocznie w biurze przepisywane są z miesiąca na miesiąc i nikt nie myśli o ich aktualizowaniu. No i niech będzie chwała Bałaganowi. Oby trwał jak najdłużej.

Zaczęłyśmy robotę przy wapnie. W dużym dole o kształcie kwadratu Hela z Aliną miesiły wodę z wapnem czymś w rodzaju motyk ogrodowych na długich kijach. Ja woziłam wodę z Iszymu w beczce osadzonej na dwukółce. Wjeżdżało się do rzeki i wiadrem nalewało do pełna. Następnie trzeba było podjechać blisko dołu, ustawić beczkowóz tyłem, odczopować beczkę i czekać aż wyleje się woda. Najtrudniej było ustawić beczkowóz tak żeby nie wpadł do lasującego się wapna i to razem z koniem. Tak się zdarzyło Rosjankom. Poparzonego konia nie dało się uratować. Któregoś dnia Hela postanowiła pojechać po wodę. Do Iszymu było blisko – 3 km. Czekamy na tę wodę i doczekać się nie możemy. Wreszcie postanowiłam zobaczyć co się mogło wydarzyć. Podchodzę do rzeki i widzę jak Hela nalewa wodę mozolnie przechylając wiadro za wiadrem. Wjechała za płytko i za każdym razem musiała wspinać się na dwukółkę z pełnym wiadrem i zeskoczyć żeby nabrać następne. Do tego otwór w beczce był nie zaczopowany więc woda wylewała się z powrotem do rzeki. Szybko zaczopowałam beczkę (czop leżał sobie w zagłębieniu przy beczce). Wjechałam głębiej po koński brzuch i teraz łatwo nabierałam wodę stojąc na beczkowozie. Z podjazdem do dołu też sobie radziłam. Na wszelki wypadek trzymałam konia za uzdę, głaskałam łeb i mówiłam po polsku: stój spokojnie, nie wpadnij do wapna a ja za to odpędzę ci muchy bo się za bardzo pchają do twoich ślepiów. Oczy szkapy oklejone były drobnymi muszkami tak że konisko nie mogło sobie z nimi poradzić. Koń wyczuł moją życzliwość i nie robił żadnych psikusów. Zdarzyło się, że oskalpował Rosjankę. Nie chciał ciągnąć zbyt ciężkiego wozu więc kobieta zaczęła okładać go kijem. Na drugi dzień przy zaprzęganiu chwycił ją pyskiem za włosy i wyrwał całą garść razem ze skórą. Miał opinię złośliwca. Dziwiono się, że przy mnie jest taki posłuszny i spokojny. Tubylcy nie mogli pojąć jak można ze zwierzętami obchodzić się bez kija lub bata.

Zaplanowano budowę dużego magazynu zbożowego oraz biurowca. Było sporo roboty, jak to przy budowie. Nie wiadomo było jakie prace są pilniejsze. Nowy prorab nie radził sobie z tym wszystkim. Lato w Kazachstanie jest krótkie a pracować przy budowie nie było komu. Przed zimą należało przede wszystkim zalać fundamenty. Do wypełnienia fundamentów potrzebny był kamień. Oczywiście szef posłał nas do tej roboty przydzielając jako czwartą panią Piesiewicz, bardzo miłą osobę lat około 30. Miała 4 dzieci. Nie było jej łatwo ale radziła sobie. Wykłócała się z Kostrubiną o odzież dla dzieci, czasem dostawała jakieś konserwy, trochę mąki, tłuszczu. Mąż jej był plenipotentem u bajecznie bogatego ziemianina na Ukrainie. Jak większość był na froncie. Dostałyśmy drewniane nosze, łom, łopaty i zaczęła się robota. Kamienie wydobywałyśmy z dna rzeki, następnie układałyśmy w m3. Z dużych kamieni robiło się obudowę uważając żeby kamienie mniej więcej pasowały do siebie a do środka wsypywało się kamienie różnej wielkości. Niekiedy głazy były tak wielkie że trzeba było podważać je łomem i przetaczać na brzeg. Próbowałyśmy odzyskać trochę kamieni z ruin starego młyna ale zaprawa okazała się tak mocna, że nie dało się tego ugryźć. Podziwiałyśmy solidne wykonanie carskich robotników. W upalne dni w czasie odpoczynku kładłyśmy się w wodzie przy brzegu, fale przyjemnie chłodziły. Od czasu do czasu słychać było plaśnięcie kamyka. To któraś z nas wyrzucała spod siebie zbyt uwierający kamień.

PANI RYBIŃSKA

Zmieniłyśmy kwaterę. Jak zwykle pomysłodawcą była Hela. Pomysł okazał się niezbyt szczęśliwy. Zamieszkałyśmy przy ul. Lenina w dwuizbowej chałupie. Gospodyni wyprowadziła się do rodziców z powodów oszczędnościowych. Wiadomo, brak opału wszystkim dawał się we znaki. My na razie dawałyśmy sobie z tym radę.

Któregoś dnia zjawiła się u nas pani Rybińska. Osoba samotna, właścicielka pensjonatu w Druskiennikach, lat ok. 60. Bywał u niej Piłsudski ze swą świtą na odpoczynku. Na głowie nosiła mocno zawiązaną „kosynkę” tj. chustkę w kształcie trójkąta a na nodze dużego rozmiaru kapeć, druga noga bosa. Noga w kapciu była opuchnięta, pod kolanem olbrzymie żylaki. Z pochodzenia była Rosjanką, wyszła za mąż za polskiego pułkownika. Nigdy nie nauczyła się dobrze mówić po polsku. Mówiła ze wschodnim zaśpiewem: moje kochanieńkie, ja „razbiraju” tylko oficerów od pułkownika wzwyż. Na Syberii straciła zęby, t.zn. gdzieś je zgubiła, miała bowiem protezy. W czasie rozmowy zasłaniała usta ręką żeby ukryć tę szpecącą dolegliwość. „Kosynka” służyła do zasłonięcia siwych włosów. Znała całą Mariewkę, ciągle coś komuś załatwiała, kogoś swatała. Mimo chorej nogi uczyła dzieci tańczyć. Tańce były pokazywane na scenie podczas naszych uroczystości. Scena mieściła się w dawnej cerkwi przerobionej przez sowietów na klub. Pani Rybińska oświadczyła, że nie ma gdzie mieszkać a u nas akurat widzi dla siebie miejsce przy oknie. O łóżko nie musimy się martwić ponieważ ma własne. Już wcześniej je przytaszczyła i stoi właśnie w sieni. Takim sposobem zyskałyśmy niespodziewanie nową lokatorkę. Ostatnio pracowała u Ihnatowicza. Prała, gotowała, sprzątała i tam też mieszkała. Miała już dość prania zaflegmionych chustek do nosa i gaci. A prać trzeba było ręcznie. Zajęcie należało do obrzydliwych. Postanowiła odejść. Mówiła: Alinoczka, dobrze że nie wyszłaś za niego. Musiałabyś robić to co ja. Pani R. produkowała lalki – istne potworki. Upychała je bogatszym Rosjankom i jakoś wiązała koniec z końcem. Nękała też Kostrubinę o odzież, o produkty żywnościowe dla skrajnie biednych rodaków. O Kostrubinie była jak najgorszego zdania. Jeśli o nas chodzi to omijałyśmy ją z daleka.

Z frontu przychodzili inwalidzi. Było ich coraz więcej. Okaleczeni, bez nogi, bez ręki, bez oka. Władze Mariewki nie były w stanie zabezpieczyć im najskromniejszego bytowania. Tworzyły się bandy i napadały na Polaków. Utarła się opinia że jesteśmy bogatsi od nich, co nie było prawdą. Zawsze jednak da się ograbić nawet najbiedniejszych. Było to zimą. Wieczorem jak zwykle poszłyśmy spać. Alina z mamą, my we trójkę i p. Rybińska w swoim kącie. Raptem Alina mówi wystraszonym głosem: pani Helu, ktoś się skrada. Wyraźnie słyszałam kroki za chałupą wzdłuż ściany. W momencie wszystkie zerwałyśmy się z posłania i zaczęłyśmy krzyczeć. Pani Rybińska miała na sobie męską przykrótką koszulinę. Biegała po izbie od okienka do pieca i z powrotem obciągając ją z przodu ale wtedy tył był odkryty odsłaniając gołą pupę więc obciągała z tyłu i znów z przodu. Tliła się kopciłka, świecił księżyc więc w izbie było widno ale nikomu nie było w głowie żeby obserwować panią Julię. Zawsze dbała o elegancję, nawet w takiej sytuacji. Drugą ręką swym zwyczajem zasłaniała usta. Podbiegłam do okienka, wybiłam jedną szybkę – mimo zimy – i krzyczałam, może mnie wreszcie ktoś usłyszy. Darłyśmy się wniebogłosy. Musiała być 22 bo z drugiej zmiany wracali ludzie. Podbiegli do wybitego okienka i pytają co się u nas dzieje. Rybińska tłumaczy o co chodzi. Dobrzy ludzie obeszli dookoła chałupę, zaglądnęli do sieni i nikogo nie znaleźli. Powiedzieli żebyśmy się nie darły i spokojnie poszły spać. Bolały nas gardła. Przez następne kilka dni mówiłyśmy szeptem. Jak się później dowiedziałyśmy do sąsiadki przychodził nocą Irańczyk. Szedł blisko naszej chałupy żeby skrócić sobie drogę.

GOLDBERG

My, Polacy jakoś nie potrafimy żyć w zgodzie. Ciężkie życie miała Kostrubina. Wiadomo, wszystkim nie dogodzisz ale choć trochę należało mieć przyzwoitości. Było grono „wielbicieli” któremu całkiem dobrze się powodziło jeżeli „dobrze” uznać za miarę warunków bytowania na Syberii. Z Ameryki przychodziła żywność, odzież. Kiedyś nawet pojawiło się świeże masło. Kostrubina zamieniła w tutejszym masłopromie konserwy na masło. Rosjanie woleli „tuszonkę” więc w bardzo korzystnej dla siebie relacji ubili interes z Kostrubiną. Upychała to masło komu tylko się dało. Nawet my dostałyśmy całą miskę roztopionego masła jako że było upalne lato. Nie wiadomo było co z tym zrobić. Do masła potrzebny jest chleb albo mąka lub kasza a tych produktów było niewiele. Trzeba było to masło szybko zużyć. Z drugiej strony sama nie wiem jak bym się zachowała gdyby zjawili się z NKWD i zażądali zamiany. Władzom sowieckim wszystko było wolno. Sądzę że Kostrubina powinna była szybko pozbywać się rzeczy z magazynu żeby nie kłuć w oczy Rosjan. Nie wiem czym się kierowała, że tak trudno było coś od niej wyrwać.

Była jesień. Teresa przyszła ze szkoły zziębnięta, zakatarzona, zakaszlana w swym kusym sweterku. Hela postanowiła pójść do Kostrubiny. Po długich słownych zmaganiach, prawie że kłótni dostała dość przyzwoity ciepły płaszczyk z „misia”. Radość Teresy była nieopisana. Nareszcie miała coś ciepłego do włożenia na siebie.

Od jakiegoś czasu byłam kronikarką Związku Patriotów Polskich. Miałam okazję widywać panią prezes. Zawsze ładnie ubrana, rączki delikatne, nie wiedziała co to praca. Mieszkała z nią pani Ola na którą mówiło się „gosposia”. Była służącą u Kostrubiny. Prała, gotowała, paliła w piecu. Kostrubina z zaciekawieniem słuchała moich sprawozdań, delikatnymi rączkami biła brawo, czasami śmiała się jeżeli napisałam coś dowcipnego. Sprawozdania czytałam w obecności zarządu oraz członków związku jeżeli zebranie było poszerzone. I co się nie dzieje? Własnym oczom nie wierzyłam. Pani Ola przyniosła dość duże zawiniątko – dla mnie. W zawiniątku był jesienny płaszcz koloru ciemnej wiśni z jasnym futrzanym kołnierzem, półbuciki brązowe, sukienka z chińskiego jedwabiu w małe rybki. Po włożeniu tej sukienki byłam cała w szprotkach. Wszystko pasowało na moją figurę. To za moją pracę kronikarską. Można sobie wyobrazić co otrzymywali ludzie z zarządu. Kostrubina starała się być uosobieniem cierpiętnictwa. Mówiła, że nawet szlafroczka nie ma okazji włożyć bo już od rana nagabują ją ludzie. Oprócz tego wzywana jest do NKWD. Tam sadzają na krześle na środku pustego pokoju i namawiają żeby podpisała obywatelstwo sowieckie i żeby wpłynęła na pozostałych Polaków. Kostrubina jest patriotką więc stanowczo odrzuca takie propozycje. Dyskutujący z nią NKWD-ysta kładzie na stole kaburę z pistoletem Na widok pistoletu zamiera ze strachu i nogi robią się miękkie jak wosk. Po wizycie w NKWD cały tydzień była chora i musiała leżeć w łóżku. Gdyby nie pani Ola na pewno już by jej nie było wśród nas. Pani Ola przygotowuje lekkie śniadanko, kaszkę na mleku z odrobiną masełka, trochę witaminek, musi się przecież jakoś ratować dla dobra kochanych rodaków. No więc mamy bohaterkę. Moim marzeniem było zaprosić ją na jeden dzień do naszej ziemianki w lesie. Oczywiście musiałaby dojść piechotą 25 km, poczęstowałabym ją kaszą z kociołka i koniecznie musiałaby przenocować na narach koło paleniska. Robotę w lesie już bym jej darowała. Napisałam nawet opowiadanie p.t. „Kostrubina nasza kochana”. Wtajemniczeni mieli okazję do śmiechu. Nie był to żaden paszkwil tylko krytyka utrzymana w humorystycznym tonie. Wiceprezesem Związku był bardzo sympatyczny starszy człowiek, nazywał się Germaniuk i darł koty z Kostrubiną. Otóż ten Germaniuk przyszedł do nas któregoś wieczora ze skrzypkiem, Żydem Goldbergiem. Goldberg miał około osiemdziesiątki. W uśmiechu pokazywał protezy ze złota. Aż dziw, że mu tych zębów nie zabrano w czasie przesłuchań w NKWD. Grywał w knajpach we Lwowie i bardzo dobrze mu się powodziło. Za „Kostrubcię” Germaniuk urządził nam ten koncert. Goldberg grał pięknie. Popłynęły w naszej chałupie walce Straussa, różne lwowskie kawałki, znał całą „Halkę”, piosenki żołnierskie polskie i rosyjskie. Śpiewał przeróżne „żórawiejki” t.j. przyśpiewki czasem pikantne, nawet sprośne ale zawsze dowcipne. Pani Julia aż się rozpłakała ze wzruszenia. Była przecież żoną oficera, uczestniczką balów, przyjęć, zabaw. Prosiła o zagranie „Jamszczika” albo „Ireny”. „Ja kak mjaczik ze sceny wam sierdce brasaju. Ławitie! Princessa Irien!” Biliśmy Goldbergowi brawa. Był również zadowolony i wzruszony. Zapomniałyśmy o Kazachstanie – Goldberg przeniósł nas w inny świat. Podobno to nie był taki sobie zwykły grajek. Skończył konserwatorium w Petersburgu, akompaniował Szalapinowi w czasie jego koncertów we Lwowie, przygrywał do kolacji carowi Mikołajowi w Mohylewie w jego salonce. Goldberg mówił: „no i wiecie państwo, musiałem zamieszkać w hotelu w Mohylewie żeby być pod ręką jeżeli car zażyczy sobie mojego grania. Przywoził mnie sztabskapitan carskim powozem, zasiadałem w salonce a tam stał taki piecnik z  r u ł ą bo car w chłodne wieczory musiał mieć ciepło. Jaki to był dobry człowiek! On mówił: Goldberg, ile ci się należy? A ja na to: wasze wieliczestwo, ja gram dla cara Rosji i to jest moja zapłata. Wtedy car wzywał tego sztabskapitana który przynosił ze sobą sakwę pełną pieniędzy, sięgał do tego worka i dawał mi tyle złotych rubli ile zmieściło się w garści. To były czasy!”

Goldberg patrzył na nas z zaciekawieniem czy jego opowieść robi dostateczne wrażenie i mówił dalej: „dlatego też Goldberg miał we Lwowie 10 placów i 3 kamienice w samym centrum miasta! A teraz co ma Goldberg? Ma złoto ale tylko w nazwisku i w gębie. Ot, na co zeszedł lwowski milioner” – kończył opowieść grajek.

Żydowska społeczność w Mariewce bardzo dbała o niego. Był sam. Rodzinę wymordowali Niemcy. Obiady jadał codziennie u innych współwyznawców. Również rzeczy do prania oddawał wg harmonogramu. Nie był jednak zadowolony.

– Co oni właściwie sobie myślą? Że Goldberg jest szmata? Że tylko potrzebuje jeść i spać?

Germaniuk go uspokajał: poczekaj mistrzu, jeszcze znajdziemy ci jakąś Ryfcię.

LEKARZE

Pani Rybińska poznała małżeństwo lekarzy, starszych ludzi których ewakuowano aż z Leningradu. Była u nich częstym gościem. Oczywiście opowiedziała o nas jakie to jesteśmy zaradne, że mimo młodego wieku jesteśmy lesorubami, że mieszkamy w ziemiance w lesie, do pracy chodzimy 30 km piechotą, myjemy się śniegiem, nie boimy się mrozu ani wilków. Chcieli koniecznie nas poznać. Lekarz był wysokiej klasy specjalistą, żona również miała tytuł naukowy. Mieszkali w prymitywnych warunkach tak jak wszyscy mieszkańcy Mariewki. Zimą nosili wodę z oblodzonej studni że strach było podejść do korby żeby się nie wywalić na lodowej górze. Palili w piecu kiziakami – o opał było trudno. Tylko że te niewygody to było wielkie nic w porównaniu do tego co przeżyli w bombardowanym mieście. Cudem uszli z życiem. Tu cenią sobie spokój i czyste niebo bez bombardujących samolotów. Pani Rybińska dotąd nas nagabywała, przekonywała, prosiła że dla świętego spokoju poszłyśmy: ja, Alina i p. Rybińska. Doktorostwo mieszkali w przytulnym pokoiku urządzonym bardzo skromnie. Przywieźli kilka książek, kilka płyt, parę rodzinnych pamiątek. Profesor musiał być kiedyś bardzo przystojnym człowiekiem, żona nie grzeszyła urodą. Oboje byli ujmująco grzeczni. Mówili pięknym, czystym rosyjskim językiem. Poczęstowali nas czajem i zaczęła się rozmowa. Profesorowa nie spała całą noc. Do szpitala przywieziono ciężko poparzonych ludzi. Palił się step. Ledwo uszli z życiem. W szpitalu nie było żadnych środków przeciwbólowych, nie było bandaży. Nie sposób było słuchać jęków poszkodowanych. Bardzo zaciekawiła gospodarzy moja opowieść o Kazachach. W jakich żyją warunkach, zupełnie jak jaskiniowcy, że jedzą „bituki”, że nie myją naczyń w wodzie tylko dokładnie je wylizują, że zakładają baranie rurki chłopcom do siusiania, oczywiście niemowlakom. Była to dla leningradczyków absolutna nowość, nigdy o czymś takim nie słyszeli. Profesor zapytał: – a skażitie pożałujsta, te wszy to tak… na surowo?

– Oczywiście że na surowo. Ale jeśli jakiś Miczurin wyhoduje duże okazy to mam nadzieję że będą je smażyć w baranim tłuszczu jak baursaki – zażartowałam.

– Smutne to wszystko. Ale po wojnie obowiązkowo zainteresuję tym problemem moich uczonych kolegów jeżeli zostaną przy życiu, miejmy nadzieję – powiedział profesor.

– A ja sądzę – wtrąciłam – że prymitywne życie Kazachów nie jest dla nikogo tajemnicą. Tylko że dla partii jest na rękę jeżeli obywatele żyją w nędzy. Głodnymi i biednymi łatwiej rządzić.

– To prawda. W naszym kraju każdy myśli przede wszystkim o sobie. Perspektywa łagrów, niepewność jutra, zabija w człowieku wyższe uczucia. Zamykamy się w sobie jak w puszce konserw. Co za życie! Doszło do tego, że najlepszy przyjaciel może cię zdradzić. Co my możemy pomóc Kazachom? My sami sobie nie możemy pomóc. Taka jest prawda. Nasze najlepsze chęci rozbijają się o aparat władzy która o wszystkim decyduje. Nie wiedza a władza ma głos. A z wiedzą władzy bywa różnie. W takim świecie przyszło nam żyć – zakończył profesor.

Teraz pani Julia zaczęła wspominać carskie czasy kiedy to w Petersburgu tańczyła na scenie, tańczyła także w Wilnie, jak wyszła za mąż za polskiego oficera który kompletnie dla niej stracił głowę. Życie funduje człowiekowi niespodzianki. Oto piękna Julia w paryskich kreacjach którą zachwycali się panowie na salonach, siedzi teraz w biednej izbie boso, w kapciu na jednej nodze i myśli o kawałku suchego chleba. Pora była pożegnać miłych gospodarzy. Zatrzymano nas jeszcze chwilę żebyśmy wysłuchały płyt z nagraniami Szopena którego tu uwielbiano. Pani Julia była zadowolona z wizyty. Obiecała że jeśli wykombinuje trochę pszennej mąki to obowiązkowo zrobi „filipowskie pierożki” dla doktorostwa.

KARAGANDA

Na przełomie roku 44/45 młodzież polska została zawiadomiona że w takim to a takim dniu ma się zgłosić na komisję w Mariewce. Będzie pobór do kopalni węgla w Karagandzie. Na niektórych padł blady strach. Ja się nie bałam. Co mogło mnie jeszcze spotkać? Nie mogłam sobie wyobrazić, że może być coś gorszego od pracy w lesie. A jednak kopalnia to piekło ze zwałami ziemi nad głową, nie ma okien, nie ma drzwi, nie ma powietrza, nie ma czym oddychać. Nasza znajoma aż z Tarangułu przytaszczyła na plecach dywan ażeby córkę „wykupić”. Poszły w ruch znajomości, dojścia, złote pierścionki, obrączki, resztki kosztowności przywiezione z Polski. Wysoka komisja miała twardy orzech do zgryzienia. W szpitalnym korytarzyku zgromadzili się ludzie. Za drzwiami urzędowała komisja: dwóch lekarzy z Petropawłowska, dwóch z Mariewki, w tym jedna kobieta. Brano od lat 18 do 30 i to tylko dziewczyny. Mężczyzn zdolnych do pracy nie było – powyjeżdżali albo do Armii Andersa albo do Berlinga jeszcze w latach 41/42. Wpuszczano po dwie osoby. Weszłyśmy z Aliną. Podeszłam do pierwszego faceta w białym kitlu siedzącego za stołem. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Tak wot…Charaszo… Pożałujsta padajditie pabliże… Ile masz lat? Gdzie pracujesz?

Odpowiedziałam że mam 18 lat, jestem lesorubem, w Polsce byłam uczennicą w średniej szkole.

Był to człowiek o niezwykle dobrych oczach, lat około 70 z siwą szpiczastą bródką, z siwą bujną czupryną. Nad niebieskimi oczami panoszyły się czarne brwi. Siwa bródka pytała jeszcze gdzie konkretnie jestem zatrudniona. Powiedziałam że w „Zagotzierno” w Mariewce. Obecnie przygotowujemy drewno na budowę nowego magazynu zbożowego i na opał.

– Dobrze…Proszę rozebrać się do połowy.

Założył słuchawki, zbadał serce, zaglądnął w oczy, przejechał palcami po kręgosłupie. Wyrok brzmiał: rozszerzone serce, mała pojemność płuc, skrzywienie kręgosłupa. Do kopalni nie nadaje się. I dodał jeszcze ciepłym przyjaznym głosem: jeżeli to możliwe zmień pracę. Wysiada ci kręgosłup. To nie jest praca dla dziewczyny.

Podziękowałam za dobrą radę i powiedziałam, że na razie jest to niemożliwe, ale cały czas myślę o tym.

– Życzę ci szczęścia- powiedział staruszek.

Alinie też się udało. Uwierzyłyśmy w naszą „szczęśliwą gwiazdę”. Np. Marysię Popławską, koleżankę Aliny jeszcze z Polski, zakwalifikowano do kopalni mimo że nie miała dobrego zdrowia. Wiele dziewcząt musiało wyjechać do Karagandy do pracy na dole. Popławska, po jakimś czasie sprowadziła do siebie matkę. Dyrektor kopalni poszedł na rękę i wyraził zgodę. Miała wypadek w kopalni już w pierwszych dniach pracy. Urwało jej kawałek nosa.

JESIENNY DZIEŃ W LESIE.

Jak wyglądał nasz dzień pracy jesienią? Ciężko było. Deszcz obrzydzał życie, obrzydzał pracę, zniechęcał, przyprawiał o apatię. Niebo zaciągnięte ołowianym pułapem chmur wiszących nisko, z tych chmur ciągle kapie w nieskończoność. Świat jest wilgotny, zimny i ciągle to kap, kap, kap na głowę, na szyję, na twarz, szeleści w suchych, jesiennych liściach. Oślizłe gałęzie nie trzymają się rąk. Nie można rozpalić ogniska ale musimy go rozpalić mimo tej siąpaniny. Największym sprzymierzeńcem jest kora brzozowa i cieniutkie gałązki. Widok dymu unoszącego się z tylko co rozpalonego ogniska poprawia nasze humory, dodaje sił. Z nadzwyczajną pieczołowitością dobieramy odpowiedniej grubości gałązki i korę żeby nie zadusić ledwo, ledwo pełzających płomieni. Niekiedy trzeba rozdmuchiwać żar aż ogień nieśmiało zacznie lizać mokre gałęzie i w pewnym momencie wybucha zupełnie nieoczekiwanie. Dokładamy coraz grubszych gałęzi, ogień przygrzewa nam policzki, bucha wysoko nic sobie nie robiąc z rozpłakanego nieba. Dzięki ci ogniu, że jesteś, że istniejesz, że przy tobie możemy żyć. Wyciskamy z wody rękawice, rozkładamy je na gałęziach w pobliżu ognia, może obeschną trochę. Pracujemy bez rękawic – drewno ciągle wyślizguje się z rąk. Ogień wesoło strzela w górę racą iskier. Już palą się grube kawały drewna. Kładziemy kloce mokre, wykrzywione, spróchniałe, wszystko co się nawinie pod rękę. Ogień jest wielki, gorący, niezwykle przyjazny człowiekowi.

Mimo że Pach-Pach podzelował nasze pimy gumą z opon dość solidnie, czujemy że od góry dokładnie poprzemakały. W czasie jesiennych słot właściwie nigdy nie wysychają do końca. Dopiero jak ściśnie mróz mamy suche obuwie. Chodzimy boso dokąd się tylko da t.j. do późnej jesieni bo oprócz walonek czyli pimów innego obuwia nie mamy. Do lasu trzeba mieć solidne buty. Byle jakie w przeciągu tygodnia rozlecą się w drobny mak.

Jesienią, wiadomo – dzień jest krótki. Liczymy postawione metry. Dziś nie wykonałyśmy normy. Nadgonimy jeżeli przestanie siąpić. Zabezpieczamy ognisko i powoli człapiemy na kwaterę, do babuszki w Krywaszczoce. – będzie z 5 km. W ziemiance mieszkałyśmy tylko zimą aż do wiosny t.j. do czasu kiedy leżał w lesie śnieg z którego była woda do jedzenia, picia i do mycia. Natomiast wiosną, latem i jesienią pracowałyśmy w dzielanach zakupionych w pobliżu osad ludzkich i tam też kwaterowałyśmy. Były to Krywaszczoka albo Ałka-Agasz.

Babuszka lubiła ciepło więc na pewno napaliła w piecu. Na piecu też spała żeby sobie wygrzać stare kości. Na „pieczce” suszyłyśmy naszą odzież i te ciągle przemoczone pimy. Na brzegu tego uniwersalnego ruskiego pieca na trójnogu gotowałyśmy zacierkę i do tego chleb. W kącie na podłodze miałyśmy legowiska i po byle jakim umyciu się szłyśmy spać. Babcia by chętnie z nami podyskutowała ale nie miałyśmy siły na dyskusje ani na słuchanie opowieści sympatycznej babuszki. Nie wierzyłyśmy, że mogą być ludzie cierpiący na bezsenność. Nam ciągle tego snu brakowało. Kiedyś wśliznął się do izdebki szczur. Zaglądał, węszył po kątach aż wpadł do czuhuna w którym babcia gotowała ziemniaki dla prosiaka. Babuszka miała bardzo lekki sen, usłyszała „bantującego” szczura, zlazła z pieca i drapaką próbowała go wypędzić przez otwarte na oścież drzwi drepcząc po izbie za uciekającym szczurem. Rano opowiadała nam o tym. Nic nie słyszałyśmy. Spałyśmy jak zabite. A szczur podobno „latał” po naszych gołych nogach aż wreszcie trafił w otwarte drzwi. Ze szczurami był prawdziwy kłopot. Trzeba było stać z kijem nad korytem bo w biały dzień wyjadały żarcie prosięciu spod pyska.

UCHAŻOR

Może warto zanotować taki fakt:

Jak wcześniej wspomniałam Artemiusz się ożenił. Żona była w ciąży. Zdaje się że Ihnatowicz ciężko przeżył odtrącenie przez Alinę i chciał jakoś się odegrać. Kiedyś spotkał Alinę i ni mniej ni więcej, poprosił ją o popiłowanie drewna. Ostatnio jest bardzo zajęty swym dyrektorowaniem a żona nie może fizycznie pracować będąc w wiadomym stanie. Prawdę mówiąc mógł tę pracę wykonać sam. Położenie drewna na koziołku i piłowanie nie jest aż tak trudne dla mężczyzny a jego dyrektorskie stanowisko nie absorbowało go aż tak mocno żeby popołudnia miał zajęte. Chciał widocznie pokazać, że stać go na taki gest. Sądził że będzie to policzek wymierzony pannie hrabiance. Alina zachowała się „super”. Bez mrugnięcia okiem powiedziała, że bardzo chętnie, musi tylko uzgodnić to z nami. Alina mówi: „i wiecie, zupełnie mimo woli wyrwało mi się – bierzemy 10 rubli od kubametra, pracujemy tylko wieczorami. Tak uzgadniałyśmy warunki z ludźmi którzy nas wynajmowali do tej roboty. W umówionym dniu o zmierzchu nasza trójka wyruszyła do towarzysza dyrektora. Wzięłyśmy narzędzia pracy t.j świeżo wyostrzoną piłę, siekierę i klin przy pomocy którego łatwiej było rąbać zbyt oporne pieńki. Kiedy ostrzyłam piłę Alina powiedziała żebym to zrobiła szczególnie starannie, będziemy przecież pracowały u „mojego uchażora”. Po drodze złapałyśmy parę zamówień. Rozpoznawano nas po pile i siekierze zatkniętej za pasem. Kobiety zaczepiały nas: „zdrawstwujtie diewuszki lesoruby! Kiedy mogłybyście przyjść do nas?”. Hela miała w głowie cały harmonogram i nieomylnie wyznaczała wieczór w którym dokładnie zjawiałyśmy się do piłowania i rąbania. Znane byłyśmy z punktualności i uczciwości. U Ihnatowicza czekał na nas nakryty stół. Talerze, srebrne sztućce, obrus. Izba była dość duża, do ruskiego pieca z boku dobudowano coś w rodzaju kuchenki z dwoma fajerkami tak, że jedzenie gotowano „po naszemu”. Pod ścianą stał stół i dwie ławy.

Sypialnia była urządzona na piecu również trochę zmodernizowanym, nie sięgającym pod sufit tak, że można było swobodnie siedzieć spuściwszy nogi. Prawdziwy ruski piec sięgał prawie pod sufit, wchodziło się po ławie i od razu wpełzało przyjmując pozycję leżącą.

Na stole dużo nakrojonego chleba, w talerzach dymił smakowicie ruski barszcz. Następnie pieczony zając w śmietanie z buraczkami. Do stołu podawała teściowa, starsza, miła kobieta. Żona z przyklejonym uśmiechem siedziała za stołem bez ruchu. Rozmowa się nie kleiła. Hela próbowała ratować sytuację z mizernym skutkiem. Co do mnie to cała byłam pochłonięta jedzeniem. Czułam, że nie będzie mi się chciało pracować. Dobre jedzenie rozleniwia. Chciało mi się poczytać dobrą książkę przy ciepłym piecu a nie żadne tam rąbanie i piłowanie. Do zająca Artemiusz postawił samogon. Oczywiście grzecznie ale stanowczo podziękowałyśmy. Żałowałam, że nie mogę tak jak wielbłąd wodę, zmagazynować trochę jedzenia na później. Człowiek nie udał się Bogu – jest źle skonstruowany. Drewna było sporo, trzeba było przyłożyć się do roboty. Tym razem przypadło mi rąbanie. Latarka naftowa oświetlała szopę. Dobrze się nam pracowało. Powiedziałam: słuchajcie, czytałam gdzieś, że Bóg stwarzając człowieka z gliny wypalał go w piecu. Murzyna za długo wypalał i dlatego jest czarny a nas białych tylko-tylko.

Hela mówi: Celina, nie pleć. Zobacz ile jeszcze drewna jest do zrobienia.

–        Widzę. Tylko przecież do rąbania nie potrzebuję języka. Chcę jeszcze powiedzieć, że mam mnóstwo problemów. Np. Pigmeje, Papuasi, ludożercy, cała plejada małp człekokształtnych, czy przyczyniła się do tego ręka boska? Czy te stwory mają duszę?

–        A ja mam zupełnie inne problemy – mówi Hela –słyszałyście, Artek twierdzi, że za dwa, trzy dni ukończą kładkę na Iszymie bo pomysł z promem upadł. Z tego prosty wniosek że za parę dni musimy być w lesie. Nie wiadomo czy tam jest jeszcze śnieg bo step jest już goły. Jak poradzimy sobie bez wody? Trzeba z Bałykowem załatwić żebyśmy pracowały w dzielanie bliżej ludzkich osiedli ze względu na wodę.

Zjawił się Ihnatowicz z zaproszeniem na herbatę i z zapłatą. Za herbatę podziękowałyśmy. Alina powiedziała, że jest umówiona z koleżanką. Hela stanowczo odmówiła przyjęcia pieniędzy. Piłowałyśmy po znajomości, zjadłyśmy doskonały obiad więc nie ma o czym mówić. Jeżeli kiedyś będzie potrzebował naszej pomocy w przygotowaniu opału to chętnie służymy. Prosimy pożegnać żonę i teściową a także podziękować za wyborne jedzenie. Sądzę, że Ihnatowiczowi było głupio.

Po jakimś czasie od wszędobylskiej pani Julii dowiedziałyśmy się, że u Ihnatowiczów urodziła się dziewczynka. Niestety niewidoma. Szczerze współczułyśmy im tej tragedii.

DOBROWOLSCY

U Dobrowolskich było 5 dzieci i matka lat około 40. Chuda, wiecznie zalatana bo 6 gąb do wyżywienia to nie przelewki. A jeść nie było co. Pamiętam duży sagan wody stojący na dwóch cegłach w szuszele. Do sagana wrzucano co tam było pod ręką: a to parę ziemniaków, a to garść lebiody i pokrzywy jeżeli było akurat lato, garść pieczarek które rosły w zasięgu ręki. Kazachowie mówili: Kazach nasrajt budiet, Poliak kuszajt budiet. Wiadomo, pieczarki lubią rosnąć na nawozie nie koniecznie krowim czy końskim. Najstarsza Reginka już w pierwszym roku straciła dwa przednie zęby. Cynga atakowała wszystkich, dziąsła krwawiły a zęby same wychodziły z zębodołów. Ile się trzeba było naczekać zanim ten gar się zagotował! Matka odganiała dzieci które krążyły z łyżkami w pogotowiu żeby ukradkiem wyłowić z garnka coś do zjedzenia. Dopiero pod koniec gotowania rozrabiano trochę mąki z wodą i zagęszczano zupę. Tej bryi można było zjeść całe hektolitry a głodu się nie zaspokoiło. Ciągle chciało się jeść. I tak przez 365 dni w roku razy 6 lat. Zwariować można. Dwaj chłopcy poszli do kołchozu do roboty. Jeden miał 14 drugi 12 lat. Coś zawsze przykradli. Dobre było choć te parę garści zboża. Reginie trafiła się robota w Mariewce u wysokopartyjnego Kazacha. Po miesiącu wróciła. Nie dała rady choć tak bardzo się starała. Musiała codziennie nanosić wody z Iszymu na nosiłkach 1,5 km w jedną stronę. Nakarmić, napoić krowy, wydoić mleko, nastawić samowar, upiec lepioszki, napalić w piecu, posprzątać, oprać całą rodzinę w tym 4 dzieci. Miała ciepło, miała co jeść ale nie miała siły do wstawania o 4 rano i o dziwo, nie mogła jeść. A było przecież mleko, herbata, lepioszki, baranina. Boże, jak ona chciała pracować! Żołądek nie trawił, bolała ją głowa, od ciężkiej pracy była cała obolała. No i Kazaszka ją wyrzuciła. Drobne, małe, bezzębne 16 letnie dziecko wróciło do Ałka-Agasz do matki. Był też tyfus. Przeżyli wszyscy. A zdawało się że śmierć tuż-tuż, czyha za drzwiami nie opalanej izby.

Dobrowolska często opowiadała dzieciom wieczorami o ojcu. Był przystojny, dobry, bardzo ją kochał. Na pewno im się nie przelewało, ale z nauczycielskiej pensji dało się wyżyć. Poszedł – jak wszyscy – do armii walczyć o Polskę. Opowiadała im jak będą szczęśliwi kiedy wrócą do Polski, do kraju i na pewno będą razem z ojcem. Jej gorące modlitwy do Boga wszechmogącego nie pójdą na marne. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Pilnie też przestrzegała ażeby każde dziecko wieczorem modliło się za tatusia, by dobry Bóg ochraniał go od wszelkich nieszczęść. Najgłośniej i najżarliwiej modlił się mały Heniuś. Drapią swędzącą egzemę nie przestawał się modlić. Mówił do matki: mamo, jak bym był niegłodny to bym się dłużej modlił a tak to już nie mam siły. Dobrowolscy wyczekiwali wiadomości od ojca. Niestety, wiadomości nie było. Kiedy nadszedł czas powrotu, kiedy szykowaliśmy się do wyjazdu Dobrowolska była dumna, że przywiezie mężowi wszystkie dzieci. Na pewno trzeba będzie je odkarmić, ubrać, ale wspólnymi siłami pokonają każdą przeszkodę. Wierzyła, że mąż żyje i że potrafi go odnaleźć choćby pod ziemią. Może był ranny, może leży gdzieś w szpitalu, może jest za granicą? Będzie go poszukiwać przez Czerwony Krzyż. To kwestia czasu. A dzieci to na pewno nie pozna. Wyrosły. Trzeba je ubrać, posłać do szkół, do lekarza. Dobrowolska ma głowę pełną problemów do rozwiązania. Ale jak tylko spotka się z mężem kłopoty znikną. On był zawsze taki zaradny, taki kochający. Całe sześć lat pobytu w Kazachstanie podtrzymywała ją na duchu jedna myśl: musi wrócić do ojca swych dzieci, wrócić do kraju. Ten jedyny, ukochany czeka na nią i na dzieci. W przepiękną czerwcową pogodę przekroczyli granicę. Postanowili dostać się do miasta z którego ich wywieziono. Zawsze znajdą się tam znajomi, może ktoś z rodziny, pomogą w pierwszych dniach. Niebywale szczęśliwy traf chciał, że na peronie w Baranowiczach spotkali znajomego kolejarza jeszcze sprzed wojny, sąsiada, którego dzieci uczył Dobrowolski. Otóż ten kolejarz ni mniej ni więcej – co za historia! – dał im adres Dobrowolskiego. Wprost niesamowite wydarzenie. Na peronie wśród przewalającego się tłumu z tobołkami w rękach, natrafić na sąsiada sprzed wojny! Ten kolejarz jedzie właśnie tylko co przygotowanym składem wagonów towarowych do Wrocławia i chętnie Dobrowolskich zabierze. Mało tego! Parę dni wcześniej rozmawiał z Dobrowolskim. Pracuje w fabryce amunicji we Wrocławiu i bardzo dobrze mu się powodzi. Dobrowolska przeżegnała się wielkim znakiem krzyża dziękując Bogu za takie szczęście. Bóg czuwa nad nimi!

Jest Wrocław. Wielki, europejski dworzec kolejowy – zawrotu głowy można dostać. Na dworcu punkty żywieniowe – olbrzymie kotły gorącej grochówki, stosy chleba, gorąca herbata, mleko dla dzieci. To wszystko dla repatriantów przygotował PUR (Polski Urząd Repatriacyjny) za amerykańskie pieniądze. Wrocław to cmentarzysko budynków, gmachów, hoteli, krajobraz iście księżycowy. Wszędzie pełno gruzów, miasto przeogromne. Gdzie tu znaleźć ten adres? Dobrowolski mieszkał w dzielnicy willowej, mało zniszczonej. Cała szóstka nie bez trudności stanęła przed drzwiami które miały prowadzić do raju. Regina czuła ucisk w gardle, matka która ciężko chorowała na serce usiadła na schodach prowadzących do willi. W głowie miała pustkę. Serce łomotało. Ogarnął ją niepokój. Nie odczuwała radości ani nadziei które towarzyszyły jej przez te długie lata kiedy myślała o takiej chwili. Chciała zapaść się pod ziemię. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że mimo swych 38 lat jest starą, schorowaną, steraną życiem kobietą, że Regina mając 20 lat wygląda na 40, że wszyscy są zawszeni, brudni łachmaniarze. A tu willa, róże w alejce pieczołowicie pielęgnowane, krzewy ozdobne. Co tu robi jej mąż? Czyżby przystał do komunistów?

– Dzieci, zabierzcie mnie stąd – powiedziała cicho.

Regina coraz energiczniej stuka do drzwi. To na pewno tu. Kolejarz dokładnie narysował plan dojścia, zapisał nr domu, wszystko się zgadza. Pora była obiadowa więc może jest w pracy? Nareszcie szmer za drzwiami, sprawdzanie przez wizjer i drzwi się otworzyły. A w drzwiach nie żaden wymarzony tatuś tylko młoda, ładna, pulchna, długowłosa blondyna w czerwonym szlafroku.

– Pani do kogo?

– Czy tu mieszka Dobrowolski? Bo właśnie jestem jego córką, ci tutaj to jego dzieci a na schodach siedzi jego żona a moja mama. Ona jest chora na serce. – wyrecytowała Regina jednym tchem w obawie, że te drzwi zatrzasną się przed nosem. W takim razie – pomyślała – wrócą na dworzec a tam jest grochówka i chleb więc z głodu nie zginą.

Piękna blondyna powiedziała że owszem, tu mieszka Dobrowolski. Teraz jest w pracy. Ona również pracuje, właśnie musi wyjść bo pracuje w fabryce na drugiej zmianie. W tym momencie w Reginie obudziła się tygrysica. Gdyby mogła wytargałaby kobietę za te blond loki. Powiedziała dość spokojnie: to niech pani idzie do tej roboty a my trochę tutaj pomieszkamy. Jesteśmy z Syberii i należy się nam odpoczynek. Mówiła: pomieskamy, nalezy, odpocynek. To zupełnie naturalne. Jeżeli się ma luki w uzębieniu to język pakuje się w te ubytki i człowiek sepleni. Do diabła z tym wszystkim.

– Mamo, wchodzimy do mieszkania – zakomenderowała Regina.

Chłopcy wzięli matkę pod ręce i zaciągnęli do środka. A tam pokoje, dywany, ciężkie meble, lampy stojące, wiszące, parkiet wypastowany na błysk, firany w oknach, kozetki, kanapy, łóżka….

Blondyna, wystraszona tym najazdem tatarskim w pewnym momencie zniknęła, nie wiadomo kiedy. Zaglądnęli do łazienki. Jest ciepła woda! Pachnące ręczniki, mydło, kremy, różne bibeloty. Prawdę mówiąc nie bardzo wiedzieli jak się zabrać do błyszczących kranów, skąd poleci woda zimna, skąd gorąca.

Sytuacja zrobiła się przykra. Na pewno zjawi się ojciec. Jak ich przyjmie? Wiadomo jaką rolę pełni tutaj ta bogini. Dobrowolska była bez szans. Zwątpiła w Boga. To było ponad jej siły. Nie przeżyje tego. Bardzo chciała umrzeć. Dzieci dadzą sobie radę, przecież to nie Syberia. Czuła się upokorzona, sponiewierana, nie miała siły walczyć z losem.

Regina zaczęła rządzić. Więc naprzód trzeba coś zrobić z wszami żeby się nie rozlazły po całym mieszkaniu, szczególnie te odzieżowe. Jeżeli mieszkanie jest ojca, to ona się nie da stąd wyrzucić. Trzeba zadbać o porządek. Łachmany wpakowała do worka, do wanny napuściła wody. Wszyscy się dokładnie umyli. W kredensie był cukier, chleb, masło, sery, konserwy. Zaparzyli herbatę i najedli się do syta. Odezwał się 12 letni Henio swym grubym astmatycznym głosem: ja się modliłem, żeby tatusia omijały nieszczęścia no i wyszło na moje. Tylko dlaczego tatuś na nas nie czekał? Coś mi się zdaje że jesteśmy tu niepotrzebni.

– Synku, tatuś przyjdzie i wszystko wyjaśni, co Bóg da to będzie – powiedziała matka.

Ale Bóg nie był dla nich zbyt szczodrobliwy. Na razie pomagał nie tym co należało. Nie zbadane są wyroki boskie. Tylko po co je badać? Rosjanie mówią: „eto jerunda na postnym mas’le” co oznacza, że samemu trzeba sobie radzić. Wielki Stwórca kręci gigantycznym kołem i tak już jest – wszystko wszystkich zaskakuje od lat, od prawieków.

Dobrowolski dobrze się urządził. W Ludowym Wojsku Polskim pełnił funkcję politruka t.j. faceta od wychowania politycznego i zamordyzmu. Zdobywał Berlin razem z Armią Czerwoną. Następnie oddelegowano go do fabryki amunicji we Wrocławiu co świadczyło o zaufaniu władzy, sowieckiej również. Chodził po cywilnemu z pistoletem zmyślnie przytroczonym do pasa od spodni. Był kierownikiem jakiegoś ważnego działu natomiast szefem fabryki był rosyjski generał. Jego pani, owa blondyna, miała za zadanie obserwację hal produkcyjnych czy aby nie wykluwa się dywersja, sabotaż czy jakaś inna wroga robota n.p. szpiegostwo. Praca bardzo odpowiedzialna i wysoko płatna. Była o 15 lat młodsza od Dobrowolskiego. Zakochała się w nim. Był dla niej ojcem i kochankiem. Dobrowolski miał 45 lat, dobrze zbudowany, lekko szpakowaty, przystojny. W owych czasach mężczyźni byli w cenie. Wiadomo, w czasie wojny wielu wyginęło albo było inwalidami tak, że kobiety nie miały szans wyjścia za mąż. Dobrowolski był wyjątkiem.  Z wojny wyszedł bez szwanku. Dostał piękne mieszkanie, prowadził interesy z ruskimi. Kawior, łosoś, wódeczka, przyjęcia, brydż i ładna kobieta. Wszystko to miał. Zawszona, brudna, biedna rodzina nie była mu potrzebna. Wiadomość o zjawieniu się żony i dzieci spadła jak grom z jasnego nieba. Jak go odnaleźli? Sądził, że dokładnie się zakamuflował w gruzach przepastnego Wrocławia. Musi coś z tym zrobić. Trzeba to dokładnie przemyśleć. Co nagle to po diable. Szedł do domu spokojnym, pewnym krokiem próbując przypomnieć sobie jak te dzieci wyglądają. Reginka ma już 20 lat – to już panna. Rysiek i Zbyszek też już podrostki. Jadzia i Heniek to jeszcze dzieci. A Maria? Kochał ją kiedyś. To było wieki temu. Musi coś sensownego powiedzieć, wytłumaczyć. Głupia historia. Cholera – strasznie się to życie poplątało.

Jak wróble które w przelocie przysiadły na płocie tak oni siedzieli w kuchni na taboretach wiedząc że czeka ich dalsza wędrówka, że muszą się poderwać z tych taboretów bo to miejsce nie jest dla nich. Nie o nich myślał ojciec przygotowując to gniazdko. Kiedy usłyszeli kroki w korytarzu wszystkie oczy wlepione były w kuchenne drzwi. W drzwiach stanął ON. Bożyszcze, wymarzony ojciec, ostoja i nadzieja a jednocześnie człowiek obcy nie „nasz”. Bardzo się wszystkim spodobał ten facet pięknie ubrany w śnieżnobiałej koszuli, wygolony, pachnący. Każdy by chciał mieć takiego ojca. Tylko że ojciec nie chciał mieć takiej rodziny. Uśmiechnął się i powiedział: witajcie w domu. W głosie nie było entuzjazmu ani radości. Z trudem rozpoznał Reginę. Jakaś dziwna młodo-stara osoba. Maria, żona, była wręcz odpychająca z żółtą cerą, z workami pod oczami jakie mają wątrobowcy, ze zwiędłymi pomarszczonymi policzkami, dwoma kłami w dolnej szczęce, reszta gołe, sine dziąsła. Wiadomo – cynga. Wyglądała na babcię i to bardzo źle utrzymaną. Ucałował wszystkich po kolei. Zakręciły mu się łzy w oczach, w sercu coś jakby drgnęło.

– Rozlokujcie się. Czujcie się jak u siebie, miejsca jest dosyć.

Nie zapytał jak przeżyli, jak sobie radzili. Tyle mieli mu do opowiedzenia. Ale on nie był ciekaw. Rzeczowo mówił dalej: dla chłopaków będzie pokój osobny, dla kobiet również. To oznaczało że Dobrowolska ma mieszkać z córkami a nie z NIM. To był drugi dotkliwy kopniak. Pierwszy – to blondyna. Dobrowolska uniosła się honorem i ambicją.

– Nie rób sobie kłopotu. Trochę odpoczęliśmy, teraz pójdziemy na dworzec. Tam jest w PURze noclegownia i jedzenie. Widzieliśmy kotły pełne grochówki z kiełbasą, pełno chleba, nawet herbata z cukrem – rozgadała się.

Dobrowolski jakby tego nie słyszał. Zwrócił się do Reginy:

– Pójdziemy do piwnicy, tam w magazynku powinny być amerykańskie środki na insekty, weźmiemy też wasze rzeczy do spalenia w kotłowni. Na razie po kąpieli włożycie szlafroki i piżamy. Będą na chłopców trochę za duże, ale to na razie. Wieczorem przyjdzie fryzjer, ostrzyże chłopców do gołej skóry a dziewczęta podstrzyże. Mario, zgadzasz się z taką propozycją?

Kobieta w 80% składa się z miłości. Kocha dzieci, męża. Miłość do męża to coś wielkiego i tragicznego zarazem. Nie da się porównać z miłością do dzieci. To wielkie uczucie przywiozła ze sobą. Chciała się przytulić do męża, powiedzieć że tęsknota wypełniała każdą chwilę. Teraz czuje prawie fizyczny ból. Jest nikomu niepotrzebnym wrakiem. To „Mario” to trzeci bolesny kopniak – ile ich jeszcze będzie? Nigdy tak oficjalnie jej nie nazywał. Ciekawe jak zwracał się do swej blondyny?

– Czy zgadzam się?

Dobrowolska dziwiła się swemu spokojnemu głosowi. Chciała się rozpłakać z żalu. Była pewna że pęknie jej serce. Opanowała się.

– Chciałam powiedzieć że nie wiedzieliśmy że zastaniemy tutaj taką sytuację. Przykro mi, że wtargnęliśmy całkiem niepotrzebnie do tego dobrobytu. Będzie rozsądnie jeżeli wyniesiemy się stąd. Nic tu po nas. My tu nie pasujemy. Moja zgoda się nie liczy.

Heńkowi cały czas trzęsła się broda. Zakrył twarz rękami i zaczął płakać. Jadzia, wiadomo baba, rozpłakała się pierwsza. Starsi chłopcy mieli kamienne twarze. Regina trzymała worek z łachmanami gotowa zejść do piwnicy.

– No to idziemy – ponaglała.

Na razie nie mogła się przemóc żeby powiedzieć „tato”. Ojciec wziął worek z rąk Reginy i oboje wyszli. Z piwnicy Regina wróciła sama. Ojciec poszedł pozałatwiać sprawy ich dotyczące. Więc ubranie, dentysta, lekarz do Heniowej egzemy, kardiolog dla żony. Regina oświadczyła, że ani myśli stąd się ruszyć. Ostatecznie ojciec nie robi łaski, są jego dziećmi. Jakoś się wszystko ułoży. Nie ma co unosić się ambicją. Są goli i bosi.

– Mamo –tłumaczyła Regina – my nawet igły nie mamy żeby podszyć twoją oberwaną spódnicę.

Zostali. Szybko się zadomowili. Dzieci pójdą do szkoły. Przecież to analfabeci. Dużą niewygodą była blondyna ale musieli ją zaakceptować. Atmosfera w domu – bardzo ciężka. Dwie zakochane kobiety pod jednym dachem. Dochodziło do scysji i kłótni. Dobrowolski szukał jakiegoś lokum dla nowej rodziny. Willa należała do fabryki, miał przydział na to mieszkanie więc nowego nie dostanie. Trzeba czekać, może się coś trafi.

Minęło kilka miesięcy.

Regina wyglądała teraz dość ładnie. Miała dobre protezy, nie sepleniła. Matka zrobiła porządek z uzębieniem. Policzki się wypełniły, zaróżowiły. Chodziła w długiej czarnej spódnicy, w białej bluzeczce z czarną tasiemką pod szyją. Włosy porządnie uczesane, same skręcały się w loki upięte na karku. Kręcone włosy miał także Heniek. Był ulubieńcem ojca. Zabierał go na strzelnicę, na spacery. Szybko nauczył się strzelać z wiatrówki. Ojciec był dumny. Koledzy ojca podziwiali chłopca za dobre oko i pewną rękę.

Jest takie słowo „dlaczego”. Dlaczego n.p. rosną kwiaty na tej samej grządce a mają różne kolory. Róże pachną odurzająco, pachnie maciejka, fiołki. Co za laboratorium kryje się w nasionach że to wszystko godne jest podziwu i zachwytu. Dlaczego człowiek jest jednocześnie dobry i podły? Dlaczego, dlaczego, dlaczego….

Dlaczego Dobrowolska zaszła w ciążę? Kto to wie. Chwila zapomnienia, uniesienia, miłości? Teraz ona była górą. Regina znienawidziła matkę. W domu dochodziło do rękoczynów. Kobiety pobiły się. Awanturę sprowokowała kochanka. Kopnęła Dobrowolską w brzuch. Chłopcy ujęli się za matką. Ostrzegli, że będzie z nimi miała do czynienia jeżeli się to powtórzy. Kłótnie nie ustawały. Wybuchały o byle co. Zbliżał się czas porodu. Do rodzącej wezwano lekarza. Dobrowolska zmarła przy porodzie. Zmarło również dziecko. Pochowano oba ciała w jednej trumnie.

Heniek wszedł do pokoju ojca. Ojciec wyjechał w delegację, szukano go telefonicznie. Heniek wiedział gdzie jest pistolet. Wyjął go z szuflady, wyszedł do ogrodu. Stanął koło furtki. Była jesień, siąpił deszcz. Zrobiła się szarówka. Skrył się w krzak tui. Kochanka weszła w alejkę prowadzącą do domu. Henio nacisnął spust i strzelił. Miał dobre oko. Zabił na miejscu. Na milicję zgłosił się sam.

Wysoki Sądzie! Chciałam zapytać z jakiego paragrafu będzie sądzony Henryk Dobrowolski lat 12. Czy w waszym kodeksie karnym w którym dokładnie wyliczono jaka komu należy się kara za morderstwo, jest miejsce na wyrozumiałość, na litość? To dobry chłopiec. Dorośli uwikłali go w taką sytuację, że musiał podjąć decyzję i wymierzyć im karę. Los ukarał go dotkliwie. Zabrał matkę  i ojca także.

Wpis dodano w kategoriach: Augustowskie Pamiętniki I

2 myśli nt. „Cecylia Smoła – KAZACHSTAN 1940 – 1946

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *